Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 50 —

żył się do niej, uchylił kapelusza, do znajomych rękę wyciągnął.
— Czy nie spóźniłem się? — zapytał.
— O, nie, jeszcze czas, nabożeństwo rozpocznie się za kwadrans dopiero.
— To bardzo dobrze, a byłem w obawie, że się spóźnię, i kazałem nieoszczędzać koni. Mam amerykańskie kłusaki, które chodzą jak wiatr. Znacie je panowie, te gniade?
— Pierwsze konie w szerokiej okolicy — odezwał się ktoś z obecnych, — wszyscy ich panu zazdroszczą.
— Och, och, jest czego?!... ale mniejsza o to; kazałem śpieszyć, bom szczerze chciał oddać temu biedakowi ostatnią posługę. To obowiązek obywatelski i sąsiedzki. Chciałem, a nie znam zwyczajów, w zaproszeniach zaś nie oznaczono godziny. Powiedziano tylko „przed południem.” Ścisłość tej definicyi pozostawia wiele do życzenia.
— Zapewne — rzekł pan Piotr, — ale wiadomo, że to znaczy między godziną jedenastą a dwunastą.
— Szczerze przyznaję, że w interesach kościelnych nie jestem wielki znawca; w Warszawie, na przykład, bywałem na pogrzebach nieraz przed południem, po południu, jak się zdarzyło, lecz co tam! Jestem na czas i to mnie bardzo cieszy. Nie mógłbym sobie darować, gdybym nie oddał ostatniej posługi