Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 62 —

— A no, przeszkadzać nam nie będzie. Siadam z tobą, panie Piotrze. Stanisław przyjedzie po mnie przed wieczorem.
O tej samej porze w Królówce, gdzie nad chorą wdową i upadającemi pod brzemieniem żalu panienkami rozciągnęła opiekę panna Anna z matką swoją, Sałacka wyszła na dziedziniec i skierowała kroki swe ku folwarkowi.
Na ścieżce spotkał ją Pakułowski.
— Ach! — zawołała otyła jejmość radośnie — nareszcie widzę człowieka, do którego można przemówić! Cóż? Jakże? Pochowaliście nieboszczyka? Pogrzeb porządny był? Księży dużo? A narodu, mój panie kochany, ile było narodu? Bo to, widzi pan, według mego rozumienia, to tak: choćby było sto świec i nie wiem ile kwiatów, jeżeli narodu niema, to jakby nic nie było. Ja chciałam być, z całej duszy chciałam, ale przy naszej pani służba twarda, a przytem nasza pani, a choćby i nasza panienka, beze mnie, to jakby bez prawej ręki. Sałacka tu, Sałacka tam, wszystko Sałacka; żeby pan wiedział, w gospodarstwie tak, jak w zegarze: ruch dzień i noc... no, i chwalić Boga, nic nie braknie, wszystko mamy; a tu zaś, pożal się Boże! na co spojrzeć, to nie tak, jak należy.
— Ha, widzi pani.