Za chińskim murem/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Za chińskim murem
Wydawca Feliks Gadomski
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W porze obiadowej wszedł doktor Belley. Wysłuchał Maleckiego i opukał, zbadał pułs i działalność serca, potem zaczął mu się przyglądać i rzekł:
— Tak... tak... niezawodnie! Wczoraj już to mnie zastanowiło, a dziś jestem przekonany! Proszę mi powiedzieć... Czy oprócz tej febry... niema pan jakiejś jeszcze choroby... nerwowej, naprzykład? Jakichś przeżyć... przykrości?
Maleoki musiał przyznać rację doktorowi, ale nie opowiedział mu o całym przebiegu sprawy. Jednak rozumny Anglik nie zadowolił się zdawkową odpowiedzią pacjenta. Spojrzał uważnie na Maleckiego i powiedział:
— Choroba pana jest bardzo poważna i wprost groźna. Że pan jest chory na malarję — to niewątpliwe, ale obok tego ma pan nerwową gorączkę, która jest bardziej niebezpieczna. Muszę wiedzieć przyczyny tej choroby, abym mógł z nią walczyć, mój Panie!
Malecki milczał.
Doktor Belley wciąż uważnie mu się przyglądał i ciągnął dalej:
— Milczenie pana jest bardzo wymowne! Pan nie chce zdradzać swojej i nie swojej tajemnicy. Tymczasem jest to konieczne. Zresztą lekarz jest związany zawodową dyskrecją. Może pan polegać na mnie, jako na lekarzu i jako na dżentlemanie. Oto moja ręka!
Malecki uścisnął dłoń lekarza, lecz wciąż milczał.
— Widziałem tu młodą pannę — mówił, zapalając fajkę, Anglik, — była bardzo wzruszona chorobą pana, bardzo wzruszona... Narazie pomyślałem, że w sprawie jest zamieszana kobieta i, właśnie ta o złotych włosach...
— O nie! — wyrwało się Maleckiemu.
— Wiem, że nie! — zgodził się lekarz. — Rozmawiałem z tą panną długo i widzę w niej istotę nadzwyczaj czystą, pełną szlachetnych porywów. Nie jest to typ dla intrygi, doprowadzającej mężczyznę do stanu takiego nerwowego wyczerpania...
Mówiąc to, kiwnął głową w stronę Maleckiego.
— A jednak taki typ istnieje i działa na pana zabójczo, — dokończył doktór Belley.
— Czy panna Orliczówna opowiadała panu o mnie i o sobie? — zapytał Malecki.
— Owszem, ale z jej opowiadania żadnych wniosków zrobić nie mogłem, — odpowiedział lekarz. — Nie chcę wiedzieć nazwiska, muszę tylko otrzymać potwierdzenie, czy to wpływ kobiety?
Po długim namyśle Maleeki kiwnął głową.
— Tak! — ucieszył się doktór. — A teraz ja będę mówił, pan zaś będzie tylko potakiwał lub negował. Piękna kobieta, mająca na pana nieobjaśniony wpływ, zaciąga pana w otchłań miłości, namiętności, pragnień i nieziszczonych nadziei, przywiązuje pana chwilami, zbliża i odpycha obojętnością i czemś jeszcze, co pan niewyraźnie wyczuwa w jej zachowaniu się. Miłość i nienawiść, rozpacz poddania się i nadzieja wyzwolenia mkną jedno po drugiem, jak w kinematografie. Jednocześnie pan doznaje uczuć upadku i nieograniczonej zależności od woli tej kobiety, umiłowanej i znienawidzonej jednocześnie. Czy tak?
Malecki znowu kiwnął głową.
— No, tak! — mruknął lekarz. — Niech się pan nie dziwi, że tak trafnie określiłem jego duchowy stan. Znam Wschód i białych kolonistów. Tu albo rozpusta, albo głęboki tragiczny romans. W nim zaś giną najczęściej mężczyźni, ponieważ kobiety tu są bezwzględne, silne i niemoralne, raczej nie posiadające żadnej moralności. Pan więc jest jedną z ofiar romansu. Teraz wiem już wszystko i będę się starał dopomóc panu.
— Zdaje się, że nie będzie to już trudnem zadaniem... — szepnął Malecki, ale jednocześnie stanęła mu przed oczami hrabina del Romagnoli, oparta na ramieniu pięknego młodzieńca o nieruchomym, prawie groźnem spojrzeniu, więc nie dokończył zdania i opuścił głowę.
— Pozostanie pan w łóżku przez parę dni! — zadecydował Belley. — Będzie się przyjmowało lekarstwa, ale najlepiej z nikim się nie widywać, chyba z tą panną o złotych włosach, a później podróż...
— Może lepiej odrazu wyjechać? — spytał Małecki. — Muszę już jechać...
— Nie! pan nie będzie mógł odjechać teraz. Pan powinien wyleczyć się tu, gdzie nabawił się tej choroby. Gdyby pan wyjechał zupełnie, żarłaby pana tęsknota za tą, którą pan pozostawił w Chinach. To mogłoby pana poprostu zabić. Tymczasem, zwiedzając ten kraj, pan będzie myślał, że w każdej chwili może powrócić do Pekinu i zobaczyć tę, która jest chorobą i śmiercią pana. Ta myśl będzie koiła tęsknotę. Nie, pan stanowczo powinien zabawić w Chinach dłuższy czas!
Uśmiechając się, lekarz pożegnał Maleckiego i odszedł.
