Z Czarnohory do Alp Rodneńskich

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Hugo Zapałowicz
Tytuł Z Czarnohory do Alp Rodneńskich
Pochodzenie Pamiętnik Towarzystwa Tatrzańskiego, Tom VI, 1881
Wydawca Towarzystwo Tatrzańskie
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia Władysława L. Anczyca i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Z CZARNOHORY
DO
ALP RODNEŃSKICH.
Skreślił
Dr. Hugo Zapałowicz.

Już miesiąc mijał, odkąd z Teodorem Pareńskim bawiłem na Czarnohorze. Zajmowałem się botanizowamem, podczas gdy towarzysz mój, obecnie notaryusz w Skawinie, zamiłowany turysta, wytrwale mi wszędzie towarzyszył, ułatwiając mi moje poszukiwania. Do drużyny naszej należał jeszcze Wawrzyniec Szkolnik i Iwan Żyteniuk. Pierwszy z Zawoji, jednej z największych wsi, u stóp Babiej Góry, a więc ze samego serca góralszczyzny Beskidu Zachodniego, na zapytanie nasze, czy chce z nami odbyć podróż na daleką Czarnohorę, odpisał zaraz, że przystaje na to z radością. I rzeczywiście stawił się na wyznaczony termin w Krakowie. Poznaliśmy go na naszych poprzednich wycieczkach po Babiej Górze i z czasem coraz go więcej polubiliśmy. Będąc dzieckiem, a temu już dość dawno, gdyż Wawrzyńcowi już czwarty krzyżyk się kończy, uczęszczał przez 3 lata do szkoły ludowej w Zawoji. W owych czasach oświata ludowa nie była jeszcze tak na porządku dziennym, jak teraz; szkółek po wsiach było mało, a Zawoja może być dumną z tego, że ma jednę z najdawniejszych szkółek w naszym kraju. Po u kończeniu 3 lat szkolnych nie zaniedbywał jednak Wawrzyniec nauki. Po ciężkiej pracy dziennej zasiadał wieczorami do książki, czytał wytrwale i wiele, tak, że z czasem nagromadził dość znaczny zasób wiadomości, szczególnie z historyi ojczystej. Ma już nawet teraz małą biblioteczkę, a gdy w zimie roboty ustaną, zgromadza dzieci, które w czasie mrozów i zawieruchy nie mogłyby dojść do odległej szkółki i uczy je prywatnie ku swojej zasłudze i korzyści kraju rodzinnego. Wiedzieliśmy nadto, że jako człowiek doświadczony i obeznany z górami, odda nam niejednę przysługę na dalekiej i nieznanej Czarnohorze. I okazał się później nietylko jako człowiek, na którego w krytyczniejszych chwilach można było liczyć, lecz i jako praktyczny zawiadowca naszego gospodarstwa.
Iwan Żyteniuk, nasz przewodnik po Czarnohorze, był mężczyzną rosłym, silnym, choć już na schyłku wieku męzkiego, miał rysy twarzy ostre i podłużne i długie czarne włosy. Dawniej zamożny gospodarz w Żabiu, wskutek nieszczęsnego zamiłowania do wódki, począł gospodarstwa zaniedbywać, trwonić, aż mu je żydzi w całości zabrali. Wydawszy córkę za mąż, opuścił żonę i osiadł przy bracie swym na Dzembronii, któremu za stół i pomieszkanie swą pracą odpłaca. Przez długie lata owczarzył po Czarnohorze, stąd ją też zna znakomicie.
Stałą siedzibę obraliśmy w chacie Michajła Sawiuka na Dzembronii. Jest to przysiołek nad potokiem tejże nazwy, oddzielony od Żabiego prawie półdniową górską i dość uciążliwą drogą. W całej też osadzie nie znajdzie nigdzie wozu, gdyż komunikacya taka z Żabiem jest niemożliwą, z powodu braku odpowiedniej drogi. Mieszkaliśmy przeto w Dzembronii, jakby odcięci od świata, żywiąc się nabiałem, kawą, ryżem i chlebem. Od potraw mięsnych należało odwyknąć; lecz za to tak blisko było w góry!
Sami Dzembronianie wybierają się do Żabiego, jakby w jaką dalszą podróż. Są to ludzie spokojni i dobrzy, lecz podobnie, jak w ogóle wszyscy Huculi, nie bardzo skorzy do pracy. Gospodarstwo ich stanowią rozległe łąki i połoniny, po części i lasy; przedewszystkiem zajmują się chowem bydła i owiec. Pól uprawnych nie ma prawie w Dzembronii; tylko koło chat sadzą ziemniaki i po trosze jarzyny. Gdzieniegdzie tylko ukazuje się pojedynczy zagon jęczmienia. Oświata tu na niskim szczeblu, gdyż n. p. w całej Dzembronii, liczącej kilkadziesiąt chat, nikt nie umie czytać. Temu odcięciu od świata zawdzięczają jednak oni jednę dobrą rzecz, oto, że się obce żywioły nie rozsiedliły jeszcze między nimi, podczas gdy w Żabiu (co prawda, największej wsi w Galicyi), najpiękniejsze gospodarstwa przeszły w ręce żydów, których tam już dzisiaj przeszło 300 rodzin osiadło. Mimo więc niskiej oświaty, powodzi się Dzembronianom dobrze. Mając podostatkiem paszy, chowają wiele bydła i owiec, a kilkadziesiąt krów i znacznie większa ilość owiec u jednego gazdy (gospodarza), jest tu rzeczą dość zwykłą. Stąd obfitość nabiału, którego znaczną część, podobnie jak i siano, od czasu do czasu wywożą (na objuczonych koniach, odpowiednio osiodłanych) na sprzedaż, co ich główny dochód w pieniądzach stanowi.
