Strona:Antoni Ossendowski - Za chińskim murem.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zanej zagadki. Przy lekkiej fantastycznej bramie zapłacili kilka drobnych monet i ruszyli szeroką, grubym żwirem usypaną aleją. Pośród gaju ze starych drzew zobaczyli łąki. Gdzieniegdzie stały budynki, przypominające świątynie, lub przynajmniej kaplice. Skręcili w boczną aleję cyprysową i oczom ich przedstawił się czarowny i niezwykły widok. Małeckiemu wydawało się, że na porośniętem trawą, szmaragdowem wzgórzu długiemi szeregami usadowiły się setki, tysiące białopiórych łabędzi, a jakaś wróżka zmieniła je w posągi. Nad temi białemi szeregami nieruchomych łabędzi wznosiła się okrągła, wysoka baszta, barwy nieba, uwieńczona trzema okrągłemi, nisko zwieszającemi się dachami.
— Świątynia Nieba! — szepnął w zachwycie Wolf. — Sto razy byłem tu, lecz nigdy nie mogę bez wzruszenia patrzeć na ten cud architektury wyrafinowanego smaku i zarazem cud tajemnicy, co wiązała i pociągała wrogie ludy do Chin, pochłaniających je bez śladu. Chiny — to ocean, w którym znikają, nic po sobie nie pozostawiając, olbrzymie rzeki. Świątynia Nieba była jedną z przyczyn tej żywiołowej, oceanicznej potęgi Chin. Dla mnie lazurowa Świątynia jest uosobieniem uroku starych, wspaniałych władców państwa Nieba.
Tymczasem zbliżali się do wzgórza. Znikły nieruchome łabędzie, zmieniając się w trzy koncentryczne