Pozostawszy sam, Malecki zaczął czytać pośpiesznie, zjadł obiad, raz po raz patrząc na zegarek. Czas się wlókł, jakby drwiąc z niecierpliwości człowieka. Malecki chwilami zamykał oczy i myślał o hrabinie, Orliczównie i pięknym Adonisie, którego widział na dworcu. Ubiegłe miesiące znajomości z Aurą wydawały mu się jak jeden dzień, przeładowany wrażeniami tak silnemi, że nie mógł śród nich znaleźć najbardziej pochłaniającego go, lecz jednocześnie czuł śmiertelne znużenie i lęk. A gdy lęk opanował całą jego istotę, gdzieś z mroku wynurzyła się piękna postać Adonisa i jego nieruchome, zimne oczy. Mignęła dziewczyna o złocistych włosach i on sam jakiś szary, ziemisty, z wstrząsanem dreszczami ciałem, ociekający krwią.
— Spałem? — pomyślał. — Jestem bardzo słaby.
— Uciekać, uciekać! — zawyła rozpacz w sercu Maleckiego. Drgnął i obudził się.
— Nie ucieknę, bo nie mam sił — szepnął z rozpaczą.
Wszedł portjer i oznajmił, że hrabina del Ramagnoli telefonuje, pytając o zdrowie pana Maleckiego.
— Proszę powiedzieć, że jestem bardzo chory i że nikogo nie przyjmuję! — odparł szorstko.
Był cały poruszony, odrazu powróciła gorączka, nie mógł znaleźć sobie miejsca, przewracał się z boku na bok, aż nagle wstrząsać nim zaczęły łkania, ciężkie, sprawiające fizyczny ból. Długo nie mógł się uspokoić, i w tem podnieceniu zastała go Orliczówna.
Przeraziła się i pobiegła po doktora Belleya. Z trudem uspokojono chorego. Belley odszedł, odprowadzony przez Orliczównę. Malecki słyszał jak chodzili po korytarzu i długo rozmawiali ze sobą. Gdy powróciła i usiadła przy jego łóżku, Malecki słabym głosem poprosił ją, aby mu opowiedziała o swojem życiu w Pekinie.
— Bardzo nieskomplikowane mam obowiązki — odparła z uśmiechem. — Pomiędzy pierwszem a drugiem śniadaniem robimy „shoppings“, a więc jedziemy na miasto, chodzimy po sklepach i kupujemy z hrabiną stosy niepotrzebnych rzeczy. Po śniadaniu hrabina kładzie się „na godzinkę“, ja zaś czytam jej bardzo głupie i nieprzyzwoite romanse francuskie, a później trochę gram dla... uśpienia hrabiny. Szczególnie słodko śpi przy utworach Liszta...
Orliczówna śmiała się wesoło i ciągnęła dalej.
— Po tej długiej „godzince“ hrabina zaczyna się stroić na „five o clock“ — albo u siebie, albo u znajomych. Ten czas już należy do mnie, mogę grać, ile się zmieści, gdyż jestem wolna do 7-mej, kiedy muszę asystować przy obiedzie, po którym następuje krótkie „dolce far niente“, potem gram trochę dla całego towarzystwa. O 9-ej jestem znowu wolna, już aż do godziny 10-tej zrana, do nowych „schoppings“.
— Bardzo miłe ma pani zajęcie! — zauważył Malecki. — Nie nuży ono panią?
— Tymczasem nie! — odparła. — Zresztą chodzi nam o pieniądze. Gdy je zdobędziemy, natychmiast wyjedziemy; mam nadzieję, że po roku już można to będzie uczynić.
— Życzę pani z duszy tego! — rzekł Malecki poważnie.
Orliczówna obszernie opowiadała o życiu w pałacu. Żartobliwie mówiła o starym Hieronimo, z którym jego piękna małżonka widuje się nie codziennie, jednakże hrabia del Ramagnoli jest zazdrosny o żonę, szpieguje ją starannie, a z tego znowu powodu Aura ma stałe awantury z pokojowemi i lokajami.
— Z pani opowiadania widzę, że biedny hrabia ma sporo kłopotów w domu? — zauważył Malecki.
— O tak! — zaśmiała się Orliczówna. — Szczególnie ma jednak oko na księcia Razza...
— Cóż to za książę? — spytał Malecki.
— Też jakiś włoski arystokrata. Ale przystojny, bo przystojny! Wprost jakgdyby z marmuru wyrzeźbiony grecki bóg.
— Adonis... szepnął Malecki.
— Tylko co chciałam to powiedzieć! — zawołała Orliczówna. — Hrabia del Ramagnoli, jak pan zauważył, nie dużo piękniejszy od szympansa, jest szczególnie wrażliwy na punkcie księcia Razza, i śledzi go pilnie, a natrętnie i niezręcznie zarazem.
— Wie z pewnością, skąd mu grozi niebezpieczeństwo... — rzucił Malecki.
— Z francuskich romansideł, odczytywanych codziennie hrabinie, już się dowiedziałam jednego aksiomatu, że mężowie idą zawsze fałszywym tropem, — z filuternym śmiechem powiedziała Orliczówna, rzucając wymowne spojrzenie na Maleckiego.
— To pani do mnie pije? — spytał i zaśmiał się złym, suchym śmiechem. — Hrabia del Ramagnoli co do mnie może być spokojny. Nic mu nie grozi...
Orliczówna ze zdziwieniem wpatrywała się w twarz Maleckiego, która nagle stała się zimna i zawzięta. Po chwili podniosła głowę i dobitnie szepnęła:
— Chwała Bogu!
Nastało długie milczenie. Każde z nich rozumiało, że w duszach ich są jakieś utajone myśli, uczucia, niewypowiedziane obawy, skargi, zwierzenia poufne...
