Za chińskim murem/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Za chińskim murem
Wydawca Feliks Gadomski
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przyjaciele przeszli bramę Czien-Men i wyszli na ulicę tejże nazwy, przecinającą cały chiński Pekin. Przy wejściu na tę ulicę wznosiła się stara brama drewniana chińskiej architektury z hieroglifami tekstów z Konfucjusza. Za nią zaczynał się już zwykły zgiełk i tumult chińskiej dzielnicy. Olbrzymie, skrzypiące wozy ze skórami, wełną i mąką, przeraźliwe jak zgrzyt stali o szkło, wrzaski poganiaczy, trzaskanie długich batów, okrzyki przekupniów, jęki i śpiewy setek żebraków, tuż na ulicy pokazujących najstraszliwsze i najohydniejsze kalectwa swoje; łkający ryk wielbłądów, niosących na grzbietach ciężkie paki — „kunzy“ z herbatą; szmer tysięcy nóg, sunących drewnianemi chodnikami — mieszały się z hałasem i piskiem, donoszących się z małych jadłodajni, tajnych palarni opjum, z teatów; grzmiały i huczały bębny i długie mosiężne trąby orkiestry rytualnej; przeciągał jakiś religijny pochód przy okrzykach, śpiewach i śmiechu zgromadzonych. Olbrzymi tłum zalegał ulicę, zatrzymał się przed małemi wystawami chińskich sklepów o rzeźbionych i pozłacanych fasadach i bijących w oczy szyldach. Wszędzie powiewały długie, barwne flagi z nazwą sklepów, teatrów, restauracyj i z krzykliwemi reklamami w rodzaju takiej, naprzykład, jaką odczytał Wolf: „Kto będzie jadł płetwy czarnego rekina w hotelu „Radość wiosennej jaskółki“, ten dożyje czasu, gdy wnuk jego będzie liczył 82 wiosny!“.
Boczne, wąskie uliczki były zabudowane wysokiemi kamienicami, mieszczącemi wspaniałe sklepy i składy handlowe. Tu gromadziły się towary z całych Chin. Jedwabne tkaniny z Kantonu i Szanchaju, najlepsze gatunki herbaty z Honaniu, Kiangsi i Fukiena, wyroby bawełniane, z bronzu, srebra i złota, drogocenne przedmioty zbytku i kultu, ze złota, chryzoprazów, ametystów, berylów, topazów i barwnego agatu; arcydzieła wprawnych chińskich jubilerów, rzeźbiarzy i malarzy; składy najdroższych przysmaków: gniazd jaskółczych, płetw rekinów, trepangów, rzadkich gatunków ryb morskich, wodorostów, cebulek górskiej lilji „sarana“, wędzonych dzikich indyków, przywożonych z Tybetu i Mongolji; szynki dzikich osłów. Trochę dalej ciągnęły się jedna za drugą księgarnie, zdradzające poszanowanie do drukowanej bibuły. Tu Małecki podziwiał wyszywane jedwabiem portrety najznakomitszych ludzi Chin, a więc Lao-Tze, Konfucjusza, Mencjusza, Li-Chun-Czanga, Juan-Szi-Kaja, wodza bandytów chińskich i marszałka armji chińskiej Dżan-Dzo-Linga, generałów Wu-pej-Fu, Siao-Kaja i prezydentów północnej i południowej rzeczypospolitej chińskiej.
Im dalej posuwali się Malecki z Wolfem ulicą Czien-Men, tem domki stawały się coraz niższe i uboższe, aż się zaczęły pustkowia, porośnięte chwastami i zanieczyszczone odpadkami miasta; ogrody warzywne, olbrzymie place, przedstawiające sobą kloaki, przecięte drogami, gdzie na każdym kroku podróżnikowi groziło niebezpieczeństwo od licznych rowów, głębokich wyrw, napełnionych cuchnącą wodą.