Żyją oni sobie prawdziwie wygodnie, bez większych trosk i ciężkiej pracy, gdyż już sam zawód pasterski, do którego sama przyroda po części ich skłania, jest znacznie mniej uciążliwy, niż zawód rolnika. Przenoszą więc łąki nad uprawne pola, chociaż zboże mogłoby się jeszcze darzyć w Dzembronii, jak mię o tem niektóre wskazówki przekonały. Gdy nadto rozległe połoniny po Czarnohorze dozwalają im hodować w wielkiej ilości owce, przeto aby mieć dla nich paszę na zimę, lepiej im się opłacają łąki, jak pola, narażone więcej także na wpływy atmosferyczne. Tak więc większa wygoda w połączeniu z warunkami przyrody skłania Dzembronian do zawodu pasterskiego i nie można im przeto brać za złe, że się nie bardzo natężają w pracy. Ma na to wpływ także i nie zbyt gęste zaludnienie, bo ziemia nie potrzebuje być tu tak bardzo wyzyskiwaną.
Gdyśmy do Dzembronii przybyli i poczęli szukać mieszkania, najwięcej się nam spodobała czysta chata Sawiuków. Ugodziwszy się przeto z niemi, poszliśmy po swoje rzeczy, a po niejakim czasie powróciliśmy, aby się rozlokować w izbie, tymczasem wyporządzonej. Jakież jednak było nasze zdziwienie, gdy nam teraz przyjęcia odmówiono. Pokazało się dopiero z rozmowy, że nas po namyśle wzięto za inżynierów, którzy przybyli, aby im mierzyć lasy, o które mają proces, jak się o tem później dowiedzieliśmy. Gdyśmy ich jednak zapewnili, że tak nie jest, wyjawili cel naszych zamiarów i powołali się na znajomość panów Gregorowicza i Nowaka, odwołali swą odmowę i odtąd zamieszkaliśmy u nich przez 8 tygodni. Lecz źle mówię! Wycieczki bowiem nasze w góry trwały zawsze 1 do 2 tygodni, a wracaliśmy do domu tylko na parę dni, aby znowu puścić się na dłuższą wycieczkę. Stąd byliśmy w domu, jakby tylko gośćmi, a szałasy pasterskie były naszemi stalszemi siedzibami.
Z początku byliśmy w kłopocie, aby nie popaść w ponowne podejrzenie, żeśmy inżynierami. Wszak miałem dwa aneroidy, termometry, a przeto instrumenty, które podczas pobytu w domu ustawiałem po kilka razy na dzień. Gospodarze przyglądali się z ciekawością, co robię i pytali o przeznaczenie instrumentów. Objaśniałem, że za ich pomocą można się dowiedzieć, czy będzie pogoda, czy słota, zataiwszy jednak, że się niemi głównie mierzy także wysokości. Odtąd męczono nas wciąż pytaniami, czy przyrządy nasze wróżą pogodę, lub słotę? Ponieważ mię jednak aneroidy często zawodziły (szczególnie na miejscu, gdzie nie znałem normalnego stanu barometrycznego) i wskutek tego często źle przepowiadałem, gdyż przez pierwszych pięć tygodni czas był przeważnie słotny, przeto z czasem przestano mi wierzyć, tak, że gdy z końcem sierpnia podskoczyły nagle aneroidy i stała się pogoda zapowiadała, co też rzeczywiście nastąpiło, jeszcze mi wciąż nie wierzono.
Odbywaliśmy przeto w czwórkę wycieczki po Czarnohorze i już w pierwszym miesiącu zwiedziliśmy ważniejsze szczyty i doliny, od Pip Iwana aż po Howerlę, od Żabiego po wieś Bogdan na Węgrzech.
Do tylu opisów Czarnohory pozwolę sobie kilka jeszcze uwag dorzucić.
Czarnohora jest nazwą zbiorową potężnego wydłużonego pasma górskiego, które się od Howerli poczyna a kończy na Pip Iwanie, biegnąc w kierunku południowo wschodnim. Stanowi ono przez całą swą długość główny dział wód i granicę między Galicyą a Węgrami i wyseła na tę stronę Prut, oraz kilka większych potoków, które w niewielkiej odległości od jej podnóża wody swe do Czeremoszu Czarnego zlewają, zaś z węgierskiej strony zasila źródła Cisy.
Główny trzon, czyli niepodzielona podstawa Czarnohory jest bardzo wysoko wyniesiona, gdyż różnica między szczytami a przypadającemi między niemi przełęczami jest stosunkowo bardzo małą, co jeszcze później przy sposobności wykażę. Szczyty i grzbiety są tu szeroko roztoczone i zaokrąglone, a gdy między niemi nie ma nigdzie niskich przełęczy i wcięć głębokich, przeto zbywa Czarnohorze na tej rzeźbie i grze linii, śmiało zatoczonych, która nas w Tatrach tak zachwyca. Nawet Howerla, najwyższy i najsmuklejszy szczyt i mająca formy najwięcej wybitne, nie robi z powodu zbytniego wygładzenia stoków większego wrażenia. Ta właśnie bezkształtność szczytów cechuje również Czarnohorę. Tu jakby się przyroda wahała jeszcze, jaki ma kształt nadać górom, według jakiego wzoru wykonać ich rzeźbę.
O ile nas jednak zewnętrzny rysunek Czarnohory mniej zachwyca, o tyle piękniejszemi i w swym rodzaju nieprześcignionemi są wnętrza jej głębokich dolin i skalistych kotlin. Dość tu wspomnieć o kotlinie Gadżyny, Kizich Ułohów, o kotlinie, skąd Prut wytryska i t. d. Jakież tu cudne piętrzenie się skał, co za dziki romantyzm!
