Za chińskim murem/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Za chińskim murem
Wydawca Feliks Gadomski
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Około 11-ej zrana Orliczówna weszła do pokoju Maleckiego. Była trochę blada i miała zapłakane oczy. Usiadła w tym samym fotelu, w którym dyżurowała przy nim, i rozpoczęła swoje opowiadane.
— Spełniałam swoje obowiązki uczciwie, zapewniam pana. Pod tym względm jestem w zupełnym porządku i nic mi zarzucić nie można. Stały się inne rzeczy, które pokrzyżowały wszystkie moje plany, związane z tak wspaniałą posadą. Odrazu zauważyłam i chciałam o tem panu powiedzieć, że hrabina ma kochanka. Spostrzegłam to sama, a później doszły mię różne plotki, które dopełniły obrazu. Hrabia jest zazdrosny o księcia Razza i ma rację, bo ten człowiek jest kochankiem hrabiny. Mieszkając w jednym domu, łatwo zauważyć niektóre intymne rzeczy. Otóż wiem, że Razza jest nie tylko kochankiem hrabiny, lecz że ona traci na niego duże pieniądze i wybiera się za niego zamąż.
— Zamąż? — przerwał Malecki. — Lecz przecież nie ma rozwodu?
— Tak, nie ma i mieć go nie będzie do śmierci starego hrabiego. Zresztą rozwód ten niema znaczenia. Hrabina nie posiada własnych środków do życia, Razza też. Tymczasem hrabia zapisał żonie cały swój olbrzymi majątek, ale pod warunkiem, że nigdy nie opuści jego domu i nie znieważy ogniska domowego skandalem.
— Więc nieszczęśliwi kochankowie zmuszeni są czekać na zgon „tyrana-męża“? — z szyderczym, złym śmiechem zawołał Malecki. — Biedacy!...
— Tak się przedstawia ta sprawa, — rzekła Orliczówna — ale...
— Pani wybaczy — przerwał jej Malecki — nie rozumiem jednego. Hrabia jest zazdrosny, lecz jednocześnie pozwala żonie na samotne podróże, jak, naprzykład, w tym roku do Japonji, gdzie przecież mogła mieć dziesiątki kochanków?...
— O nie! Hrabina dość szczegółowo informowała mnie o tem, co się zowie „savoir vivre“. Nawet za bardzo szczegółowo! Stary hrabia jest zazdrosny jedynie o księcia Razza, gdyż wie, że piękna pani kocha się w nim, lecz jednocześnie istnieje milcząca zgoda męża, aby się żona mogła rozerwać bez niego. Jest to podobno w modzie tu, w kolonjach! Hrabina jednak może mieć na razie nie dziesiątki kochanków, jak pan powiedział, tylko jednego, co też miało miejsce tego lata... w Japonji.
Orliczówna uważnie spojrzała na Maleckiego, który siedział zamyślony i nie zauważył tego wzroku.
— Proszę opowiadać co było dalej! — rzekł, gdy Orliczówna umilkła. — Tymczasem to wszystko dotyczy pałacu del Romagnoli. Interesują, mnie natomiast sprawy pani...
— Jest to ściśle ze mną związane! — odparła. — Hrabia nie udziela nigdy księciu Razza urlopu podczas podróży hrabiny. Siedzi za nim bacznie w Pekinie. Słowem, miłość ta ma dużo przeszkód i byłaby beznadziejną, gdyby nie nadzwyczajna, wprost genjalna pomysłowość hrabiny i potęga rzucanych przez nią pieniędzy zazdrosnego męża. Otóż, proszę pana, w parę dni po przyjeździe do Pekinu „tajemnica poliszynela“ była już w mojem posiadaniu. Jednocześnie zaczęła się dziwna polityka hrabiny. Zapoznała mnie z księciem Razza i starała się urządzać dla nas samotne pogadanki.
Malecki zmarszczył brwi i ogarnął siedzącą przed nim Halinę pogardliwym spojrzeniem. Orliczówna uśmiechnęła się.
— Niech pan się tak nie marszczy, bo nawet mamusia moja na to się nie marszczyła. Proszę cierpliwie wysłuchać do końca! Zrozumiałam naturalnie odrazu, o co chodzi. Schadzki moje z księciem łatwo można było zamienić na schadzki hrabiny z księciem. A więc pozory zachowane, mąż oszukany i — wszystko wporządku! Potwierdzenie moich domysłów otrzymałam, wysłuchawszy szczegółowy raport pokojowej, która podsłuchała (a w pałacu wszyscy podsłuchują!) rozmowę zakochanej pary i ze śmiechem opowiedziała o tem wszystkim w domu. Jednak, nie chęć przysłużenia się pięknej hrabinie, nie zamiar być dla niej „postillon d‘amour“ skłoniły mnie do pewnej grzeczności względem księcia Razza...
Znowu umilkła, a Malecki podniósł głowę i czekał.
— O, wcale nie to! — ciągnęła dalej. — Nieraz słyszałam, że w rozmowie z księciem i z mężem hrabina wspominała nazwisko pana...
— Moje nazwisko? — zdziwił się Malecki. — To dziwne, to bardzo dziwne!