— Pekin chiński i tatarski posiada kilka takich placów, gdzie co roku ginie sporo ludzi, koni i wozów. Tak się dzieje od wieków wiecznych — mówił ze śmiechem Wolf. — Ambasady cudzoziemskie przed kilkunastu laty złożyły z tego powodu specjalne memorandum rządowi pekińskiemu. Wyasygnowano wtedy 150.000 taelów chińskich na urządzenie oświetlenia, placów. Nic jednak z tego nie wynikło, ponieważ w Chinach urzędniczych istnieje nie pisane, lecz uznane prawo nielegalnych poborów. Anglicy nadali temu nazwę „squeeze“, czyli wyciskanie. Otóż gubernator Pekinu wziął sobie 75.000 taelów, a drugą połowę oddał urzędnikom na wykonanie robót. Ci wzięli dla siebie 40.000, a 35.000 oddali technikom, którzy przekazali stróżom miejskim zaledwie 5.000 taelów na oświetlenie placów. Lecz stróże też znali prawo „Squeeze“, a więc wynajęli kilku kulisów i kazali im postawić na każdym placu po jednym słupie z papierową latarką, asygnując na to 200 taelów. Kulisi z chwilą ich zaangażowania stali się też funkcjonariuszami państwowymi, więc pobrali dla siebie znaczną część tej sumy i zakończyli plan oświetlenia placów w ten sposób, że kupili kilka glinianych lampek z łojem i knotem bawełnianym i na każdym placu zapalili tegoż wieczoru po jednej lampce. W nocy przez taki plac przechodził głodny żebrak, zjadł łój, a knotem związał swój warkocz. Od tego czasu nikt już nie zwraca uwagi na trzęsawiska i dżungle...
Za chińskim Pekinem zaczęły się stawy, noszące nazwę „stawów złotych rybek“. Malecki z Wolfem stali nad temi stawami o żółtej, cuchnącej wodzie, gdzie nie rosły nawet niewybredne rzęsy wodne i tataraki, i dziwili się złotym rybkom, które mogły tu wytrzymać.
Do przyglądających się europejczyków podszedł chiński policjant z grubym bambusem w ręku. Wolf zapytał go, jak się czują w tych stawach złote rybki. Policjant wyszczerzył olbrzymie, żółte zęby i odrzekł bardzo pompatycznie:
— Przy tyranach-cesarzach woda była czysta, ludzie brali ją dla domów i złote rybki miały tu używanie; nasza rewolucja obaliła tyranów i wszystko, co do nich należało, przekazała narodowi. Stawy zostały zapuszczone i teraz mieszkańcy wrzucają do nich zdechłe zwierzęta. Niema tu złotych rybek, narodowi nie są potrzebne te zbytki tyranów, którzy naród wstrzymywali od postępu.
Wolf rzucił okiem na Maleckiego. Ten uśmiechnął się nieznacznie.
Poszli dalej.
— Czy pan nie zauważył — zapytał Wolf — że ten policjant bezwiednie był sędzią dla rewolucji, która, jak zaraza lub zemsta dziejowa, wrzuca postęp ogólnoludzki do mrowiska dziczy lub społeczeństwa, niezdolnego do postępu, zmuszając je burzyć dobytek postępu i cofać się w mrok życia pierwotnego.
— Być może — odezwał się Malecki. — W każdym razie, rewolucja ma zawsze przed sobą dwie drogi: jedną prostą i ubitą — wstecz, drugą — ciężką i urwistą — naprzód. Ta druga jest dobra dla nie lubiących oglądać się, doktorze!
— O, tak! — zawołał stary uczony. — To — racja!..
Zbliżali się do białego muru, za którym dumnie wznosiły do góry swoje wierzchołki stare cyprysy, sosny i jodły, skrywające za rozłożystemi koronami najpiękniejszy w Pekinie pomnik już beznadziejnie minionych czasów, wielkiej tajemnicy i nierozwiązanej zagadki. Przy lekkiej fantastycznej bramie zapłacili kilka drobnych monet i ruszyli szeroką, grubym żwirem usypaną aleją. Pośród gaju ze starych drzew zobaczyli łąki. Gdzieniegdzie stały budynki, przypominające świątynie, lub przynajmniej kaplice. Skręcili w boczną aleję cyprysową i oczom ich przedstawił się czarowny i niezwykły widok. Małeckiemu wydawało się, że na porośniętem trawą, szmaragdowem wzgórzu długiemi szeregami usadowiły się setki, tysiące białopiórych łabędzi, a jakaś wróżka zmieniła je w posągi. Nad temi białemi szeregami nieruchomych łabędzi wznosiła się okrągła, wysoka baszta, barwy nieba, uwieńczona trzema okrągłemi, nisko zwieszającemi się dachami.