Co do szaty roślinnej Czarnohory, uderzają przedewszystkiem dwa czynniki, dwie formacye roślinne swoją obfitością i zajmowaniem ogromnych przestrzeni, t. j. formacya drzew i traw: lasy i nad ich górną granicą położone połoniny.
Lasy tworzy świerk, podczas gdy inne drzewa, jak jodła, buk, klon jaworowy i jarząbek, odgrywają bardzo podrzędną rolę w państwie leśnem. Jakież to rozległe głuche bory świerkowe zalesiły n. p. okolicę Prutu, gdzie ten jeszcze jako młodzieniaszek zaledwie odbiegłszy kolebki swej wysoko zawieszonej na Czarnohorze pędzi i skacze po skałach i progach, a wciąż jeszcze pod okiem Czarnohory! Podobne lasy ciągną się i po węgierskiej stronie nad Cisą i jej dopływami. W takich to głębokich ustępach borów napotyka się legowiska niedźwiedzi. Jakby się widziało, jak się niedźwiedź urządzał. Najprzód wybrał miejsce zaciszne, równe, cokolwiek wzniesione i aby na wszystkie strony miał widok wolny, a nadto niedaleko potoku. Następnie wygrzebał w ziemi zagłębienie na swą długość i szerokość, otoczył je wałem z kamieni i gałęzi, zapełniając i wzmacniając wał wygrzebaną ziemią; w końcu uścieliła sobie mchem miękkie legowisko.
Powyżej granicy lasów, która na Czarnohorze oscyluje między 1,400 do 1,500 metrów wysokości, poczyna się kraina połonin, zwana właściwie powszechnie krainą kosodrzewu. Największą przestrzeń zajmują tu połoniny, czyli łąki górskie (w polskich górach zwane polanami lub halami), które zarasta przeważnie, mianowicie w niższej części tej krainy, gatunek owsa, zwany także Śmiałkiem darnistym (Avena caespitosa). Trawa ta dorasta wysokości 2 do 3 stóp i ma kłoski liczne, lecz bardzo drobne. Jeśli w którym roku nie pasie się na której z połonin statek, natenczas trawa ta wybuja nadzwyczajnie gęsto i wysoko, tworząc na schyłku lata, gdy kłos dojrzeje i źdźbło zżółknie jakby rozległe łany dojrzałego zboża. Na bujne łąki tej trawy, choć mniej rozległe, trafia się i po miejscach spasanych często, gdyż statek nie dochodzi na każde miejsce.
Stąd mógł poeta powiedzieć:

„Połonin step, na szczytach gór,
Tam trawa w pas się podnosi.“

W większych wysokościach rośnie trawa ta mniej pospolicie, lecz za to wiele innych niższych traw występuje obficie i na najwyższych szczytach przeważają zawsze jeszcze trawy nad innemi roślinami. Dlatego też formacya traw jest obok lasów najwybitniejszą na Czarnohorze.
W krainie połonin rozpowszechniony jest kosodrzew, pokrywający rozległemi często płatami stoki gór. Od niego też powszechnie nazywane bywają wyższe te dziedziny górskie krainą kosodrzewu. Obok kosodrzewu zajmuje wybitną rolę niskokrzewiasta Olsza zielona (Alnus viridis), która najczęściej skaliste stoki pokrywa gęstemi zaroślami.
Połoniny traw, a zwykle i kosodrzewiny, zajmują miejsca równiejsze i gładsze, dzieląc swe panowanie jeszcze z drobnemi krzewami, z pomiędzy których szczególnie Różanecznik (Rhododendron ferrugineum), niewłaściwie także Różą alpejską zwany, tudzież trzy gatunki Borówki (Vaccinium Myrtillus, uliginosum i Vitis idaea) zarastają często znaczne przestrzenie.
Owe rośliny alpejskie, o kwiatach żywo zabarwionych, gromadzą się najobficiej po miejscach skalistych i kamienistych zerwach, stąd też miejsca takie mają najwięcej urozmaiconą i najbarwniejszą szatę.
W piątym tygodniu naszego pobytu na Czarnohorze wybraliśmy się w jej część środkową, dla zwiedzenia kilku miejscowości. Z Kizich Ułohów, gdzieśmy zanocowali, przeszliśmy dnia 17go sierpnia grzbiet graniczny koło Brebenieskiej i spuszczając się na dół stroną węgierską, dosięgnęliśmy niebawem dość wielkiego jeziora, położonego w wysokości 1,791 m w stromej kotlinie, pod północno wschodnim bokiem Tomnatka Małego. Aneroid wskazywał o godzinie ¼ na 6tą (czas podawany jest tu zawsze według zegaru lwowskiego) ciśnienia powietrza 611⋅3 milimetrów, przy wewnętrznej temperaturze 14⋅9° C i przy temperaturze powietrza 10° C. Kryształowe wody jeziora miały temperaturę dość wysoką, gdyż 11⋅5° C, a zatem wyższą, jak powietrze. Po kamienistych wilgotnych stokach bujała do koła jeziora obfita roślinność.
Dzień był zrazu pogodny, koło południa jednak deszcz nas zaskoczył, a choć potem ustał, mgła wisiała po szczytach i coraz więcej gęstniała pod wieczór. Podążyliśmy jeszcze na szczyt Tomnatka Małego 2,018 m nad p. m. wzniesionego, który jest jednak o niespełna 30 metrów wyższy od Tomnatka Wielkiego. Tą ostatnią nazwą oznaczają Huculi część rozłożystego pogranicznego grzbietu, bez wybitniejszego czuba, a do którego Tomnatek Mały, zwany także Gutin Tomnatek, z wydatniejszym swym wierzchołkiem przypiera od południa. Już się dobrze ściemniło, gdyśmy dochodzili na szczyt Tomnatka, przedzierając się przez gęste mgły. Na szczycie samym nie było jednak mgły, a księżyc na nowiu oświecał wspaniały obraz. Jak daleko oko sięgało, zakrywały ziemię gęste mgły, posrebrzane blaskiem miesięcznym; tylko tu i owdzie wychylały się, jak poczerniałe skały z morza, czubki najwyższych szczytów Czarnohory. Zdawało się nam, że gdzieś z innych światów zbliżamy się do ziemi, odzianej w gęste mgły, nie przeczuwając jeszcze, co się pod niemi kryje.