— Tak, to było bardzo dziwne! — rzekła Orliczówna, podnosząc ramiona, jakgdyby nagle uczuła zimny powiew wiatru. — Pańskie nazwisko nie mogło być przyjemne ani dla męża, ani też dla kochanka pani del Romagnoli.
Rozmowa się urwała. Malecki zadzwonił do restauracji kazał podać kawy i owoców.
Wkrótce Orliczówna dalej snuła swoje opowiadanie.
— Zrozumiałam, że przedsiębiorcza i zepsuta kobieta coś knuje przeciwko panu i że w jej plany jest wtajemniczony piękny Razza. Naradziwszy się z mamą, postanowiłam kwestję zbadać. Zmuszoną więc byłam spotykać się z księciem na five o‘clockach, rozmawiać z nim, nie bardzo protestować gdy zadługo zatrzymał moją dłoń w swojej ręce i znosić banalne komplimenty tego pana. Chciałam go wybadać i już wszystko było na dobrej drodze, gdy raptownie los ulżył mi w zadaniu i odrazu odkrył karty hrabiny. Pewnego razu czytając jakiś romans, dany mi przez hrabinę, przerzucałam kartki i znalazłam niedokończony list, pisany ręką hrabiny.
— Cóż pisała hrabina? — spytał Malecki.
Orliczówna otworzyła torebkę i wyjęła zielony arkusik eleganckiego papieru.
— Proszę czytać! — rzekła. — Wątpliwości chyba nie pozostaje po tym miłym „billet doux“!
Malecki rozwinął papier i odczytał pasany po włosku list hrabiny.

„Mój najpiękniejszy, ubóstwiany, umiłowany Szatanie! — pisała Aura.
„Dłużej tak trwać nie może! Umieram z miłości i zazdrości o ciebie. Dzień, w którym ciebie nie widzę, wydaje mi się czarnym, jak noc. Gdy pozostaję sama, miotam się w rozpaczy, myśląc, iż inne kobiety upajają się twoją boską pięknością i muzyką twego głosu.

Musimy działać, aby już skończyć z moim mężem. Upatrzyłam sobie narzędzie dla tego. Jest to niejaki Malecki. Rozkochałam go w sobie, będąc w Japonji. Jest marzycielem i łatwo podpada pod wpływ. Mogę zaprowadzić go tam, dokąd zechcę i — zaprowadzę! Nie marszcz swego marmurowego czoła i nie łam cudownych łuków brwi przepięknych! Malecki jest moim niewolnikiem, psem, który buntuje się i warczy po to tylko, aby tem goręcej lizać później moje ręce i korzyć się u moich nóg. Uczyniłam z niego kochanka, który oczekuje chwili szczęścia i czuje się szczęśliwym w nieszczęściu i rozpaczy, których przyczyną jestem ja. Postanowiłam jeszcze raz stać się jego kochanką i urządzić nieoczekiwane spotkanie jego z mężem. Malecki, chociaż jest parwenjuszem, nie jest jednak pozbawiony rycerskości, więc niezawodnie przyjmie pojedynek z hrabią. Ponieważ będzie bił się o to, aby zdobyć mnie na zawsze, co mu przyrzeknę, będzie się starał. W każdym razie...“

Tu list się urywał. Malecki odczytał go raz jeszcze i zwrócił Orliczównie.
— Rozmawiała pan z hrabiną o tym liście? — spytał.
— Nie, — odparła. — Nawet nie wiem teraz, co mam z nim uczynić?
— Cóż więc wywołało zerwanie pani z hrabiną? — pytał dalej.
— Książę Razza, który narazie postępował w stosunku do mnie za radą swojej kochanki, nieoczekiwanie „zaofiarował mi swoją rękę i serce“, jak to się mówi w bulwarowych powieściach.
— A pani? — rzucił pytanie.
— Ja? Ja wyśmiałam go. Wczoraj wyśledził mnie na ulicy gdym powracała z czytelni, gdzie brałam dla hrabiny książki, zaczął przekonywać mnie, że musimy odrazu wyjechać i pobrać się. Powiedziałam mu na to, że zapewne chce wyłudzić od hrabiny sporo pieniędzy na rozwód ze mną. Wtedy zaczął przysięgać, że kocha mnie, później porwał mnie i zaczął całować...
Opowiadając o tem, zarumieniła się, oczy jej błyszczały, usta drżały.
— Więc to pani spoliczkowała wczoraj księcia Razza? — wykrzyknął Malecki, zrywając się z krzesła.
— Skąd pan się o tem dowiedział? — spytała, podnosząc na niego zdumione oczy.
Opowiedział jej o całem wczorajszem zajściu.
— Rozumiem wszystko! — zawołała Orliczówna. — Gdyby nie było świadka, Razza ukryłby swoją obrazę. Teraz zaś, obawiając się skandalu, naplotkował na mnie hrabinie, zmuszając ją do wydalenia mnie. Uczyniła to...
W tej chwili ktoś lekko zapukał do drzwi, które natychmiast się uchyliły i na progu stanęła hrabina del Romagnoli.