— Świątynia Nieba! — szepnął w zachwycie Wolf. — Sto razy byłem tu, lecz nigdy nie mogę bez wzruszenia patrzeć na ten cud architektury wyrafinowanego smaku i zarazem cud tajemnicy, co wiązała i pociągała wrogie ludy do Chin, pochłaniających je bez śladu. Chiny — to ocean, w którym znikają, nic po sobie nie pozostawiając, olbrzymie rzeki. Świątynia Nieba była jedną z przyczyn tej żywiołowej, oceanicznej potęgi Chin. Dla mnie lazurowa Świątynia jest uosobieniem uroku starych, wspaniałych władców państwa Nieba.
Tymczasem zbliżali się do wzgórza. Znikły nieruchome łabędzie, zmieniając się w trzy koncentryczne koła białych marmurowych tarasów z fantastycznie rzeźbionemi balustradami. Przecięte czterema schodami o trzech marszach i szerokich stopniach, tarasy składały się z potężnych płyt białego marmuru, w niektórych miejscach zżółkłego zupełnie. Ze szczelin pomiędzy płytami wyrastały gęste, twarde krzaki złotych i fioletowych irysów i niskie krzaczki tamaryndowe o jaskrawo-szmaragdowych listkach.
Poważnie i uroczyście podnosił się Wolf marmurowemi stopniami schodów, prowadząc za sobą Maleckiego. Na wierzchołku wzgórza, przy wejściu do Świątyni, stał, odwrócony do nich tyłem, stary Chińczyk, w czarnem, długiem i wąskiem ubraniu, z krótko ostrzyżoną głową. Stał przy lazurowej ścianie świątyni na tle pogodnego lazurowego nieba, przepojonego promieniami słońca, i wydawał się cieniem smutnej przeszłości. Cisza zaległa dokoła, gdyż nie dolatywał tu zgiełk miasta i odgłosy jego życia. Z lekkim szmerem migały na białych kamieniach zielone jaszczurki i kryły się w szczelinach płyt, lub krzakach irysów.
Posłyszawszy kroki zbliżających się ludzi, Chińczyk odwrócił się. Poznawszy Wolfa, uśmiechnął się przyjaźnie i podszedł. Niezgrabnym ruchem podał rękę gościom i, nic nie mówiąc, podprowadził ich do balustrady. Na dole, w ciemno-szafirowych cieniach stały cyprysy, sosny i jodły; w paru miejscach bielał mur, a dalej przez mgłę świetlną zobaczyli olbrzymie miasto, które niegdyś panowało nad całą Azją. Do niego biegły myśli i marzenia władców starych cywilizowanych państw i mędrców dalekiego zachodu, co słyszeli dziwne opowieści o państwie żółtych ludzi, dzikich wodzów plemion koczujących od morza Kaspijskiego i Uralu aż do zachodnich strażnic wielkiego muru. Chińczyk stał, wpatrzony w miasto, położone u stóp wzgórza. Ciągnęło się daleko i prawie znikało za horyzontem. Przez mgłę promienną można było dojrzeć ponurą Czien-Men, dalej — powyginane, jak grzbiet smoka legendowego, dachy i krużganki pałaców, świątyń i wieżyc w sercu stolicy — w mieście cesarzów, skąd płynął niewidzialnemi łożyskami urok tajemnicy, otaczającej tron mistycznych, boskich władców — „synów słońca“. Czarne plamy świętych gajów, skrywających budynki klasztorne i kościelne, występowały wyraźnie na tle szaro-żółtych zabudowań pospólstwa, a nad niemi wznosiły się dachy wyższych europejskich gmachów i rzadkie pagody i słupy świątyń taoistycznych, buddyjskich, konfucjańskich, minarety mahometańskie, dzwonnice kościołów chrześcijańskich.
— Jak przed wiekami — szepnął Chińczyk. — A ile zmian...
Mówiąc to, dotknął swej strzyżonej głowy, jakgdyby szukał warkocza, odciętego przez republikanów, uważających tę operację za pierwszy krok prawdziwego postępu, za daninę, złożoną cywilizowanemu XX wiekowi.
Weszli do świątyni. Cicho tu było w półmroku; zgóry, pod sklepieniem toczyły ze sobą walkę żółte i niebieskie promienie, sączące się przez drobne, barwne szybki okien.