— Ale, ale! — ożywiając się nagle, powiedział Malecki. — Pani miała mi coś do opowiedzenia dziś, zrana. Co takiego?
— Jeszcze byłoby to zawcześnie na nerwy pana — odpowiedziała, grożąc mu palcem. — A teraz lekarstwo, termometr i smacznego śpij!
Wkrótce w pokoju paliła się niebieska lampka, stojąca na stoliku przed kanapą. Orliczówna ulokowała się wygodnie na szerokim, miękkim fotelu.
Malecki leżał z otwartemi oczami i wsłuchiwał się w szmer ruchów swojej pielęgniarki, starając się odgadnąć co ona robi.
— Wyjmuje szpilki z włosów... — myślał, — obwiązuje je czarnym jedwabnym szalem... Teraz bierze nóż i obiera banan; chrzęst owocu na równych, ostrych ząbkach... Usadawia się wygodnie...
Długo jeszcze nie spał, przysłuchiwał się, myślał i nieznacznie dla samego siebie usnął. Obudził się o świcie, o siódmej obudził śpiącą. Napili się razem kawy i rozstali się.
Tak się powtarzało jeszcze przez pięć dni. Przez ten czas rozmawiali ze sobą bardzo dużo i pomiędzy tymi dwojgiem ludzi zawiązała się szczera przyjaźń. Prosty stosunek, bez cienia odwiecznej walki dwóch płci, przechodził szybko w uczucia brata do siostry. Tak przynajmniej określał go sam Malecki. Był tak znużony miłością swoją do Aury, tak wyczerpany moralnie, że chyba nie byłby zdolny do nowego przywiązania, niepodobnego do przyjaźni lub braterskiej miłości. Dlatego stosunek ich był zupełnie swobodny, w niczem nigdy nie krępujący. Cieszył się z tego niewymownie i był w wybornym humorze. Doktór Belley był bardzo zadowolony ze swego pacjenta i pozwolił mu po paru dniach wstać.
— Teraz — rzekł Anglik, — pan powinien jak najwięcej chodzić i używać rozrywek. A do tego ma pan doskonałą sposobność. Jest pan w Pekinie, gdzie znajdzie się sporo rzeczy do oglądania, tembardziej, że zna pan doktora Wolfa, który może tu wszystko pokazać.
Malecki poszedł za radą Belleya, odwiedził Wolfa i razem z nim odbywał długie wycieczki po stolicy Państwa Nieba, jadając śniadania i obiady w chińskich restauracjach, zalecanych mu przez Wolfa. Najbardziej przykrą porą dla Maleckiego była noc. Budząc się, nadsłuchiwał, czy nie oddycha kto spokojnie w fotelu przy jego łóżku, a o świcie daremnie wodził oczami po pokoju, szukając kapelusza z niebieskiemi kwiatkami na rondzie i szarych rękawiczek. Halina Orliczówna więcej nie przychodziła i od kilku dni jej nie widział. Czuł wyraźny brak jej i tęsknił za nią.
W dzień lżej mu było, gdyż przeżywał dużo wrażeń podczas długich przechadzek po Pekinie, słuchając nieskończonych opowiadań uczonego Niemca.
Odbywali wycieczkę do granicznego muru, oddzielającego tatarski Pekin od chińskiego. Cyklopiczna budowa muru zwracała na siebie uwagę podróżnika. Mur wysoki na 50 stóp i szeroki od dołu na 60, a u góry na 40 stóp, trwa od r. 1457, gdy go odrestaurował cesarz Yung-Lo, wtedy, gdy Pekin nosił jeszcze nazwę, nadaną mu przez potężnego Kubłaja z dynastji mongolskich dżengizydów, — Chanbałyk. Cesarz Kubłaj-Chan otoczył swoją stolicę murem z gliny i nieopalonej cegły, lecz Chińczycy, po upadku dynastji najeźdźców, zburzyli ten mur i z jego gliny i cegły wybudowali tuż za murem olbrzymie miasto — Chiński Pekin. Wolf pokazał Maleckiemu resztki muru Chanbałyka w pobliżu bramy An-Ting-Men. Skrzętni Chińczycy wciąż jeszcze zwozili stąd cegłę i bryły stwardniałej na kamień gliny. W nowym murze, wzniesionym z kamienia, istnieje kilka bram; do nich prowadzą wielkie drogi chińskie. Temi drogami od wieków szły karawany kupców z Jantse-Kiangu, daleko na południe i zachód, a więc do Indyj, Persji, Rosji i do Azji Mniejszej, gdzie tajemniczy Wschód, hołdujący nauce mądrego, powściągliwego Buddhy, stykał się ze wspaniałym wtedy Zachodem, gdzie kwitły kultura, sztuka i mitologja grecka. Jedna z bram Hwa-Men, pozostała po potomkach Dżengiza Chana, widziała epilog wielkiej tragedji dziejowej. Przez nią w ciągu całego XIII stulecia, wchodziły tłumy jeńców, których wlekli z Zachodu jeźdźcy mongolscy. Byli to słowianie różnych szczepów, składających ówczesną Rosję, Węgrzy, Polacy, tubylcy z Kaukazu i Krymu. Tu, po krwawych walkach na ojczystej ziemi, rzucił ich los na poniewierkę, niedolę i śmierć w niewoli.
— Dużo, dużo naszej krwi i łez wsiąkło w tę starą, miljony razy przekopaną ziemię! — myślał z westchnieniem Malecki, słuchając objaśnień Wolfa.