— Bardzo jestem szczęśliwa, że zastałam tu oboje państwa! — zaczęła, witając Maleckiego. — Chciałam się wytłomaczyć i przeprosić pannę Orliczównę za swoją zbyt pośpieszną decyzję i pewne uniesienie. Wiem teraz niektóre szczegóły zajścia pomiędzy panią a księciem Razza i bezwzględnie jestem po stronie pani. Przepraszam z całego serca i proszę uważać cały incydent za wyczerpany! Brak mi pani i nie mogę się z nią rozstać! Już dobrze? Zgoda?
Hrabina swobodnym i szczerym ruchem wyciągnęła obydwie ręce do Orliczówny. Po krótkim wąchaniu Halina podała hrabinie rękę i, ze skruchą patrząc na Maleckiego, rzekła po polsku:
— Za taką cenę, być może, dojedziemy do naszej ukochanej Polski.
— Co pani powiedziała? — spytała hrabina.
Malecki wyręczył Orliczównę.
— Panna Halina powiedziała, że pani jest wyjątkowo sprawiedliwa i miła osoba...
Hrabina spędziła jeszcze kilka minut, żartując, dowcipkując i nie zdradzając najmniejszego zakłopotania. Wyszły razem z Orliczówną, odprowadzane przez Maleckiego do hotelowego hall‘u. Powróciwszy do siebie, Malecki zamyślił się głęboko nad tem, ku czemu zmierza teraz hrabina. Że miała jakiś plan — nie wątpił, gdyż spostrzegł znane mu błyski w oczach Aury i groźną zmarszczkę pomiędzy czarnemi brwiami.
Zaczął rozmyślać nad listem hrabiny do Razza i fala gorącej krwi uderzyła mu do głowy. Czuł się upokorzonym, znieważonym do reszty. Dobrym była psychologiem ta straszna kobieta, obliczyła, zrozumiała swój wpływ na niego, lecz przeceniła swoje siły. Nie będzie narzędziem w ręku tej kobiety o instynktach zbrodniczych. Rumieniec wstydu okrył mu twarz. Burzył się na myśl, że hrabina zaplątała w nieczystą grę tę złotowłosą Polkę, walczącą o swój byt, a z takiem oddaniem stającą w jego obronie. Brzmiał mu jeszcze wesoły, dźwięczny głos Orliczówny, widział przed sobą jej bladą twarz i pałające gniewem oczy, słyszał pełne smutnej rezygnacji słowa: „Za taką cenę, być może, dojedziemy do naszej ukochanej Polski“. Przypomniał sobie tragiczne dzieje narodu, który za wszelką cenę zmierzał do ojczyzny, nie szczędząc krwi i życia, a los za to nie oszczędzał mu poniewierki i męki. Westchnął i zarumienił się.
— Tam w Polsce teraz walczą o byt wolnego kraju, a ja tu romansuję z hrabiną del Romagnoli, która upatrzyła mnie sobie na zabójcę męża, aby mojemi rękami zdobyć szczęście w osobie księcia Razza. Hańba! Hańba! Muszę jechać natychmiast do Polski, nie zwlekając, ani jednego dnia!
Już postanowił pakować rzeczy, gdy wypłynęła przed nim blada, pogodna twarz Orliczówny, wspaniała korona złotych włosów i wesołe niebieskie oczy.
— Co się stanie z nią? Moim obowiązkiem jest zaopiekować się rodaczką...
Po długim namyśle zdecydował się pozostać do czasu aż losy Orliczówny ułożą się jakoś i utrwalą. Dręczyła go myśl, że nie mógł dla braku pieniędzy, a także prawa, zaprotestować przeciwko zamiarowi Orliczówny powrotu do pałacu del Romagnoli. Postanowił obejść wszystkie ambasady i przez znajomych starać się o zarobek dla rodaczki. Lecz plany jego na razie musiały uledz zmianie.
Tegoż dnia bowiem otrzymał bilecik od hrabiny z zapowiedzią spotkania się w parku cesarskim.
Hrabina pisała w bardzo serdecznym tonie, lecz Malecki w każdym słowie widział związek z przeczytanym listem do księcia Razza, a podejrzliwość i wstręt rosły. Malecki, namyśliwszy się dobrze, postanowił nie zrywać ostatecznie z Aurą, aby nie zdradzić Orliczówny i nie narazić jej na zemstę Włoszki. Widział jeszcze jedną okoliczność, wymagającą od niego odroczenia kategorycznego zerwania z byłą kochanką. Prowadząc dalej grę, mógł być blisko Orliczówny i przyjść jej z pomocą w chwili potrzeby. Często zadawał sobie pytanie, dlaczego właściwie tak bardzo obchodzi go los tej dziewczyny?
— Jest moją rodaczką... — myślał, lecz natychmiast czuł, że jest jeszcze coś, co zmusza go do opiekowania się nią. To „coś“ wzbudzało jakieś ciepło w sercu i zniewalało Maleckiego do przymykania oczu, a wtedy widział przed sobą estradę, oświetloną fioletowemi lampkami, wiotką postać czarno ubranej kobiety z koroną złotych włosów; pochylała się nad klawiaturą i wydobywała z niej dźwięki, które zasłaniały sobą zgiełk i mieszczańską szarość Carltonu. Czuł się dziwnie rozdwojonym. Myślał o Halinie często, lecz nie wiedział, czy ją kocha; chwilami czuł przy sobie myśl dziewczyny, biegnącą za nim, lecz znowu wpadał w niepewność, przypominając sobie zachwycone oczy Razzy i pełne znaczenia i trucizny słowa Aury.