— Świątynia ta nie jest stara — opowiadał tymczasem Wolf. — Wzniesiono ją tu na miejscu tej, która przetrwała wieki, a ponieważ była zbudowana z drzewa, zniszczył ją pożar, gdy w nią uderzył w roku 1889 piorun. Wtedy była przepowiedziana klęska mandżurskiej dynastji Tao-Cynów. Cudzoziemska, barbarzyńska dynastja była znienawidzona przez Chińczyków, nienawiść ta zrodziła potworną stonogę. W historji Chin kronikarze kilkakrotnie wspominają o końcu dynastji wkrótce potem, gdy stonoga doczołga się do złotej kuli, umieszczonej na szczycie dachu. Gdy stary gmach spłonął, Chińczycy zaczęli wznosić nowy. Nie znaleźli jednak dostatecznie długich i mocnych słupów, aby mogły podtrzymać ciężki, potrójny dach. Administracja pałacowa, kierująca robotami, zmuszona była słupy, belki i deski sosnowe sprowadzić z Portlandu, z Ameryki północnej. To wnosi dysonans.
Jednakże Maleckiemu niewymownie podobała się świątynia, cała w barwie błękitnej, ze wspaniałym tronem-ołtarzem, piecem ofiarnym z niebieskich kafli, niebieskiemi rzeźbionemi parawanami, świecznikami i kadzielnicami z bronzu.
Wolf tymczasem opowiadał dalej:
— Gdy budowano nowy gmach, robotnicy zmuszeni byli wykopać stare słupy, które podtrzymywały świątynię w ciągu długich wieków. Cyprysowe olbrzymy były zupełnie nie tknięte czasem i wilgocią. A wie pan, dlaczego? W kronikach, opiewających budowę tej świątyni, są wskazówki, że każdy z tych słupów był opuszczony do głębokiego dołu z leżącym na dnie żółwiem, żyjącym tysiąc lat. Na takim żywym fundamencie niegdyś wzniesiono lazurową świątynię.
Malecki słuchał tych opowiadań i przyglądał się sklepieniu gmachu. W mgle walczących ze sobą, barwnych promieni ujrzał najcieńszą koronkę, lub pajęczynę z belek sosnowych, podtrzymujących masywny, potrójny dach z drogocennych, lazurowych, emaljowanych dachówek porcelanowych. Rozumiał, że oglądał arcydzieło budownictwa, na które złożyło się tysiącoletnie doświadczenie chińskich architektów, uczących cały świat wschodni tej sztuki szlachetnej i wspaniałej.
Zapytał Wolfa, co się odbywa w tej świątyni.
— Odbywało — odpowiedział smutnym głosem Niemiec — odbywało się przy ostatnich cesarzach podług ceremonjału, ustalonego w VI wieku po narodzeniu Chrystusa! Dwa razy do roku „Syn Nieba“ — bogdochan na czele olbrzymiej procesji udawał się tu, spędzał noc na modłach i wróżbach, a nazajutrz od świtu, leżąc na ziemi w obliczu swego ojca — lazurowego nieba, błagał go, aby odwrócił od Chin wszelkie klęski: powodzie, lata suche, nieurodzaje, pożary, choroby i wojny. Były to modły ojca o szczęście dzieci, modły, pełne błagania, troski i miłości. Na zakończenie bogdochan błagał Niebo, aby oświecił rozum wszystkich ludów i połączył je „w duchu i sile“ z bogu miłym Pe-Siniem na wieki wieków! W tej modlitwie swojej cesarz wspominał szczegółowo o tem, co dadzą tym ludom i państwom Chiny i w jakim będą do nich stosunku. Był to swego rodzaju manifest, mowa programowa w obliczu Nieba i jego władcy — Szan-Ti, mającego tu, na ołtarzu swój tron, gdzie siedział niewidzialny, a miłosierny. Ta część uroczystości miała w sobie mistykę polityczną, pociągającą pod wysoką rękę Chin inne, czasami bardzo dalekie ludy, garnące się do Państwa Nieba od zachodu i północy. Najeźdźcy, nawet ci, którzy opanowywali tron Chin, w swoich odezwach do narodu używali zwykle treści ostatnich modłów poprzednika przed ołtarzem Tien-Tan w świątyni Nieba, gdyż