Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 55 —

sąsiada; dwie panie wsiadły z niemi, aby im towarzyszyć.
Kiedy powóz ruszył, do pana Piotra zbliżył się Pakułowski; oczy miał jeszcze wilgotne od łez, czapkę miął w ręku.
— Proszę pana — zapytał, — co ja mam teraz robić?
— Jakto co? z czem?
— A no, wielmożny panie, z gospodarstwem, z zarządem, ze wszystkiem. Tylko patrzeć, jak się żydziska ruszą i zaczną rwać na wszystkie strony. Nieboszczyk umiał sobie z nimi jakoś radzić, ja nie potrafię. Zaraz złość się we mnie burzy, kipi, i albobym klął, albo bił, albo bramę zamknął i psy z łańcuchów pospuszczał.
— Dajże pokój, panie Pakułowski, w taki sposób nie można interesów załatwiać.
— Ja wiem, wielmożny panie, ale w inszem zdarzeniu toby i święty nie wytrzymał, tylko plunął w garść i prał bez pamięci.
— Nie wdawaj się w żadne prania, bo cię do kozy wsadzą, a folwark zostanie bez dozoru. Zamiast pomódz, zaszkodzisz. Jedź do domu, ludzi pilnuj, robotę zarządź, jak zwykle, wszystko niech idzie swoim trybem.
— Dobrze, wielmożny panie, a jeżeliby przyjechali?
— To im powiedz, że ja interesami się zajmę. Zapowiedz, żeby ci wszyscy, co mają do