Postanowił więc wyjechać, aby w samotności rozejrzeć się w swoich nastrojach i zbadać samego siebie. Wysłał więc list do pani Orliczowej, prosząc ją, aby powiadomiła córkę, że wyjeżdża na kilka dni z Pekinu. Postanowił w ten sposób uniknąć tym razem spotkania z hrabiną, usprawiedliwiając to tem, że bilecik przyszedł podczas jego nieobecności.
Naradziwszy się z Wolfem, Malecki tegoż dnia wyjechał do Nankinu.
Pociąg dowiózł go do stacji Pukow, skąd pasażerów przesadzono na angielski parowy prom — olbrzymi statek, mieszczący prócz kilku tysięcy ludzi, wielką ilość towarów i całe wozy ze zwierzętami pociągowemi. Prom przecinał wartki prąd największej chińskiej rzeki Jan-Tse-Kiang. Olbrzymi żółty potok pędził, tworząc wiry, zrywając brzegi, złożone z „lossu“ — żółtej, porowatej i miękkiej ziemi, gwarantującej skrzętnym, pracowitym gospodarzom dobre urodzaje. Rzeka niosła porwane gdzieś daleko od ujścia drzewa, belki zburzonych budynków, trupy ludzi i bydła domowego. Statek dość długo płynął, lawirując pomiędzy znakami ostrzegawczymi i wyłaniającemi się z wody mieliznami, więc Malecki miał sporo czasu do obserwacji. Wielkie okręty morskie czerniały zdaleka. Wchodziły do ujścia olbrzymiej rzeki i sunęły powoli naprzód, docierając aż do Nankinu, jako ważnego punktu handlowego. Mniejsze statki rzeczne kursujące pomiędzy Szanchajem, Suczou i Nankinem, oraz promy parowe rozcinały żółtą, wzburzoną powierzchnię rzeki; ślizgały się niby duże ptaki skrzydlate, czarne krypy chińskie o olbrzymich pofałdowanych żaglach, żółtych, czerwonych lub prawie czarnych; na szczytach masztów i na wysoko podniesionych sterach powiewały na cienkich drążkach czerwone flagi, przypominające smoki o rogach i wąsach. Półnadzy chińczycy uwijali się na pokładzie lub wytykali ogolone głowy z głębokich luk i szczerzyli zęby w niezmiennych uśmiechu wschodnich ludzi. Od czasu do czasu z tych kryp-dżonek, a za nimi i na mostku promu rozległ się okrzyk: „Tin-faj“. Małecki zauważył, że po tym okrzyku wszyscy rzucali się do portu i przyglądali się czemuś w wodzie. Długo nie mógł zrozumieć o co chodzi, gdyż nic w żółtej, mętnej rzece nie widział. Raz tylko wydało mu się, że niewyraźny czarny kształt przemknął na głębinie obok statku. Malecki wpatrywał się uważnie i naraz drgnął. Ujrzał topielca. Płynął rozdęty z rozrzuconemi i poruszanemi przez prąd rękami, wypływając na chwilę na powierzchnię lub pogrążając się głęboko. Gdy trup wynurzył się na dłuższą chwilę, Małecki dojrzał, że topielec miał odrąbaną głowę.
Widząc zdumienie pasażera, stojący obok marynarz-Anglik mruknął:
— Jakiś bandyta, któremu z wyroku sądu odrąbano głowę. Zwykła to rzecz!
Wkrótce statek zaryczał i zaczął, borykając się z prądem, zawracać. Po kilku minutach zatrzymał się przy dużej przystani, gdzie już się zaczynały szyny kolejowe. O jakie trzysta kroków stał duży gmach dworca.
Malecki zabrał swoją walizkę, usiadł do małego wózka i kazał popychającemu go Chińczykowi zawieść się do hotelu. Chińczyk radośnie kiwnął głową, zaśmiał się i pomknął. Przywiózł go do dobrego angielskiego hotelu „Bridge“. Po śniadaniu, Małecki wynajął przewodnika i poszedł zwiedzać miasto, które nieraz było stolicą Chin, gdy najeźdźcy zagrażali Pekinowi od północy. Stare to miasto, gdyż figurowało w historji Chin w ciągu przeszło 2500 lat pod różnemi nazwami: Ki-Ling, Tan-Jang, Kiang-Nan i Szeng-Czou. Istniejące obecnie mury miasta były wzniesione około 500 lat temu. Dogodne strategiczne położenie Nan-Kinu, z powodu broniącej go rzeki i górzystych okolic, czyniło go zwykle miejscem ucieczki i obrony cesarzy, porzucających przed nawałnicą wrogów północną stolicę. Tu też dążyły wojska powstańczych wodzów i stąd groziły Pekinowi — na północy i Kantonowi — na południu. Ta droga, która łączyła Nankin z Kantonem przez Nanczeng, nosiła nazwę „szlaku buntu“. Nankin po upadku dynastji Mingów i zajęciu tronu bogdochanów przez Tao-Cynów był zdobyty przez wodza piratów Koksinga, który chciał zwrócić tron, zagarnięty przez Mandżurów, chińskiemu królewskiemu szczepowi Mingów. Wojska Mandżurów zwalczyły jednak piratów i w pień wycięły około 100.000 mieszkańców Nankinu. Podczas krwawego powstania Tajpingów Nankin był w ich ręku przez 11 lat[1], odpierając ataki rządowych wojsk. Wreszcie niedawno, a mianowicie w 1911 roku republikanie zajęli miasto, ogłosili tu rząd czasowy i odnieśli ostateczne zwycięstwo nad bogdochanem i partją konserwatystów z generałem Lao i księciem Tun na czele. Tu, w Nankinie stare Chiny słyszały słowa przysięgi pierwszego prezydenta rzeczypospolitej chińskiej — doktora Sun-Jat-Sena, co zadało straszliwy cios mistycznym manifestom dawnych władców — półbogów ze świątyni Nieba lub z „zakazanego grodu“.