Schodząc, przebiliśmy się znowu przez warstwy mgły i zeszliśmy na nocleg do staji (szałasu), na połoninie Tomnatka Małego.
Poranek następny był z razu zupełnie pogodny. Lekki wiatr wiał teraz od południa; jakieś duszne gorąco panowało w powietrzu, a z ziemi, rozgrzanej słońcem, podnosiła się ciepła wilgotna para. Wszystko zdawało się zapowiadać rychłą burzę, której jeszcześmy nie zaznali na Czarnohorze, której jednak mimo to pragnęliśmy, uważając ją za zapowiedź zmiany w powietrzu i ustania już tak długich słotnych czasów. I w rzeczywistości poczęły się nagle, jakby z ziemi wyrosłe, pojawiać nad Czarnohorą okrągławe chmury, które gromadząc się coraz gęściej, stawały się groźniejsze. Okrążaliśmy Tomnatek Mały wzdłuż granicy lasów i zbliżaliśmy się obecnie do zachodniej jego kotliny. Chmury czarne, jak lawa, wisiały nad nami i chwilowo zapanowała cisza w powietrzu. Potem nagle, jakby jakie zamieszanie powstało w naturze, zerwał się gwałtowny wiatr jak huragan i grube krople deszczu poczęły padać koło nas, jakbyśmy byli w ogniu tyralierskim. Myśmy się wtedy już kryli pod gęsto zagałęzionym świerkiem, na brzegu lasu.
Wiatr z każdą chwilą się wzmagał. Z lasów dochodził szum żałosny i słychać było łomot walących się drzew. Wiatr wpada w gęstwiny kosodrzewu; te świszczą lecz zdają się nieruchome; uderza wyżej w zarośla olszynowe po skałach, olsze trzepią strwożone listkami a smukłe jarząbki ponad niemi wyginają się na wszystkie strony, jakby cierpiały piekielne katusze. Niebawem zahuczał ponury grzmot, jeden, drugi, potem coraz częściej, już prawie bez przerwy grzmi a doliny głośnem wtórują echem. Deszcz lunął teraz ulewny i tak się ściemniło, jakby ziemia włożyła na siebie grubą żałobę, płacząc nad potopem, który pochłonie jej twory. W tem jakby się były chmury rozdarły i przez otwór wypadła rażąca jakaś światłość, zadrgało powietrze światłem przenikliwem i ziemia jakby trafiona w samo serce, wstrząsła się od gwałtownego uderzenia piorunu i góry zdawały się podskakiwać na swych podstawach. Piorun uderzył gdzieś w niedaleki szczyt skały i już huk przebrzmiał, a jeszcze sypały się odłamane piorunem kamienie, jakby tam olbrzym jaki ciskał je na dół. Deszcz stał się ulewniejszy, a wciąż grzmiało, aż niebawem zadrgało znowu powietrze tem rażącem światłem elektrycznem i piorun uderzył gdzieś już w dalszy jakiś szczyt i rozległ się znowu tak potężny huk jakby jaki planeta zbliżył się dp ziemi i bombardował ją z miliona dział.
Dziwna rzecz, że ile razy zaskoczy człowieka burza w górach, zawsze mu się zdaje, ze piorun uderzy właśnie w to miejsce, w którem się ukrył; jak gdyby był jakimś magnesem dla piorunu i jak gdyby do koła nie wynosiły się miljony drzew, a wyżej skały kończaste i wysokie szczyty.
Piorun już więcej nie uderzył. Deszcz się zmniejszał i wiatr coraz więcej uspokajał, a grzmoty pobrzmiewały coraz rzadziej, coraz słabiej. Nasza jednak nadzieja, że się po burzy wypogodzi na długo, me ziściła się. Chmury powlokły jednostajnie niebo i drobny deszcz moczył nas aż do wieczora, w którym to czasie dobiliśmy na staję połoniny Tomnatka Wielkiego. A jednak od tej burzy nastała, choć zrazu jeszcze niewidoczna zmiana w życiu atmosfery.
Nazajutrz podążyliśmy do kotliny Butyńca, gdzie nas jednak zaraz na wstępie po południu taka słota zaskoczyła, żeśmy musieli zaniechać botanizowania i podążać na nocleg do staji na połoninie Turkulskiej.
Po nocy słotnej nastąpił piękny poranek 20go sierpnia. Wszystko zdawało się zapowiadać pogodę i ruszyliśmy przeto w wesołem usposobieniu na Turkuł. Z początku okrążaliśmy tę górę, wzdłuż granicy lasów w kierunku zachodnim i w końcu stanęliśmy na podnóżu kotliny, zwanej Drabiny, która się kryje w zachodnim boku Turkułu. Znajdowaliśmy się przeto już czwarty dzień po stronie węgierskiej. Botanizowanie i odczytywanie aneroidu postępowało raźnie, aby wynagrodzić stratę czasu poniesioną w dniach poprzednich. Niebawem poczęliśmy się piąć po ścianach kotliny, dążąc na szczyt Turkułu.