ta modlitwa odpowiadała życzeniom rdzennej ludności Chin i wszystkich ludów kresowych, wchodzących do Imperjum, lub bezwiednie czujących pociąg do złączenia się z nim. Najwyżsi kapłani wszelkich wyznań i kultów przysyłali do stolicy wielkich władców swoich przedstawicieli-kapłanów, czarowników, wróżbiarzy, misjonarzy i szamanów. W Pekinie można było przed wiekami zarówno, jak i obecnie, spotkać czerwonych i żółtych lamów z Tybetu, „żywych bogów“ z Mongolji i kraju Tubów, szamanów z brzegów oceanu Lodowatego i dalekiej Obi, wróżbiarzy z Wołgi, dokąd zabrnęli Kałmucy-Olety, brahmimów i bonzów z Deli i Benaresu, czarowników z Afganistanu i północnych spadków Pamiru, muedzinów — wyznawców Islamu, lekarzy z Kirgiskich stepów Bełjagag, znachorów z Ałtaju i Ałtyn-Tagu i misjonarzy wszelkich odłamów chrześcijańskiego kultu. Intrygi polityczne, tajne umowy, spiski najpotworniejsze szerzyły się tu wśród odwiecznych murów pekińskich, a wszystkie były skierowane na to, aby uzyskać łaskę potężnych, tajemniczych władców, rządzących Azją, a otoczonych mistycznym lękiem, wykorzystać ich wpływ nieograniczony, nauczyć się sztuki rządzenia i organizacji wielkiego mocarstwa, aby się zlać z niem w jeszcze bardziej mocne państwo, lub uczynić na nie nowy, a skuteczny najazd.
W „tajemniczym grodzie zakazanym“ żyły widocznie jakieś duchy, kształtujące dusze władców. Przerabiały wszystkich na jedną modłę — więcej lub mniej potężnych i wspaniałych cesarzy. Czy to byli książęta z rdzennie chińskich rodów, czy najeźdźcy z dynastji tatarskich Kitanów, Kinów, czy z mongolskich Dżengizydów, lub z północnych Manczu, — za pozłacanemi murami swojej tajemniczej siedziby stawali się cesarzami Chin, zapominali nawet o swojem barbarzyńskiem pochodzeniu i swoich zamiarach zaborczych i dzikich, ulegali starej kulturze państwa Nieba, a wojownicy ich bez śladu wsiąkali w mrowie pokojowych Chińczyków, którzy nigdy nie uznawali siły pięści i nigdy wojennych bohaterów na stopień półbogów nie wynosili.
Wolf umilkł, ale po chwili zaczął się cicho śmiać i rzekł:
— Co za dziwna rzecz! Najeźdźcy, znający tylko przedtem swoje stada owiec i byków lub tabuny koni, prawie nigdy nie byli wandalami dla kultury chińskiej! Odwrotnie — pietyzmem, miłością i czcią otaczali ją i pielęgnowali. Byli mecenasami, opiekunami i krzewicielami nauki i sztuki. Jeżeli spotykamy Wandalizm w historji Chin, to tylko uprawiany przez cesarzy chińskich dynastyj. Zblazowani przez swoją wykwintną kulturę, znużeni ubóstwianiem i przepychem, szukali prawdopodobnie silnych wrażeń, odmłodzenia umysłu chińskiego, czuli ludzką potrzebę wyrwania się z zamarłych granic i form logiki, twórczości i trybu życia, być może, nienawidzili nawet uroczyście milczących, wspaniale upiększonych złotem, kością słoniową, nefrytem, bronzem, dżetami i jedwabiem ścian swoich tajemniczych pałaców, otoczonych „świętym murem władców“ i murem z eunuchów, rycerzy, urzędników i niewolników. Pożądali życia, ruchu, burzy, głosów ludzkich — chociażby to była burza grozy i gniewu, i stawali się wandalami, gdyż na wszystko jako bogowie mieli prawo i siłę...
Malecki słuchał nieskończonych, tchnących oryginalnością myśli i rozległością wiedzy opowiadań Wolfa i czuł, jak maleją i rozpraszają się wszystkie jego osobiste przeżycia wobec olbrzymiej postaci wspaniałego państwa, co może z uśmiechem politowania spoglądać na historję miotającej się ludzkości.