Powstańcy Tajpingowie zburzyli najbardziej starożytne gmachy Nankinu, lecz te, które pozostały, wymownie świadczą o jego świetności i wspaniałości.
Malecki starannie zwiedził wszystkie te pamiątki pięknej, a zarazem burzliwej przeszłości miasta. Przewodnik, oprowadzający go, był dość oczytanym człowiekiem i chętnie cytował różnych autorów, a w tej liczbie Longfellow‘a.
W pobliżu północnej bramy zatrzymał Maleckiego i, wskazując na niewielką sadzawkę, napełnioną brudną wodą z pływającemi w niej kaczkami, zadeklamował:

„And yonder by Nanking, behold
The tower of porcelain, strange and old,

Uplifting to the astonished skies
Ist ninefold painted balkonies...[2].

Malecki przerwał mu deklamację pytaniem:
— Widzę kałużę cuchnącej wody, lecz nie widzę żadnej porcelanowej wieży?
Przewodnik wskazał ręką na pływające kaczki i odparł:
— To wszystko co po niej pozostało! Tajpingowie zburzyli porcelanową pagodę, a jej kopułę przewrócili, wkopali do ziemi i zrobili z niej sadzawkę. Rewolucja, panie, jest zawsze rewolucją! Piękna to rzecz, ale nie zawsze piękne są drogi, któremi dąży. Cesarz Jung-Lo zbudował najcudowniejszą w Chinach pagodę z porcelany jako pomnik swej matce. Cała baszta, składająca się z 9-ciu galerji, była złożona z białej emaljowanej porcelany. Kopułę stanowiły zielone porcelanowe płyty. Z gzymsów galerji zwieszało się 115 porcelanowych dzwonków, które wydawały dźwięk przy najsłabszym powiewie wiatru. W tej pagodzie modliły się matki stroskane o szczęście dla swych synów.
Malecki ze swym przewodnikiem dotarli samochodem hotelowym do potężnej z olbrzymich głazów złożonej baszty, zwanej „basztą Bębna“, a zbudowanej w 1092 r. po N. Ch. Wzniesiono ją jako fort obronny przeciwko powstańcom.
— Na tej wieży — opowiadał przewodnik — umieszczano duży bęben: grzmiące dźwięki, wydobywane z niego, można było słyszeć na wielką odległość, co zachęcało, podobno, żołnierzy do walki.
Tu też specjalni kapłani studjowali wpływy duchów ziemi na ludzi i zestawiali horoskopy astrologiczne. Marco Polo wspominał o tej wieży w swoich pamiętnikach w r. 1214.
Po zwiedzeniu tej miejscowości samochód sunął wązkiemi ulicami tatarskiej dzelnicy Nankinu. Ślady wojny domowej widniały wszędzie. Zburzone domy, świątynie, pagody, mury obronne; zapadłe mosty nad kanałami świadczyły o ciężkich przejściach miasta. Niedaleko od wschodniej bramy Malecki obejrzał grobowiec pierwszych Mingów-cesarzy. Do grobowców zaprowadziła podróżników aleja z dużych figur, wyobrażających różne zwierzęta i ludzi. Pierwszy prezydent chińskiej rzeczpospolitej odwiedziwszy ten grobowiec wielkich patrjotów-cesarzy po pewnej ceremonji oznajmił cieniom sławnych Mingów, iż są pomszczone, gdyż dynastja Mandżurów została obalona.
Chińczyk — szofer powiedział coś przewodnikowi, ten skinął głową i samochód ruszył dalej. Zatrzymali się wkrótce przed malowniczem „jeziorem lotosów“; tu na brzegu stało kilka świątyń, a w jednej z nich pokazano im największy z istniejących dzwonów. Ten olbrzym z bronzu posiada dziwny, jęczący, pełen rozpaczy głos.
Chińczyk bonza, kalecząc angielskie słowa, opowiadał:
— Ten dzwon jęczy i łka, a są to łkania córek majstra, który go odlał z rozkazu cesarza Hungwu. Dzwon ten po wykończeniu nie chciał wydać dźwięku. Wtedy kochające córki aby pomóc ojcu, rzuciły się do roztopionego metalu, z którego odlano nowy, wspaniały i brzmiący donośnie dzwon.