Iwan widząc, że z towarzyszem zbaczam na prawo, gdzie nas skały i flora na nich spodziewana nęciły, rzekł, że pójdzie prosto równiejszemi miejscami, skoro nie ma potrzeby iść gorszą drogą. Przystaliśmy z chęcią na to, gdyż w obecnym wypadku rzeczywiście nie był nam potrzebny. W początkach jednak naszych wycieczek mieliśmy często z nim kłopot, a jego upór nieraz nas bardzo niecierpliwił. Gdyśmy mu bowiem oświadczyli, że chcemy, aby nas n. p. wyprowadził potokiem do góry, albo zawiódł na jakieś skały z boku, odpowiadał „a na szoby ja tam pusto chodył“, nie mogąc zrazu pojąć, dla czego wybieramy gorszą drogę. Tłomaczyliśmy mu to i on pewnie wkrótce zrozumiał nasze zamiary, lecz mimoto przez jakiś czas często się opierał. Teraz już się mniej sprzeciwiał, owszem nieraz sam zwracał naszą uwagę na jakie „krasne berda (skały)“, lecz wtenczas, gdy przez to nie potrzebował nazbyt się trudzić. Również wydawały się Iwanowi jeszcze i niektóre inne rzeczy i sprawy zrazu niepojętemu
— Na szo win tak czasto ustawlaje sej swij jinstrument, pytał się Iwan często w pierwszych dniach Wawrzyńca, widząc mię ustawiającego aneroid w krótkich odstępach czasu. Wsiudy zahladaje taj zahladaje, a weremne (pogody) jak ne buło, taj i ne ma.
Wawrzyniec wiedząc, żeśmy z obawy, aby nas nie wzięto za inżynierów, zataili z początku właściwy cel aneroidów, dawał Iwanowi wymijające odpowiedzi, twierdząc, że my chcemy nietylko poznać, czy pogodnie, czy słotno, ale zarazem czy powietrze jest ciepłe, czy zimne. Iwan na to wszystko pokręcał niedowierzająco głową.
— Albo szo win tak siudy pysze, taj pysze — pytał Iwan Wawrzyńca, widząc mię wciąż z notatkami w ręku, w które rośliny zapisywałem.
W tym punkcie starał się Wawrzyniec dokładnie Iwana objaśnić. Niestety szło mu to w początkach bardzo trudno z powodu zupełnej nieznajomości języka ruskiego. Pomagał sobie jednak jak mógł, kalecząc w okropny sposób język ruski. Sądził także zrazu, że im więcej przekręci słowa polskie, tem się zrozumialszym stanie Rusinowi i pękaliśmy nieraz ze śmiechu, słysząc go rozmawiającego z Rusinami, mową, którą właściwie on sam tylko rozumiał. Wawrzyniec się jednak tem wszystkiem nie zrażał. Bystry i praktyczny rychło nauczył się słów najpotrzebniejszych i w przeciągu dość krótkiego czasu nietylko rozumiał Rusinów, lecz był nawzajem od nich rozumiany, co właśnie jasno dowodzi, że nie wielką jest różnica między polskim a ruskim językiem. Dodać jednak trzeba, że mowa Hucułów nawet i dla takiego, który nie źle mówi po rusku, jest zrazu cokolwiek niezrozumiałą z powodu licznych lokalnych wyrazów i prowincyonalizmów, a podobnie, jak i polscy górale, mają oni wiele swych odrębnych wyrazów.
Byliśmy już niedaleko szczytu, gdy lekki deszcz począł padać i niebawem całe niebo zasunęło się chmurami. Może znowu będzie słocić? pytaliśmy się zasmuceni. Chodźmy jednak naprzód. Chmury idą wprawdzie nisko, lecz są takie jakieś przejrzyste. Nadto dmie silny wiatr, może je rozpędzi. Rozmawiając tak z towarzyszem, wysunęliśmy się z za skały, aby zobaczyć, co Wawrzyniec i Iwan porabiają. Wawrzyniec szedł zwykle środkiem, utrzymując styczność między nami i Iwanem. Teraz go jednak widać nie było, tylko wielki biały parasol nadęty jak balon, pozwalał się domyślać, że się pod nim Wawrzyniec kryje.
Parasol ten kupiliśmy w Krakowie, wybierając jak największy, w przekonaniu, że jeźli nas na otwartem miejscu zaskoczy kiedy w górach słota, zaimprowizujemy z niego namiot, pod którym się wszyscy skryjemy. Pokazał się jednak niepraktycznym, gdyż mimo swych znacznych rozmiarów, nie chronił nas z boków przed deszczem, a gdy nadto ziębliśmy stojąc na miejscu, przeto woleliśmy się poruszać chociaż wśród deszczu.
Używał go zwykle tylko Wawrzyniec, lecz i jemu wkrótce się naprzykrzył, więc postanowiliśmy nie brać go więcej z sobą.
Zawołaliśmy Wawrzyńca, który w fantastycznem ubraniu, przy twarzy ogorzałej i olbrzymim parasolu, żywo przypominał ze wspomnień młodocianych sympatyczną postać Robinsona Kruzoe.
Niebawem ustał deszcz, a w krótce i błękit uśmiechnął się do nas z pomiędzy chmur. Zwiększał się on coraz bardziej, a kiedy na szczycie Turkułu stanęliśmy, już chmur nie było nad Czarnohorą. Uradowani rozłożyliśmy się w zaciszu wśród głazów, chroniąc się od wiatru, który od północy dął silnie. Ustawiwszy aneroid, poszedłem zapoznać się z florą szczytu Turkułu.