— Istotnie, — mówił Malecki do Wolfa, — Chiny są, być może, najpotężniejszem, bo najtrwalszem mocarstwem. Na kontynencie Azji istniały ogromne państwa, stałe i koczownicze, kwitły kultury wspaniałe, lecz wszystko znikło, w proch się rozpadło lub zostało przysypane piaskiem pustyni. Kto potrafi znaleźć ślady imperjum Ujgurów? Co się stało z potęgą Persji, z tajemniczemi Indjami? Gdzie są szlaki, któremi niby krwawe potwory dążyli na zachód i wschód wielcy zdobywcy? Tymczasem — Chiny wszystko widziały, wszystko przeżyły, pamiętają wiek Atlantydy, z doświadczenia dziejowego wzięły coś nieśmiertelnego i przetrwały nienaruszone. Chiński mur, zdawało się, bronił je od najazdu burzących państwa i cywilizację czynników. Wielkie Chiny! Tajemniczy naród-zagadka!...
Wolf pokazał Maleckiemu cały szereg mniejszych ołtarzy i świątyń, a więc Czi-Ku-Tan, gdzie cesarz zanosił modły o urodzaje; świątynie, w których wypoczywali cesarze; budynki gdzie zamieszkiwali liczni uczestnicy ceremonji, lub gdzie składano ofiary. W północnej części gaju leżało pustkowie, zarośnięte wysoką trawą. Malecki oglądał tu kilka olbrzymich kamieni; podług legendy miały one upaść z nieba. Badania europejskich uczonych dowiodły, że były to istotnie meteoryty. Upadły zaś, jak twierdzą kroniki, za panowania mitologicznego cesarza Ju, a ułożyły się w ten sposób, że stanowiły hieroglif, oznaczający radę bóstwa w jakiejś, ważnej dla Chin dobie.
Niedaleko od świątyni Nieba wznosi się „ołtarz Szen-Nunga“. Tonąca w pięknym gaju świątynia poświęcona jest pamięci cesarza Szen-Nunga, który panował około 6300 r. przed naszą erą. Był on tym dobroczyńcą Chin, który nauczył ludzi użycia i hodowli niektórych roślin, jak np. ryżu, prosa, pszenicy i bobów, wynalazł pług i pierwszy wprowadził zasady handlu. Z architektury ta świątynia jest bardzo podobna do ołtarza Nieba, lecz z biegiem czasu, a szczególnie przy rządzie republikańskim, wzniesiono tu nowe, zmodernizowane budynki, a nawet domki herbaciane, oraz zrobiono z tego miejsca modlitwy park publiczny, chętnie przez ludność stolicy uczęszczany. Tymczasem jeszcze przed dziesięciu laty ostatni z Tao-Cynów, noszący koronę władcy Chin, dokonał tu w pierwszy dzień wiosny tradycyjnej ceremonji. Ubrany w strój wieśniaczy z żółtego jedwabiu zaorał małe pole w otoczeniu najwyższych mandarynów, poganiających konie, rzucających ziarno i przysypujących je ziemią. Plon z tego pola bywał skrzętnie zbierany i używany przy różnych religijnych obrządkach. Po tej pracy cesarz odchodził od pługa i składał w świątyni pamiątkową tablicę na cześć Szen-Nunga.
Po zwiedzeniu tej świątyni Malecki i Wolf powrócili do hotelu, znużeni bardzo, ale ogarnięci zachwytem i poszanowaniem dla kraju, gdzie z bezczelną arogancją wznosiły się teraz gmachy europejskie i stalowe skielety telegrafu iskrowego tuż przy groźnej i ponurej Czien-Men.
Zjedli razem śniadanie, wypoczęli i wyruszyli do siedziby dawnych władców Chin.
W środku tatarskiego Pekinu mur na 20 stóp wysoki otacza dwie kwadratowe mile pięknego parku, w którym toną starożytne budynki pałaców. Jest to „gród cesarzów“. Cztery bramy prowadzą do niego a jedna z nich otwierała swoje podwoje wyłącznie przed majestatem bogdochana. Rewolucja obaliła majestat władców, ostatniego cesarza osadziła jako zakładnika w pałacu „zakazanego grodu“, lecz zazdrosna brama, wpuszczająca tylko „Syna Nieba“, nie widziała jeszcze nikogo z obecnych kierowników chińskiej nawy państwowej. Stoi szczelnie zamknięta potężnemi zasuwami, opatrzona potwornemi kłódkami, na których przechowano pieczęć cesarską. W gmachach, piętrzących się tu, nigdy nie przebywali cesarze, mieszkali tu wyłącznie książęta cesarskiego rodu, wyżsi mandaryni i ich straż przyboczna.