— Taką wzruszającą legendę opowiedzą panu z powodu też innych chińskich dzwonów! — zauważył, uśmiechając się przewodnik.
Po powrocie do hotelu Malecki miał zamiar wypocząć po dość męczącem zwiedzeniu miasta samochodem, miotającym się w różne strony na pełnych wyrw ulicach i jeszcze bardziej okropnych drogach, gdy wszedł przewodnik.
— O ile rozumiem — rzekł — pan z amatorstwa zwiedza Chiny? Myślę, że nadarza się panu doskonała sposobność poznania kraju i ludzi. Grupa bogatych kupców jedzie dziś wieczorem statkiem do Hańkou, a stamtąd będzie się przedzierała przez front, obsadzony wojskami południowej republiki chińskiej. Kupcy ci mówią po angielsku i mogą służyć panu jako najlepsi przewodnicy. Z nimi pan niezawodnie dotrze do Kantonu i pozna to dziwne miasto, o całkiem oryginalnym składzie życia.
Malecki bardzo się ucieszył i poszedł razem z przewodnikiem do dużej firmy, gdzie się zapoznał z kupcem Du-Sajem, otyłym, łysym Chińczykiem — o szyderczej lecz wesołej twarzy. Mówił dobrze po angielsku, więc się szybko i szczegółowo umówili co do podróży. O godzinie siódmej Malecki był już na pokładzie chińskiego statku „Tung“, ładującego towary szanchajskie i nankińskie, wysyłane do Hańkou, gdzie miał zabrać ze sobą herbatę dla Anglji. Malecki wraz z Du-Sajem umieścili się w małej, dość czystej kajucie pierwszej klasy. Trzech innych kupców jechało drugą klasą. Około 8-ej wieczorem „Tung“ ryknął trzy razy i odbił od brzegu. Posuwał się bardzo wolno, borykając się z szalonym prądem i robiąc fantastyczne wprost zwroty i zygzaki, gdy omijał mielizny lub wyślizgiwał się z labiryntu czerwonych i zielonych znaków ostrzegawczych. Chwilami przepływali tuż przy brzegu, widzieli czarne kontury małych chińskich zabudowań i otaczających je wysokich grabów, słyszeli odgłosy rozmów mieszkańców wiosek. Gdy księżyc wypłynął, srebrem lśnić zaczęła pomarszczona falami i wirami powierzchnia Jan-Tze-Kiangu. Na tle jasnego nieba majaczyły nieruchome czarne cienie żagli płynących dżonek. Niektóre przepływały tuż przy statku, a wtedy dochodziły odgłosy chrapliwej mowy chińskiej.
Od rana Malecki był już na pokładzie i przyglądał się okolicy.
Brzegi były płaskie i urwiste. Żółtą ziemię, złożoną z „lossu“, ustawicznie podmywały fale rzeki. Większe i mniejsze bryły obrywały się i z pluskiem padały do wody; gdzieniegdzie razem z osuwającą się ziemią padały krzaki i drzewa, prąd porywał je natychmiast i, kręcąc gniewnie w swych wirach, niósł ku morzu. Prawie ciągle widniały wioski o budynkach — „fantze“ z szaro-żółtej nieopalonej cegły. Tuż ciągnęły się pola chińskie, — małe zagony, starannie uprawione. Maleckiego uderzyła ta okoliczność, że prawie nigdzie nie widział bydła w polu. Chińczyk objaśnił mu, że w kraju tak rolniczym, jak rdzenne chińskie prowincje, wcale nie ma miejsca na pastwiska.
Statek zatrzymał się na godzinę w dość dużym mieście Ankingu. Niegdyś to była stolica księstwa Wan, obecnie jest głównem miastem prowincji Anhui i centrum wyrobu tuszu. Malecki zwiedził fabryki tuszu, widział szeregi pokoi, w których się paliły olbrzymie kopcące lampy olejne. Robotnicy zbierali osiadający wszędzie drobny węgiel, mieszali go z klejem i za pomocą prasy ręcznej zmieniali w cegiełki lub laseczki tuszu.
Inną osobliwością tego, zburzonego przez Tajpingów miasta była wysoka wieża-pagoda o siedmiu piętrach. Wszystkie gzymsy miały girlandy z dzwonków, ciągle wydających dźwięki przy najlżejszym nawet wietrze. Chińczycy twierdzą, że pagoda jest elastyczna i chwieje się w czasie silnej burzy.
Gdy Malecki z kupcem powrócili na statek, Chińczyk, dotykając jego ręki, zawołał:
— Niech pan spojrzy, jak to miasto jest podobne do okrętu! Mur stanowi kadłub, przy bramie umieszczono nawet dwie kotwice. Pagoda zaś — to maszt tego okrętu. Była jakaś myśl w wykonaniu planu budowy Ankiangu. Jaka — tego nikt nie wie, lecz zato istnieje legenda, która twierdzi, że jeżeli na czele administracji staną ludzie o imionach związanych z żeglugą, miasto osunie się do rzeki i popłynie z prądem do oceanu. Wobec tego śród urzędników nie można tu znaleźć ludzi o imionach, naprzykład, Peng, co oznacza żagiel, lub Cziang — wiosło.