Tuż zaraz pod szczytem w miejscu skalistem ujrzałem bujny ogródek kwiatów alpejskich. Tysiące Dzwonków (Campanula rotundifolia i alpina) chwiało swe nadobne niebieskie główki, całując ukradkiem śnieżystą Sasankę (Anemone alpina). Między niemi rozsiedliła się cała rzesza drobnych Przetaczników (Veronica Baumgarteni), a z brzegu niby na straży stał sztywny Jaskier (Ranunculus Thora) co swój duży liść przewiesił przez środek jak tarczę, i wielooki Łomikamień (Saxifraga Aizoon) ścielący sobie liczne wianki pod stopy. Po nad niemi niby starszyzna wznosi się poważny Tojad vulgo Omiazg (Aconitum Napellus), miga złotym kołpakiem smukły Zawilec (Trollius europaeus). Tuż obok Pomornik lekarski, mieniący się też czasem Kupalnikiem (Arnica montana), celuje prosto w niebo swem wielkiem okiem a Bodziszek (Geranium silvaticum) zazdrośnie spoziera z pod oka. Lecz otóż i ten włóczęga tu, Brodawnik mleczowy, słusznie także nazywany Podróżnikiem pospolitym (Taraxacum officinale), co się aż z dolin tu przywlókł, aby się pożywić przy sutym stole biesiadników górskich! Ci jednak gościnni, nie odpychają natręta.
Chodziłem tak dokoła szczytu, zbierając i notując rośliny, a tymczasem coraz się piękniej robiło i wiatr na sile tracił. Odczytawszy aneroid ustawiony na szczycie, który o godzinie 3 wskazywał 604⋅3 milimetrów ciśnienia, przy temperaturze wewnętrznej 11.7° C., zaś temperaturze powietrza 6⋅7° C., wróciłem do towarzyszów i poczęliśmy przeglądać mapę. Na mapie specyalnej, wykonanej niedawno przez geograficzny Zakład w Wiedniu, podana jest wysokość Turkułu na 1935 m.[1]. Rozmawiając, wodziliśmy oczyma po okolicy.
Na prawo i lewo piętrzyły się w zbitym szeregu szczyty Czarnohory, a tuż pod nami od wschodu błyszczało zwierciadło jeziora Turkulskiego.
— Piękny to ten świat górski — odezwał się towarzysz.
— Piękny i niepiękny — przerwał Wawrzyniec — nasza Babia Góra przecież piękniejsza, a tak tam człowiekowi swojsko! Ot ta Howerla tu naprzeciw nas, co to, jak panowie powiadacie, ma być wyższą od Babiej Góry jeszcze o więcej jak o swój wierzchołek od siodła aż po szczyt, taż to jak kopa siana!
— Dla czegoż jak kopa siana? — odparliśmy — raczej jak gładki stożek, lub w końcu już jak olbrzymi kopiec, ręką ludzką usypany. Zresztą prawda, że Babia Góra piękniejsza.
— A ta zielona dolina Skawicy, co to od jej podnóża tak się tam na północ ciągnie, jak tam pięknie! Ile to z Babiej Góry ziemi polskiej widać! I myślą pobiegliśmy na drugi koniec Karpat.
— Albo ten widok z Babiej góry na wspaniałe Tatry! rzekł towarzysz, przerywając milczenie.
— Przecież i ztąd widać na południe piękne góry, — zauważyłem — Alpy Rodneńskie!
Spojrzeliśmy w tę stronę, lecz gór tych zasłoniętych wałem chmur nie było widać. Już na pierwszej naszej wycieczce na Pip Iwana, w dzień pogodny, jakiegośmy już nigdy potem nie zaznali na Czarnohorze, przykuły wzrok nasz do siebie dalekie Alpy Rodneńskie, przypominając nam trochę Tatry śmiałością swych kształtów.
Iwan, który się dotąd do rozmowy nie mieszał, choć mowę naszą już dość rozumiał, patrzał w przeciwną stronę, na północ, szukając czegoś oczyma daleko na dole.
— A o! Kołomyju wydko — rzekł, wskazując ręką kierunek swego wzroku.
Spojrzeliśmy w tę stronę i po chwili zobaczyliśmy białe domki Kołomyji, która legła daleko u podnóża tego szerokiego pasma Karpat. A dalej za nią, kraj się rozlewał w równinę szeroką i daleką, bez końca jak morze.
— Ano chybajmo! Do staji zwidse szcze dałeko, ja znaju szo pany budut po dorozi szcze zberaty taj zapysuwaty — mówił Iwan powstając.
Poczęliśmy się zbierać, gdy jakiś pisk żałośny pochodzący z góry, zwrócił naszą uwagę. Spojrzeliśmy w górę i zobaczyliśmy kilkanaście sępów krążących w kółko wysoko nad nami, zawsze w tych samych odległościach jeden za drugim utrzymując i nie oddalając się od środka. Zdawało się jakby je był kto tam na sznurki poprzywięzywał i puścił w chyży kolisty obieg. Wielkim tym ptakom, których jest wiele na Czarnohorze, przypatrzyliśmy się bliżej na jednej z poprzednich wycieczek, gdyśmy się znajdowali w kotlinie Gadżyny. Siedziało ich kilkadziesiąt po głazach, jak puhacze, w pobliżu ścierwa z rozszarpanego przez niedźwiedzia konia. Był to już trzeci czy czwarty wypadek w tym roku, że niedźwiedź w krótkich odstępach czasu wybierał sobie ofiary z bydła i koni na tej połoninie. Właśnie w tym samym czasie, kiedyśmy tam byli, przybył i leśniczy Nowak, w chęci ubicia niedźwiedzia, ale bury, jakby to przeczuł, przeniósł się na zachód w stronę Howerli, zaraz tam naznaczając dotkliwie swą obecność. Tym razem padł tylko jeden ze sępów ofiarą celnego strzału. Śmiały myśliwy podążył jednak później i w tamte strony za niedźwiedziem, witany wszędzie radośnie przez owczarzy. Czy go zabił, nie wiadomo nam.
Sępy, które się teraz nad Turkułem gromadziły, zdawały się zdradzać obecność niedźwiedzia w tych stronach.