W centrum tej dzielnicy, otoczona własnemi szkarłatnemi murami, ze złoconym wierzchem, kryje się wśród cyprysów, grabów i kasztanów siedziba potentatów Azji. Jest to „zakazany gród“ — miejsce, otoczone największą tajemnicą, pełną niewypowiedzianego uroku dla ludów całego kontynentu. Do powstania bokserów w r. 1900 żaden europejczyk nie Przestąpił progu „bramy błogości“ w szkarłatnym murze. Było to oddzielne miasto, liczące kilkanaście tysięcy mieszkańców. Oprócz rodziny cesarskiej, mieli tu swoje apartamenta nadworna kamarilla, lekarze, wróżbiarze, eunuchy, służba i gwardja, złożona z najwaleczniejszych i najsilniejszych ludzi wszystkich szczepów, wchodzących w skład Imperjum. Wodzem tych pretorjanów był zwykle brat cesarza, co nieraz wpływało na szybką zmianę osoby, zajmującej tron chiński.
Pałac, zamieszkały przez samego cesarza, był zbudowany w XIII wieku przez Kubłaja-Chana, potężnego i wspaniałego wnuka Dżengiza-Tumudżyna. Późniejsi cesarze z dynastji Ljao, Ming i Tao-Cyn wnieśli pewne ulepszenia i zmiany, doprowadziwszy siedzibę półbogów do niebywałego przepychu. Obecnie ostatnia dynastja Tao-Cyn została pozbawiona tronu, młody cesarz przebywa jednak w pałacu Kubłajowym i, jak było przed stuleciami, nikt nie ma wstępu do „zakazanego grodu“. Tylko w dzień nowego roku i w imieniny zdetronizowanego „tyrana“ prezydent Rzeczpospolitej chińskiej składa mu w uniżonych wyrazach z tradycyjnemi „kotou“ powinszowania. Od wieków legendowego Ju i Szen-Nunga idea o boskiem pochodzeniu „Syna Nieba“ głęboko wżerała się w mózg i krew Chińczyków, niezależnie od tego, czy nigdy nie opuszczał granic państwa, czy skończył „college“ amerykański lub uniwersytet angielski, czy jest monarchistą, socjalistą lub prawowiernym republikaninem — liberałem.
Malecki i Wolf ograniczali się do oglądania i podziwiania wspaniałych krużganków marmurowych i tarasów, pięknie rzeźbionych mostków nad kanałami, pomniejszych pałacyków, świątyń i kaplic, monumentów, kamiennych bram, stawów z kwitnącemi lotosami, parku z pawilonami restauracyjnemi i teatrzykami, a szczególnie muzeum narodowego. W pobliżu od „zakazanego grodu“ w jednym z pałaców złożono skarby archeologji i sztuki chińskiej. Bronz różnych epok, zaczynając od 2000 roku przed Narodzeniem Chrystusa, porcelana wszystkich dynastji, rzeźbione w kości słoniowej, chryzoprasie, agacie, złocie i srebrze przedmioty, stare malowidła, tkaniny, rękopisy; przedmioty najstarszych rytuałów kultu, zbroje, oręż, — wszystko to umieszczono w głównym gmachu muzeum, — pozostawiając tyleż skarbów w kilku mniejszych budynkach pałacowych. System klasyfikacyjny, pomyślany mądrze, katalogi drukowane, albumy zdjęć fotograficznych, monografie, dotyczące poszczególnych zbiorów lub sal nadzwyczaj ułatwiają studja w zakresie historji sztuki chińskiej. Malecki, który dobrze znał cesarskie muzeum w Tokio, był zmuszony przyznać, że Pekiński pałac zabytków sztuki stoi stokroć wyżej pod każdym względem. Takie uznanie wyższości Chin wzruszyło rozmiłowanego w Pekinie i całym kraju Wolfa.
Już zmrok zapadał, gdy skończyli herbatę w restauracji, zbudowanej przez republikanów w parku cesarskim. Rozstali się przy bramie dzielnicy pałacowej i Malecki powrócił do hotelu.