— Stąpam w tej chwili po ziemi, z którą się zmieszały prochy dawnych, nieznanych przodków, być może moich pra-pradziadów.
Ale Wolf opowiadał dalej, prowadził w inne miejsca, te myśli pierzchały lub kryły się do czasu gdzieś w głębokich tajnikach duszy, aby wynurzyć się z nich kiedyś w chwili obudzonych, a odrodzonych wspomnień.
Setki opowieści, związanych z wielkim murem chińskim, który nie zna przeszkód na swej drodze, usłyszał Malecki. Większość ich dotyczyła muru Pekińskiego, gdzie przez tysiącolecia wrzała walka Chińczyków z najeźdźcami — koczującymi Ujgurami, Kin-Tatarami, Mongołami, Kitanami, Tungusami i Mandżurami. Padały te mury, w proch się rozsypywały pod stopami dzikich napastników, wycinających w pień ludność miasta, palących i rabujących świątynie i pałace, ale z czasem, po wiekach, stara kultura zwyciężała. Najeźdźcy wsiąkali w mrowie chińskie, znikali w niem bez śladu prawie; stare rody dawnych cesarzów i książąt zrzucały jarzmo obcych dynastyj i mocniejsze wznosiły mury, co aż do naszych dni przetrwały.
— Od Pacyfiku do granicy Tybetu ciągnie się, niby olbrzymi smok, ten mur, obejmując swojemi zwojami góry, stepy, pustynie, — mówił dalej Wolf. — Chronił on przed wiekami tubylczą ludność odwiecznego Pe-Siniu, czyli Chin, od dzikich hord, wyłaniających się z bezbrzeżnych stepów zachodu, lasów i gór północy, i chroni obecnie od białej rasy, która włazi tu przez wszystkie szpary, niosąc ze sobą wyzysk i rozpustę. Mocny to, trwały mur, mój przyjacielu, przetrwał tyle wieków, wytrzymał tyle fal wzburzonego oceanu ludzkości!
— Przecież proszę pamiętać, że to cesarz Tsin-Szi-Hwang-Ti wybudował go, a tę olbrzymią pracę wykończył w trzecim wieku przed chrześcijańską erą!
— Ile legend istnieje z pewnością o początku budowy muru! — zawołał Malecki.
— O tak! — odpowiedział Wolf. — Najważniejsza z nich jest wprost mistyczna. Opowiem ją panu. Gdy cesarz obmyślał budowę muru, zjawił się u niego nieznany pustelnik i przyniósł ze sobą olbrzymi kamień. Wszyscy się dziwili, że człowiek mógł unieść taki ciężar na sobie. Pustelnik, złożywszy cesarzowi etykietalne „kotou“, czyli pokłony do ziemi, rzekł: „Wielki władco, którego bóstwo nazwało „pierwszym niebiańskim cesarzem“, jestem posłańcem ducha, mającego siedzibę na szczytach „dachu ziemi“ — Himalajów. Przysłał ci ten głaz, każ go zetrzeć w proch i po ziarnku dodawać do wapna, którym będą wiązane kamienie wielkiego muru. Mur ten ma objąć podług sprawiedliwości tylko ziemię Pe-Siniu — od oceanu na południo-zachód, a skończyć się tam, gdzie mularze zużyją ostatnie ziarnko tego głazu. Ten mur istnieć będzie na ziemi i w pamięci ludów do chwili, aż Chiny opanują światem! Biada tym, którzy woli ducha nie uszanują i mur zburzą! Biada im!“. Tak mówił pustelnik. Mur zbudowano od brzegów Pacyfiku aż do Suczou, na pograniczu Tybetańskiem, gdzie była użyta ostatnia szczypta proszku, utartego z głazu, przyniesionego z Himalajów na rozkaz bóstwa gór. Prawdę powiedział pustelnik! Mur trwa na ziemi już dwadzieścia dwa wieki, a w pamięci ludzi trwać będzie wiecznie! Ludzie Azji pamiętają przepowiednię, daną „pierwszemu niebiańskiemu cesarzowi“ i, chociaż mur już ma wyłomy, poczynione zębem czasu, żaden Chińczyk, a nawet koczownik-barbarzyńca nie ośmieli się przejść przez wyłom w murze. Nałoży kilka mil drogi, ale wejdzie na terytorjum Chin przez bramę, których sporo jest w murze.
Malecki długo siedział pewnego wieczoru w małym ogródku niedaleko dworca kolejowego i przyglądał się olbrzymiej bramie Czien-Men. Potężny fundament, złożony z ogromnych kamieni z tunelem wewnątrz, ciemnym i tajemniczym, miał nad sobą cztery piętra, gdzie cudzoziemska załoga ustawiła działa. Wygięty dach połyskiwał przy zachodzącem słońcu czarnemi, lśniącemi dachówkami. Olbrzymi gmach stał, niby potężna straż, groźna, czujna, a pełna mistycznego znaczenia. Maleckiemu wydawało się, że lada chwila ujrzy promienną postać, która zjawi się na balkonie, idącym wzdłuż całego budynku, podniesie ręce do góry i zawoła wielkim głosem:
— Ludzie Pe-Siniu, Hałchi, Kałganu, Tybetu i Sinkiangu! Jam Syn Nieba, wnuk Słońca, potomek boskiego Ju. Oznajmiam na cztery strony świata, w głąb ziemi i w wyżyny nieba, że dnia dzisiejszego objąłem tron władców, bo taka jest wola bogów!
Tak zdarzało się często w historji Chin, gdzie jak w kalejdoskopie zmieniały się dynastje po dynastjach, władcy po władcach, „synowie nieba“ po „wnukach słońca“...