Zniżywszy się ze szczytu Turkułu na stronę Galicyi, przechodziliśmy koło jeziora Turkulskiego, położonego w wysokości około 1760 m. Brzeg jego zarasta gęsto do koła gatunek wysokiej Turzycy (Carex ampullacea), tworzącej jakby niskie szuwary. Na przeciwnej stronie jeziora spostrzegliśmy dzika kaczkę. Mnóstwo małych żabek pływało przy brzegach. Według zapewnienia Iwana ma być jezioro bardzo głębokie i już się w niem utopiło całe stado wołów; kamień zaś rzucony w wodę spowodowałby niechybną słotę. Uszanowaliśmy to jego przekonanie i nie zakłóciliśmy spokojnej powierzchni jeziora.
Opuściwszy jezioro, przebywaliśmy dość obszerną równinę, t. j. dno kotliny, o powierzchni prawie poziomej, pokrytą miejscami wielkiemi płatami kosodrzewu. W wielu miejscach źródła tu biją, lecz dla braku spadku rozlewają swe wody, tworząc grzęskie podmokle łączki. Tu i owdzie sączą się leniwo potoczki, łączące się na krawędzi równinki w większy potok. Od tej krawędzi spada potem nagle stroma skalista ściana, którą środkiem pruje powyższy potok. Taki jest początek jednego z ramion Prutu. Na nocleg zeszliśmy na połoninę zwaną Pozyzewska.
Nazajutrz zwiedziliśmy Kozły, w których okolicy również kilka źródeł Prutu wytryska. Kozłów tych jest dwa, z których wschodni bliżej Szpyciów położony, jest większy. Biegną one równolegle i jak już wskazuje sama ich nazwa, bardzo trafnie dobrana, tworzą dwa wąskie ostrokrawędziste skaliste grzbiety. W szczelinach skał wschodniego Kozła odkryłem rzadką roślinkę cybulkową (Lloydia serotina) już dawno przekwitłą.


Aut. J. Kostkiewicz Lwów.
SZPYCI w CZARNOHORZE.

Od Kozłów zwróciliśmy się na wschód, a przeszedłszy wysoką przełęcz między Homułem a Szpyciami, gdzie nas zmoczył deszcz krótki, lecz rzęsisty, przerzuciliśmy się do doliny Gadżyny, przez którą płynie Bystrzec.
Koło schroniska oddziału Czarnohorskiego Tow. Tatrz. w tejże dolinie poczęło się ściemniać. Aneroid wskazywał na ganku schroniska (było to 21go sierpnia), o godzinie 6tej 10 minut, 659⋅5 milimetrów ciśnienia, przy temperaturze wewnętrznej 16⋅8° C. i temperaturze powietrza 12° C. W tem samem miejscu wynosiło dnia 28go lipca, o godzinie 11tej 55 minut przed południem, ciśnienie powietrza 652⋅8 milimetrów, temperatura wewnętrzna 18⋅8° C., temperatura powietrza 12⋅5° C. i to po deszczu, który nieustannie padał od południa poprzedniego, aż prawie do południa dnia powyższego.
Opuściwszy schronisko, spostrzegłem poniżej, niedaleko w lesie, rzadki w tych stronach drobny Storczyk, tak zwany Dwulistnik sercowaty (Listera cordata), o kwiatuszkach czerwonawych, który tak rad szuka wilgotnych mchów towarzystwa.
Kiedyśmy zeszli do Bystrzca, przysiołka, położonego nad potokiem tejże nazwy, począł nam księżyc przyświecać w drodze. Droga była równiejsza, więc się niebawem potoczyła żywsza rozmowo, której przedmiotem były Alpy Rodneńskie, a na których zwiedzeniu zależało mi bardzo wiele. Góry te bowiem mają nietylko inną przeszłość geologiczną i są z odmiennego materyału zbudowane, jak Czarnahora, lecz są nadto od niej znacznie wyższe i zarazem największe na wielką przestrzeń do koła. Ze względu na swe południowe położenie i niewiele tylko większe oddalenie, pozostają one w podobnym stosunku do Czarnohory, jak Tatry do Beskidu Zachodniego. Pragnąłem przeto poznać choćby tylko przez ogólne rozpatrzenie się we florze Alp Rodneńskich, czy i jaki zachodzi związek, względnie różnica, miedzy ich florą a florą Czarnohory, tudzież porównać pionowy zasiąg roślin, wspólnych obu tym pasmom górskim.
Szło tylko o to, jak się do Alp Rodneńskich dostać, w czem nas tu nikt nie mógł objaśnić. Drogą wozową musielibyśmy kilkadziesiąt mil okrążać, mapy zaś przekonały nas, że obierając drogę najkrótszą, potrzeba przechodzić wysokie pasma górskie wśród okolicy prawie niezaludnionej.
Po dłuższej naradzie przyszliśmy w końcu do tego wniosku, że skoro mogliśmy całe tygodnie przepędzać na Czarnohorze, możemy się puścić i w tę drogę, a wypytując się po szałasach i radząc mapy, jakoś dostaniemy się do Alp Rodneńskich.
— A więc następna wycieczka w Alpy Rodneńskie?
— Zgoda — w Alpy Rodneńskie!
— Byle tylko Pan Bóg dał pogodę, — westchnął Wawrzyniec.
— Cóż, czy się to nie zanosi na pogodę? A wy Iwanie, jak sądzicie, czy będzie pogoda?
— Ta Boh znaje!
— Ludzie się tu nie znają na przepowiadaniu pogody — zauważył (nie bez słuszności) Wawrzyniec — ja sądzę, że teraz nastąpi nareszcie pogoda.
— Ja wam tę pogodę jeszcze ze szczytu Turkułu przepowiedziałem. — rzekł towarzysz.
Rzeczywiście zanosiło się na pogodę stałą. Szczyty Czarnohory były czyste i żadna chmurka nie zasępiała ich oblicza. Dolinami kłębiła się biała mgła, niezawodny znak pogody. Nad tem wszystkiem sklepiło się pogodne niebo, na którem gwiazdy jasno, lecz spokojnie tliły i księżyc gorzał, rysując postacie nasze w olbrzymich kształtach po ziemi.