Po obiedzie postanowił obejrzeć Pekin w nocy. Przechodził zalaną elektrycznością dzielnicę cudzoziemską, gdy nagle spostrzegł postać kobiecą, szybko idącą drugą stroną ulicy. O parę kroków z tyłu szedł jakiś wysoki w jasnem ubraniu europejczyk. Z ruchów tych ludzi Malecki zrozumiał, że prowadzili ze sobą energiczną rozmowę. Nagle stało się coś takiego, co rzuciło Maleckiego w ich stronę i zmusiło biedź ku nim. Wysoki europejczyk szybko dogonił kobietę i ze śmiechem schwycił ją za rękę, przyciągnął do siebie i zaczął całować. Kobieta broniła się zawzięcie. Wyrwała się wreszcie i uderzyła napastnika w twarz tak silnie, że odgłos policzka doszedł uszu Maleckiego. Biegł już na pomoc, lecz kobieta nagle skręciła do bocznej alei i znikła w podwórzu wspaniałego pałacu. Elegancki pan stał oszołomiony, nie mogąc przyjść do przytomności. Malecki, przechodząc, zajrzał mu w twarz i drgnął. Poznał księcia Razza. Rozejrzał się naokoło, spostrzegł dużą mosiężną tablicę z napisem. Zrozumiał, iż stał przed pałacem hrabiny del Ramagnoli. Zawrócił i zbliżył się do wciąż stojącego księcia.
— Książe otrzymał dobry policzek! — rzekł szyderczym tonem.
— Skąd pan wie o tem? — zapytał z widocznym niepokojem.
— Widziałem na własne oczy — odparł, — no, ale od kobiety, to nie hańbi, podobno? Któż to tak poczęstował księcia, że aż się zmienił w słup soli?
— Ach! — westchnął Razza. — Zawsze można się narazić na impertynencję, gdy dżentelmen zada się z osobą z niższej sfery.
— Ale nie może książę nie przyznać, że ta osoba z „niższej sfery“ spoliczkowała go jak ostatniego chama, szubrawca, napastnika ulicznego?
— Jak pan śmie odzywać się do mnie w taki sposób? — krzyknął piękny Włoch i w jego oczach natychmiast zjawiła się groźba i zawziętość.
Malecki uśmiechnął się złośliwie i odpowedział szeptem:
— Ośmielam się tak właśnie mówić do pana, gdyż mam zamiar natychmiast udarzyć pana w twarz.
Mówiąc to, pochylił głowę, przygotowując się do walki, i zaczął się zbliżać do Adonisa.
Twarz i groźne oczy Razzy uległy nagłej, zawrotnie szybkiej zmianie. Piękne rysy skurczyły się, oczy zagasły, usta drgnęły, jak gdyby zbierały się na płacz. Dumna, wspaniała głowa greckiego boga przepadła bez śladu. PozoKstał wystraszony żak, oczekujący kary. Jeszcze sekunda — i książę Razza uciekał, goniony szyderczym śmiechem Maleckiego. Rozweseliło go i ubawiło to zajście. Szedł i wygwizdywał jakąś wesołą piosenkę kabaretową, gdy nagle zatrzymał się.
— Kto była ta kobieta, którą całował Razza? — zapytał prawie głośno. — Kobieta z niższej sfery. Mieszka w pałacu del Romagnoli. Czyżby?
Nie dokończył, bojąc się wymówić imię złotowłosej dziewczyny.
— Książe Razza nie próżnuje... — przypomniały mu się słowa Aury.
Zaklął i poszedł do domu. Około 11-ej portjer przyniósł mu list. Pisała Orliczówna. Donosiła, że zaszły niespodziewane wypadki, które zmusiły ją opuścić dom hrabiny. Przepraszała go serdecznie, że nie potrafiła wywiązać się z zadania i nadużyła jego rekomendacji. W końcu zawiadomiała, iż nazajutrz przed południem będzie w hotelu, aby się z nim osobiście rozmówić.
Malecki teraz już nie miał żadnych wątpliwości, że był świadkiem „niespodziewanych wypadków“, które zmusiły jego rodaczkę do opuszczenia hrabiny. Nie rozumiał tylko jeszcze dokładnie, jaki istniał związek pomiędzy spoliczkowaniem przez Orliczównę księcia, a zrezygnowaniem z posady w pałacu Romagnoli. Czekał więc z niecierpliwością następnego dnia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.