Wolf tymczasem mówił:
— Brama Czien-Men — to nauka dla Europy i całej zachodniej cywilizacji. Nauka o tem, że nic niema nowego i wiecznego pod słońcem. Wszystko już było, wszystko burzyła, lub podnosiła do szczytu potęgi ludzkość. Kultury, piękne i potężne, zastępowały jedna drugą i niknęły kolejno. Nic oprócz wykopalisk po nich nie pozostało. Zginęły, gdyż nie mogły, nie umiały przetrwać pewnych etapów postępu. Pozostała tylko odwieczna kultura i cywilizacja chińska, bo zna aforyzm Konfucjusza: „Ściśnij serce i trwaj“. Widziała, przeżyła wszystko i przetrwała. Przed nami Chien-Men! A wie pan, co to jest Chien-Men? To — monument na grobie socjalizmu i komunizmu!
— Za panowania cesarza Czen-Tsunga, — ciągnął Wolf, — w XI stuleciu zjawił się chiński Marks, imieniem Wang-Ngan-Tze i wprowadził socjalizm państwowy, a później komunizm, zupełnie taki, jaki widzimy w Rosji. W ciągu trzydziestu lat Chiny wymierały z głodu i epidemji, podupadły i wszyscy zrozumieli, że naród toczy się do przepaści. Wtedy nastąpił wybuch gniewu ludu, a nikt się nie odważył kłaść tamy wymiarowi sprawiedliwości według tego żywiołowego gniewu. Setki tysięcy komunistów uciekły za wielki mur do „barbarzyńców“, zaś trzydzieści dwa tysiące, jako „niewolnicy ludu“ budowały Chien-Men. Budowa posuwała się coraz wolniej i wolniej, gdyż szybko wymierali niewolnicy, aż nareszcie wyginęli wszyscy. Na ich kościach dokończył budowy bramy cesarz Yung-Lo...
Wolf umilkł i po chwili dokończył z uśmiechem:
— Chien-Men szepce do nas słowa mądrego Lao-Tze: „Znamy wszystko, wszystko widzimy — i żyjemy, bo tego chce najwyższy Rozum, co zna losy ras, ludów i szczepów, co określa bieg i czas ich życia i szuka śród nich duchem czystych i wytrwałych, a sprawiedliwość mających, jako żagiel swej łodzi!“
Dobrze wpłynęły te przechadzki po starym Pekinie na stan duszy Maleckiego. Tchnienia wieków, głosy prastarych dziejów przemawiały do niego stanowczo i prawie groźnie. Rozumiał te głosy i z każdym dniem wysnuwał coraz wyraźniejszą dla siebie naukę. Była to prosta i jasna nauka — „Ściśnij serce i trwaj!“, a to dla Maleckiego brzmiało inaczej: „bądź obojętny na wszystko, co jest obce twojej duszy, szukaj i twórz takie warunki aby trwać i spełnić zadanie życiowe“.
— Jakież to są warunki? — pytał sam siebie Malecki i, zdawało mu się, że znalazł odpowiedź. Sformułował ją w sposób następujący, dążąc drogą logiczną:
— Dla dokonania większego zadania człowiek powinien mieć własne wewnętrzne poczucie szczęścia. Różne są odmiany szczęścia! Jedno w miłości i oddaniu się, drugie — w poczuciu posłannictwa, w zaparciu się siebie i ofiarności, inne — w bohaterstwie, ascetyzmie, religijności. Najważniejsze i najtrudniejsze zadanie zawiera się w określeniu sobie rodzaju szczęścia. Myślę, że dla mnie szczęście — w miłości, której wyglądam ot tak dawna z nabożeństwem i nadzieją.
Przyszła mu na myśl Aura. Przypomniał chwilę szału z nią i zmarszczył się.
— To — nie miłość! — szepnął. — Miłość powinna się zjawić, lecz jakaś inna, niepodobna do tej — z apartamentu hotelowego w Astor-House...
Pewnej niedzieli Wolf zaproponował Maleckiemu wsiąść do samochodu i pojechać do świątyni Konfucjusza, a stamtąd — do świątyni Nieba. Pierwsza znajduje się w tatarskim Pekinie, niedaleko od bramy An-Ting-Men, druga za chińskim Pekinem.
Na ulicy Hatamen samochód dopędził elegancki kabriolecik. Malecki spojrzał i drgnął. W siedzących paniach poznał hrabinę del Ramagnoli i Orliczównę. Przed nimi na małej ławeczce siedział książę Razza, ubrany w biały kostjum flanelowy z czerwonym kwiatkiem w klapie tużurka. Maleckiego uderzyło to i dziwnie oburzyło, że piękny książę wpatrywał się w Orliczównę.
— Adonis!.. — zasyczał, zaciskając pięści.
— Co pan powiedział? — zapytał, podnosząc okulary, Wolf.
— Tak sobie, głupstwo! — odpowiedział Małecki. — Niech pan spojrzy na mnie. Jestem słaby i blady, ale rozbiłbym łeb jednemu silnemu dżentelmanowi.
Wolf zaśmiał się i poklepał przyjaciela po kalanie.
— No, to już dobrze! — zawołał. — Jest temperament, pociąg do walki — to dobrze! Zdrowie powraca, a to grunt!
Samochód wkrótce stanął przed piękną bramą z białego marmuru; misterne chińskie smoki o setkach zwojów, macków, zębów i rogów na wygiętym grzbiecie, hieroglify, płaskorzeźby, przedstawiające sceny z życia chińskiego mędrca, który żył od 551—479 r. przed Chrystusem, pokrywają zżółkły od wieków marmur z Honanfu, ojczyzny Konfucjusza. Na tle starych ciemnych cyprysów, jakgdyby w powietrzu, stała biała brama z napisem: „Wzorowy Nauczyciel dla miljardów wieków“, obmyślonym przez cesarza Khang-Hsi.