Wkrótce Ankiang — „miasto-okręt“ pozostał na miejscu, natomiast statek „Tung“ ruszył dalej. Po południu dopłynął do Kiukiangu, gdzie rzeka przecina północną część olbrzymiego jeziora „Pojang“. Podczas popasu w tym mieście, Malecki widział całe szeregi mniejszych dżonek, płynących od południa.
Towarzysz opowiedział mu, że położone na południu najbardziej konserwatywne, iście chińskie miasto Nanczang, wysyła tu olbrzymią ilość wyrobów z porcelany miejscowych największych i najlepszych w Chinach fabryk.
Na zachód od jeziora Pojang podróżnicy ujrzeli dość znaczne lasem pokryte góry, zbliżające się coraz bliżej i bliżej do Jan-Tze-Kiangu, był to grzbiet Han, po okolicach Nankinu uważany za najlepszy do polowania, gdyż tu nie trudno było spotkać bażanty, sarny, jelenie, wilki, a nawet dziki. Przed podziałem Chin na dwie rzeczpospolite: północną z Pekinem i połódniowa — z Kantonem, Anglicy z Honkongu i Portugalczycy z Makao zwykle jeździli tu na polowanie. Ten górski grzbiet przedzielał dolinę Jan-Tze-Kiangu od doliny rzeki Han. Przy ujściu tej rzeki leżą trzy miasta, nader ważne w znaczeniu przemysłowem — Wuczang, Hańkou i Hanijang, znane pod ogólną nazwą „Wu-Han“.
Statek stanął w Wuczangu, lecz Malecki z grupą znajomych Chińczyków pojechał do Hańkou, gdzie mieszkał w dobrym angielskim hotelu.
Du-Saj zapowiedział odjazd nazajutrz koleją do Czangszi, miał więc Malecki trochę czasu dla zwiedzenia trzech miast, przytulonych do siebie przy złączeniu się Jan-Tze-Kiangu i Han. Wszystkie te miasta posiadały bogate dzielnice europejskie i chińskie, jeszcze bogatsze, chociaż ucierpiały one bardzo podczas rewolucji r. 1911, skierowanej przeciwko ustrojowi monarchicznemu. Przez grupę „Wu-Han“ przechodzi kolej Pekin-Hańkou-Kanton. Hańkou oddawna słynie jako ośrodek handlu herbatą z Rosją i Anglją i doszedł był przed rewolucją do wielkiego dobrobytu. Chińska dzielnica składała się ze złoconych chińskich domów, gdzie mieściły się sklepy, składy i prywatne lokale. W Hańkou można było znaleźć wszystko, co wyrabiały i sprowadzały Chiny cesarskie, a nazwa „człowiek z Hańkou“ oznaczała „bogacza“. Malecki odnalazł tylko parę złoconych domów, gdyż reszta zginęła podczas walk rewolucyjnych w r. 1911, gdy hasła republikańskie były rzucone z Wuczangu, który pierwszy podniósł czerwony sztandar. Chociaż od chwili tych walk przeszło już 10 lat, Malecki wszędzie widział ich ślady, a także poważne roboty nad odrestaurowaniem zburzonych gmachów, handlowego portu i całych dzielnic. W Hanijangu oglądał wielkie zakłady metalurgiczne, które obsługiwały całe Chiny, a przed 15 laty wywoziły sporo żelaza i stali do Stanów Zjednoczonych, pomyślnie konkurując z przemysłem amerykańskim. Konserwatyzm chiński, nie dopuszczający do przejmowania nowych form życia i przemysłu od cudzoziemców, od tych „białych djabłów“, pokrzyżował wszystkie plany chińskich przemysłowców. Stany Zjednoczone zaczęły wyrzucać ze swych fabryk tańszą i lepszą stal i żelazo i szybko zalewać niemi chiński rynek.
Malecki, zwiedzający miasto samotnie, spotkał tu Du-Saja, który szedł do Wuczangu, więc przyłączył się do niego i nie pożałował tego. Lubił historję i legendy, w Wuczangu zaś kupiec opowiedział mu coś, co zainteresowało go.
— Miasto jest podzielone na dwie równe części przez „Wężowe wzgórza“, — mówił Chińczyk. — Kilkanaście lat temu te pagórki przecięto nową drogą kołową, i jednocześnie miejscowy gubernator zaczął chorować na wrzody na szyi. Chińscy lekarze oznajmili, że przyczyną choroby mandaryna jest przecięcie drogą grzbietu i szyi węża, ukrytego w pagórkach. Gubernator kazał natychmiast zasypać drogę i... powrócił do zdrowia.
Du-Saj uśmiechnął się szyderczo i ciągnął dalej:
— Jednakże republikanin-gubernator nie tylko przeciął te wzgórza szeroką drogą, lecz przewiercił je tunelem i do dnia dzisiejszego cieszy się wspaniałem zdrowiem. Właśnie będę go za chwilę widział w swoich sprawach...
