Strona:Antoni Ossendowski - Za chińskim murem.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Z francuskich romansideł, odczytywanych codziennie hrabinie, już się dowiedziałam jednego aksiomatu, że mężowie idą zawsze fałszywym tropem, — z filuternym śmiechem powiedziała Orliczówna, rzucając wymowne spojrzenie na Maleckiego.
— To pani do mnie pije? — spytał i zaśmiał się złym, suchym śmiechem. — Hrabia del Ramagnoli co do mnie może być spokojny. Nic mu nie grozi...
Orliczówna ze zdziwieniem wpatrywała się w twarz Maleckiego, która nagle stała się zimna i zawzięta. Po chwili podniosła głowę i dobitnie szepnęła:
— Chwała Bogu!
Nastało długie milczenie. Każde z nich rozumiało, że w duszach ich są jakieś utajone myśli, uczucia, niewypowiedziane obawy, skargi, zwierzenia poufne...
— Ale, ale! — ożywiając się nagle, powiedział Malecki. — Pani miała mi coś do opowiedzenia dziś, zrana. Co takiego?
— Jeszcze byłoby to zawcześnie na nerwy pana — odpowiedziała, grożąc mu palcem. — A teraz lekarstwo, termometr i smacznego śpij!
Wkrótce w pokoju paliła się niebieska lampka, stojąca na stoliku przed kanapą. Orliczówna ulokowała się wygodnie na szerokim, miękkim fotelu.
Malecki leżał z otwartemi oczami i wsłuchiwał się w szmer ruchów swojej pielęgniarki, starając się odgadnąć co ona robi.