W chwili, gdy Malecki z Wolfem oglądali bramę świątyni Konfucjuszowej, podjechał kabriolet hrabiny del Ramagnoli. Obydwie kobiety z pomocą księcia Razzy szybko wysiadły z powozu i odrazu zbliżyły się do Maleckiego. Po powitaniu i pytaniach o zdrowiu wszyscy razem ruszyli na terytorjum świątyni.
Wolf opowiadał swoim zwyczajem z wielką miłością dla Wschodu i Chin. Malecki, którego Aura wzięła pod ramię, narazie nie mógł słuchać, gdyż czuł ciepło, bijące od przyciśniętego do siebie ciała pięknej kobiety, podniecało go jej wzruszenie i piękny głos. Jednocześnie drażniło go zachowanie się księcia Razzy. Prowadził on pod ramię Orliczównę, pochylał się ku niej, zaglądał w oczy i chwilami coś szeptał. Twarz greckiego boga zarumieniła się i zdradzała podniecenie, przez co stawała się coraz bardziej nienawistną Maleckiemu. Wkrótce jednak opanował się i zaczął słuchać opowiadania archeologa.
— Stoimy w obwodzie Kuo-Tzu-Czien, czyli starego uniwersytetu, gdzie przez wieki gromadzono literaturę i naukę Chin. Wchodzimy do galerji, która okrąża dziedziniec wszechnicy. Widzicie ten szereg dużych czarnych marmurowych płyt, podobnych do grobowców? Jest ich dwieście! Na nich wyryte są wszystkie 13 ksiąg nauki Konfucjusza na wieczne czasy, dla użytku przyszłych pokoleń. A co za heroglify! Bardziej klasycznego pisma nigdzie nie uda się oglądać. Może spytacie, jaki był cel tej Syzyfowej pracy? Przypomnę z oburzeniem imię koronowanego Wandala, z dynastji Tsin, imieniem Szi-Hwang-Ti; ten zbrodniarz rozkazał spalić dzieła genjalnych klasyków chińskich; wszystko zginęło w płomieniach. Za ukrywanie ksiąg i tablic zakopywano żywcem do ziemi, lub zsyłano na ciężkie roboty nad naprawą wielkiego muru. Znikły księgi śmiałego i prawie brutalnego Lao-Tze i jego oponenta — wytwornego i spokojnego Kon-Fu-Tze (Konfucjusza). Lecz po cesarzu-wandalu nastąpiły czasy wojny domowej i panowanie nowej dynastji Han, najwspanialszych władców Chin.
— Założyciel dynastji zawezwał poddanych do odtworzenia starej nauki. Ze szczelin w murach, z tajników leśnych, z ziemi i nawet z dna rzek wyłoniły się na światło dzienne ukryte skarby duchowe. Lecz brakowało niektórych ksiąg. Wtedy zjawił się uczony ślepiec Ko-sze-Fu i na pamięć dosłownie wyrecytował połowę „Księgi historji“, a młoda uczona dziewczyna dokończyła reszty. Ostatecznie zebrano wszystko i zapisano na tych płytach z czarnego marmuru... Ale chodźmy już do Konfucjusza, twórcy tych skarbów ducha!
— Na czem polega nauka Konfucjusza? — spytała Orliczówna.
— O tem można długo lub krótko mówić! — odparł Wolf. — Konfucjusz stworzył religję społeczną, osnutą na moralności i etyce socjalnej. Niebo go mało interesowało i pociągało. „Szanujmy bogów“ — mówił do swych naśladowców, — „lecz trzymajmy ich zdala!“. Obrażał tem powiedzeniem swego współzawodnika deistę Lao-Tze, lecz nie zrażał się tem. Życie rodziny, małej grupy przyjaciół, społeczeństwa i państwa, stosunek ojca do rodziny, synów do rodziców, przyjaciela do przyjaciela, obywatela do władz, poddanego do cesarza — to były tematy jego rozmyślań, wniosków i nauki. Dla każdego utrwalił etykietę zewnętrzną i tą etykietą spowił Chiny na 26 wieków... Spowijaki te nie zmurszały i dożyły aż do naszych czasów — czasów pary i elektryczności, gazów trujących, łodzi podwodnych i oszukańczych pełnych hypokryzji konferencyj międzynarodowych.
Weszli do świątyni.
Jakaś surowa prostota i zimna uroczystość uderzała wewnątrz starego budynku. Nie było tu żadnego posągu Mędrca, tylko tablice, poświęcone pamięci jego i jego najznakomitszych uczniów, stały na rzeźbionych z kamienia postumentach, na ołtarzu, w pobliżu i dalej — wzdłuż ścian. Tablica, poświęcona Konfucjuszowi, wznosiła się pośrodku, w obszernej alkowie i zdaleka widniał napis „Siedziba duszy najsławniejszego nauczyciela starożytności“.
Duża kadzielnica, świeczniki i wazy dla kwiatów ofiarnych wykute są w granicie i stoją na granitowym ołtarzu. Granitowe kolumny podtrzymują ciężki o chińskiej architekturze dach. Tu za czasów imperjum raz do roku wnoszono tron bogdochana i cesarz wykładał zasady nauki Konfucjusza mandarynom, poczem składano ofiary z baranów, kozłów, ptaków, wina, owoców i kwiatów. Paliły się wonności i kadzielnice i w strugach dymu unosiła się dusza mędrca.