Czekając na swego chińskiego towarzysza, Malecki wstąpił do herbacianego domku. Był to rodzaj kawiarni, czy baru, gdzie można było napić się doskonałej herbaty z chińskiemi ciastkami lub angielskiemi biszkoptami, dostać lekką zakąskę i kieliszek anyżowej wódki — „majgało“, koniaku francuskiego lub amerykańskiej „whisky“. Malecki zupełnie przypadkowo trafił do najdroższej instytucji tego rodzaju, noszącej nazwę „Fantze baj-chao“ co miało oznaczać „domek białej rzęsy“. Posługiwały tu młode dziewczęta, wiotkie, przystojne, jak malowane laleczki ubrane we wspaniałe stroje różnych epok. Z wdziękiem usługiwały gościom, sunęły powiewnym, tanecznym krokiem, od czasu do czasu wchodziły na niewysoką estradę i rozpoczynały tańce i śpiewy, piskliwe i nierytmiczne, przygrywając sobie na gitarze o długim wykrzywionym gryfie... Po pewnym czasie jedna z usługujących dziewcząt podeszła do Maleckiego i rozpoczęła angielską rozmowę, wypytując się o niego i cel jego podróży. Po chwili usiadła i, częstując gościa, opowiadała o pełnym upokorzenia życiu kobiet w Chinach. Mówiła o zbrodniach dokonywanych na nieszczęśliwych ofiarach przez mężów i świekry, głos jej drżał tragicznie, twarz kurczyła się w bolesnym uśmiechu. Nareszcie zaczęła szlochać. Malecki zaczął ją uspakajać i pytać, czyżby była mężatką. Odpowiedziała, że jest dziewczyną, ale z chwilą, gdy opuści ten zakład, jej matka wyda ją zamąż, skazując na poniewierkę i śmierć.
— Nie kocham swego przyszłego męża, nie chcę losu zwykłej chińskiej kobiety! Biali dżentlemeni nauczyli mię, jak się należy obchodzić z kobietami...
Wciąż szlochała, zanosząc się od bezdźwięcznego płaczu.
— Biedna, mała kobietko! — powiedział wzruszony Malecki i pogłaskał jej rękę.
Chinka chwyciła jego dłoń i przycisnęła do piersi, szepcząc:
— Dobry, bardzo dobry panie! Kup pan mnie u mojej matki. Tylko 500 dolarów...
Malecki, który nie oczekiwał takiego końca, nie wiedział co ma mówić i robić, lecz na szczęście przyszedł Du-Saj. Dowiedziawszy się o co chodzi, zaśmiał się głośno, a później powiedział po chińsku kilka słów do dziewczyny. Ta parsknęła śmiechem i pobiegła do swoich towarzyszek, które siedziały przy oknie. Zaczęła im opowiadać, skacząc i klaszcząc w dłonie. Dziewczęta pokładały się od śmiechu i wskazywały gości palcami.
— Co to ma znaczyć? — spytał zdumiony Malecki.
— Zwykła historja! — odparł Chińczyk. — Tu znają dobrze europejczyków i stosują do nich system „squeeze“ czyli wyzysku. Ta mała chciała „skwizować“ pana, jeżeli nie na 500 dolarów, to chociażby na 50, 10 lub pięć.
— Ale zagrała całą scenę artystycznie! — zawołał Malecki.
— No, to daj jej pan dolara, będzie szczęśliwa! — rzucił Du-Saj, zapalając fajkę.
Malecki dał małej, wiotkiej „si-fe“ papierek dwudolarowy. Nizko się mu ukłoniła i odrazu cała czereda zaśmiewających się dziewcząt umilkła i zaczęta oglądać banknot.
— Zabawna przygoda! — myślał Malecki. — Ale to dziwne, że kobiety, często obcujące z mężczyznami, są na całym świecie jednakowe. Spotykałem takie śród „dames soupentes“ w Paryżu, śród „midday girls“ w Londynie na Picadilly, w domkach japońskich gejsz, a teraz tu — o jakie 300 mil od najbardziej chińskiego i konserwatywnego Nanczangu!
Przemknęły przed nim postacie hrabiny del Romagnoli i Orliczówny, podniósł ramiona i uśmiechnął się. Jednak wspomnienie o Orliczównie wzbudziło w nim inne jeszcze myśli i jakieś przeczucia niepokojące.
— Co się z nią dzieje? Jak się ułożyły jej sprawy? — myślał, a później zaczął wyrzucać sobie, że pozostawił tę taką swojską dziewczynę w rękach Aury, o instynktach zbrodniczych i mściwych; przypominał sobie błyski nieuchwytne w pięknych oczach Aury i niepokoił się coraz bardziej. Oderwał go od tych myśli Du-Saj, który nagadał się z kupcem, siedzącym przy sąsiednim stoliku, wypalił kilka fajek i oznajmił, że pora na spoczynek, gdyż jutro muszą ruszyć dalej.





  1. 1853 — 1864.
  2. Tam około Nankinu, patrz, stoi baszta z porcelany, dziwna i starożytna wznosząc ku zdumionym niebiosom dziewięć rzędów swych malowanych galerji („Keramos“, poemat Longfellow’a).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.