Wolf wskazał towarzystwu na szereg mniejszych tablic, ustawionych w osobnej sali i szepnął:
— To są pomniki kobiet słynnych z cnotliwości...
— To nie dla nas!.. — szepnęła z filuternym uśmiechem Aura, przyciskając się do ramienia Małeckiego.
— Być może — nie dla nas, ale dla panny Orliczówny — owszem! — odparł obojętnym głosem.
— Do dnia wczorajszego — tak, ale już nie dziś! — rzuciła zagadkowym głosem.
Malecki spojrzał na nią pytającym wzrokiem. Wzruszyła ramionami i szepnęła:
— Książę Razza nie próżnuje...
Malecki obejrzał się i spostrzegł, że Razza pośpiesznie wypuścił rękę Orliczówny i zaczął ostentacyjnie pokazywać coś palcem na ścianie.
Przykry chłód przeszył go od serca do głowy. Malecki drgnął i zamknął oczy.
— Kiedyż zobaczymy się, amico? — szepnęła Aura. — Stęskniłam się za tobą.
Malecki milczał. Hrabina zajrzała mu w oczy i jeszcze ciszej szeptać zaczęła:
— Codziennie pomiędzy piątą a szóstą możesz przyjść. Zapytasz odźwiernego o pannę Orliczównę, a gdy ci wskaże jej pokój, przejdź do sąsiedniego buduaru, wyjdź na oszkloną werendę i przejdź do trzecich drzwi na prawo. Zapukaj pięć razy z przerwami... Słyszysz? Rozumiesz?
Malecki kiwnął głową i znowu się obejrzał. Obojętną i banalną wydała mu się twarz złotowłosej dziewczyny, cisnął jej w duchu kilka pogardliwych słów i przestał patrzeć w jej stronę. Wkrótce podszedł do Wolfa i poprosił go, aby skończył ze świątynią, gdyż musi natychmiast wracać do domu.
Wolf wyprowadził całe towarzystwo na podwórze, gdzie w osobnym budynku leży dziesięć okrągłych kamieni, z chińskiemi na nich napisami oraz ze znakami runicznemi.
— Legenda twierdzi — mówił Wolf — że na tych kamieniach w trzeciem tysiącoleciu przed naszą erą cesarz Ju i jego syn Szun spisali historję swoich przygód myśliwskich, gdy tu jeszcze polowano na lwy i jaskiniowe tygrysy. Jest to największa relikwja starych Chin, otoczona niezmierną czcią i podziwem. Te niewyraźne hieroglify w różnych czasach były zalane złotem, lecz przychodzili barbarzyńcy, wyrywali złote znaki, i głazy pozostawały w pierwotnym stanie. Szalejące wojny z najeźdźcami, mordy, waśnie wewnętrzne, płomienie pożarów nie zniszczyły tajemniczych kamieni. Od czasu do czasu znikały coprawda. Zdarzyło się, że przez stulecia poszukiwano ich, aż nareszcie dziewięć z nich znaleziono w XI wieku i ustawiono w cesarskim pałacu. Brakowało tylko jednego, który znikł na dłużej i dopiero w XV wieku przypadkowo wykryto go przy studni na wschodnim krańcu Gobi. Jakiś najeźdźca mongolski wywiózł ten święty kamień, a z biegiem czasu inny wandal zrobił z niego koryto dla pojenia bydła. Wtedy część napisów zginęła, lecz jeszcze w III wieku przed Chrystusem, z rozkazu władców Chin porobiono kilka ścisłych wzorów.
Przy wyjściu ze świątyni Malecki bardzo zimno pożegnał hrabinę i jej towarzyszy i, nie oglądając się, wszedł do samochodu. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy Wolf go zapytał:
— Więc do hotelu?
— Tak, do hotelu — odpowiedział Malecki. — Te zbyt współczesne niewiasty obraziły cienie wieków. Wrażenia moje pierzchły, rozwiały się jak dym. Nie mogę tymczasem odpędzić od siebie wspomnień o tak nieodpowiedniem towarzystwie do oglądania świątyni mędrca Kon-Fu-Tze i starożytnych kamieni legendowego Ju.
W hotelu zjedli obiad razem. Wolf, paląc cygaro, długo jeszcze w hall‘u opowiadał o starych Chinach, zachwycając się najbardziej tem, że w kultach, uznanych i praktykowanych przez Chińczyków, nigdy nie było pierwiastku krwiożerczego lub rozpustnego, czem nie mogą pochwalić się inne kultury przedchrześcijańskie.
Już zupełnie ściemniało, gdy Wolf zaczął żegnać swego nowego przyjaciela.
— Więc jutro do świątyni Nieba i do siedziby wspaniałych władców Chin, boskich bogdochanów? — zapytał Niemiec.
— Z przyjemnością! — zawołał Malecki. — Jestem nieskończenie panu wdzięczny, że zechciał mi pan pokazać stary Pekin.
— Z panem bardzo przyjemnie zwiedzać te zabytki przeszłości, bo pan rozumie wszystko i wpada w nastrój, pełen poezji i uszanowania przed siwizną historji! — odparł uczony archeolog. Wolf wyszedł. Malecki przerzucił parę dzienników i windą podniósł się do swego pokoju.
Długo nie mógł się uspokoić, chodził i myślał.
Był poruszony spotkaniem z hrabiną, jej słowami, ale jeszcze bardziej zachowaniem się księcia Razza wobec Orliczówny. Przypomniał sobie jej słowa o piękności tego adonisa, zobaczył złotowłosą głowę, schyloną i uważnie słuchającą tego, co mówił do niej Włoch. Zmarszczył czoło, gdy przed oczami mignęła mu ręka Orliczówny, pośpiesznie opuszczona przez księcia, a później szydercza twarz Aury. Posłyszał wyraźnie jej szept: „Książę Razza nie próżnuje“. Co to miało znaczyć? Czyżby ta, taka czysta, jak mu się wydawało, dziewczyna, uległa natarczywości i przedsiębiorczości lwa salonowego, tego boga greckiego z nieruchomem, okrutnem spojrzeniem? Czyżby wszystkie kobiety na całym świecie miały być jednakowe i czyż nie istnieje już taka, o jakiej marzyli poeci wszystkich narodów i epok, a z nimi i on sam, z nadzieją i wiarą oczekujący przyjścia wielkiej miłości, źródła szczęścia i szlachetnego istnienia na ziemi?
— Mądry Konfucjusz, z taką starannością ustalający najlepsze i najtrwalsze stosunki pomiędzy ludźmi, z pewnością rozmyślał nad kwestją miłości kobiety do mężczyzny — szepnął do siebie Malecki. — Powinien był rozmyślać, gdyż wiedział jak silny jest wpływ kobiety na życie mężczyzny, społeczeństwa i ludzkości. Nie mógł tego nie wiedzieć i o tem nie myśleć bo inaczej, wobec ogólnej pogardy Chińczyków i innych Azjatów dla kobiety, jego naśladowcy nie dopuściliby ubóstwiania cnotliwych, uczonych, utalentowanych kobiet, jak to widziałem dzisiaj w świątyni „Nauczyciela miljardów wieków“. A tymczasem... panna Orliczówna i obok — zapatrzony w nią książę Razza!...
Malecki długo chodził po pokoju, myślał, oburzał się i przeklinał.
— Przecież nie kocham się w Halinie? — rozumował. — Tymczasem przykro mi niewymownie, że zobaczyłem ją taką... taką zwykłą... Zdawało się, że spotkanie z Aurą powinno było bardzo mnie wzruszyć. Przecież na jedno jej skinienie porzuciłem wszystko w Japonji, przyjechałem tu, zmieniłem swoje plany, czułem, że gdyby kazała mi pozostać przy sobie na zawsze — pozostałbym, aby patrzeć w jej oczy i oczekiwać chwili, gdy zmysły, kaprys, czy litość rzucą ją w moje objęcia, dając mi zapomnienie całego jej znęcania się, mojej poniewierki i moralnego upadku mężczyzny, który stał się igraszką w ręku pięknej, a zepsutej i okrutnej kobiety... Powinienbym być szczęśliwy, podniecony na długi czas tem spotkaniem, liczyć godziny i minuty do wyznaczonej schadzki w jej domu, a tymczasem tego nie odczuwam? Pierwsze wrażenie pierzchło szybko... Dlaczegóż to?
Usiadł w fotelu i rozpoczął mozolną pracę nad uprzytomnieniem swoich uczuć i przeżyć.
— Kocham Aurę? Nie! Szaleję za nią. Jestem w jej władzy, pożądam jej i nie mogę zrzucić z siebie jej uroku. Chwilami czuję wyraźnie z oddalenia jej myśli o mnie, słyszę jej wołanie bez dźwięku. Jeżeli walczyłem teraz, to tylko dzięki chorobie mojej, obecności Orliczówny, rozmowom z doktorem Belleyem i z Wolfem. Szczególnie z Wolfem, gdyż on, niby jakiś cień zamierzchłej przeszłości, porywa mnie z wiru wrażeń dnia, moich własnych przeżyć — drobnych wobec wspaniałych dziejów ludzkości, i pomaga mi w walce, której właściwie nawet walką nie można nazwać. Każda walka ma swój cel. Tu ja nie mam celu. Hrabina nigdy nie zechce być moją żoną i porzucić wspaniałe życie sfery, do której z pochodzenia i bogactwa należy. Zresztą, gdyby nawet zechciała tego sama, przecież znam ją już dobrze i wiem, czego jest warta! Zlegalizowana przez małżeństwo kurtyzana, rozpustna hetera, dekadentka w uczuciach i namiętności zmysłowej — co może dać dla tej miłości, którą sobie wymarzyłem? Nic, oprócz straszliwej katastrofy. To jużby ostatecznie mnie zdruzgotało! A jednak?... a jednak jest coś, co pociąga mnie do Aury. Jest jakiś wewnętrzny głos, wołający, abym trwał przy niej. Może to suggestja ze strony Aury? Albo przeczucie nieznanych i nieprzywidywanych jeszcze wypadków? Ale niezależnie od tego wszystkiego — najsilniejsze wrażenie z całego okresu znajomości z hrabiną del Ramagnoli pozostawiła scena, obserwowana dziś w świątyni Konfucjusza, gdy książę Razza pochylił się nad Orliczówną i z zaróżowioną, zdradzającą wzruszenie twarzą, coś szeptał do niej, czego słuchała z pochyloną głową! A później te niezrozumiałe słowy Aury: „Do dnia wczorajszego — tak, ale już nie dziś“.
Borykał się z temi myślami i czuł się coraz gorzej i beznadziejniej. Nie mógł spać, kładł się znowu, wstawał, dopiero nad ranem usnął i spał do czasu, aż przyszedł po niego Wolf. Szybko się ubrał, naprędce zjadł śniadanie i wyszedł razem z uczonym archeologiem z hotelu, zapowiedziawszy portjerowi, że powróci dopiero późno w nocy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.