Zbliżaliśmy się już pod dział wód, między Bystrzcem a Dzembronią Właśnie roztrącaliśmy lekkie warstwy mgieł, które nam drogę zastąpiły, gdy obejrzawszy się, ujrzałem piękne a rzadkie zjawisko. Tuż za nami postępowała białomleczna tęcza, którą księżyc na mgle malował. Podobną była do łuku tryumfalnego, wspierającego się końcami na ziemi, a czołem nieprzewyższającego świerka średniej wysokości. Przez dłuższy czas nie mogliśmy oczu oderwać od tego pięknego zjawiska, które się tak tajemniczo, tak blisko przed nami unosiło.
Rozmyślając i układając plany przyszłej wycieczki w Alpy Rodneńskie, zaszliśmy przed samą północą do domu.
Nazajutrz pobudziliśmy się dość wcześnie. Dawno tu już niewidziana pogoda jaśniała na niebie. Aneroidy podskoczyły bardzo w górę, — w ogóle wszystko zapowiadało pogodę. Stanęło po krótkiej naradzie na tem, że dziś i jutro wypoczniemy, zaś pojutrze wyruszymy w drogę. Ponieważ to była niedziela, przeto mieliśmy dopiero nazajutrz wysłać kogo do wsi po załatwienie różnych sprawunków. Wkrótce zajął się każdy swą robotą.
W kilka godzin po południu, skończywszy przekładanie roślin, wyszedłem z towarzyszem na pole.
— Co za pogoda! Aż żal siedzieć w domu — rzekł towarzysz. — Wiesz co — ciągnął po chwili — że my tak dalece nie mamy potrzeby wysełać do wsi. Zapasy na drogę wystarczą nam na kilka dni, a trzeciego dnia spodziewamy się przecież zajść do Borsy, gdzie się zaopatrzymy w potrzebne artykuły. Sądziłbym przeto, że moglibyśmy już jutro wyruszyć w drogę do Alp Rodneńskich.
— I owszem! Przystaję najchętniej na to, — odparłem. — Pójdźmy zająć się zaraz przygotowaniami do wycieczki, która trwać miała według naszego obliczenia najmniej dni dwanaście.
Wawrzyniec zdziwił się, gdyśmy mu nasze nagłe postanowienie oznajmili. Począł trochę perswadować, ale się w końcu zgodził na wszystko. Iwan zawiadomiony, przybył wkrótce. Zaczął zrazu stękać, żeśmy dopiero wczoraj wrócili z wycieczki; że jemu najciężej w drodze, więc jeszcze niewypoczęty. Myśmy się jednak śmiali z tego, patrząc na jego zamaszystą postać, a w końcu się i on udobruchał. Może się w nim obudziła chęć zwiedzania tych dalekich nieznanych stron; może się doń uśmiechnęła myśl, że będzie przez dłuższy czas zarabiał po bance (1 złr.), dziennie co było jego stałem honoraryum. Odchodząc nadmienił jeszcze Iwan, że nie może przyjść jutro wcześniej, jak o 8mej, gdyż musi sobie upiec placki na drogę, poprawić postoły i t. d. My byliśmy również zdania, że nie będzie można wyruszyć wcześniej.
Zaraz potem wzięliśmy się ochoczo do przygotowań podróżnych. Bibuła na rośliny, papier, mapy, placki, bochenek chleba (niestety już tylko jedyny), ryż, herbata, cukier, garnek do gotowania, tytoń, cygara, cieplejsze ubrania, bielizna, smarowidło na buty i t. d. — wszystko to musiało być spakowane.
— Co panowie będą dziś jedli na wieczerzę? — powtórzył stereotypowe swe pytanie Wawrzyniec.
— Cóż jest w spiżarni naszej?
— Jest jeszcze trochę białej mąki, są ziemniaki, dwie miski kwaśnego a jedna słodkiego mleka, a masła da nam zaraz gosposia.
— To niechże Wawrzyniec w dobroci swojej to przyrządzi, co najmniej czasu zajmie.
— Sława Bohu, — rzekł gospodarz nasz Michajło Sawiuk, wstępując do izby, mężczyzna w sile wieku, średniej wysokości i dobrej tuszy.
— Sidajte Mychajło, a nałożyt sobi lulku, — odezwał się towarzysz, podając mu tytuń.
— Krasno djekowat; je u meni Bohu djekowat tiutiun. Schowajte sobi, wam bude potribno u dorozi.
Znaną nam już była ta pewna skromność i brak wszelkiej chciwości u naszego gospodarza, tak zresztą zwykle właściwej mieszkańcom gór. Potrzeba mu było dopiero tłómaczyć, że nam tytoniu nie braknie, aż sobie w końcu nałożył fajkę naszym tytoniem, do połowy. Po wieczerzy napiliśmy się herbaty, którą Michajło z chęcią przyjął.
Pakując potem dalej i rozmawiając wesoło, śmialiśmy się z Wawrzyńca, jak ręką, niewprawną do tego, zaszywał i poprawiał trochę nadszarpane nasze i swoje suknie. On zaś żartował sobie z nas nawzajem, przypominając, jakeśmy niedawno prali sobie chustki w potoku.
Michajło już dawno spać poszedł, a myśmy jeszcze nie pokończyli naszych przygotowań. Wyjrzałem przez okno. Noc była prześliczna, księżycowa. Cisza panowała dokoła, tylko bystra Dzembronia szumiała opodal. Doliną płynęły białe mgły, zaglądając nam prawie do okna, jakby dobre duchy.
— Będzie pogoda!
— O, będzie, będzie!
Po napisaniu listów do swoich, ułożeniu informacyi na wypadek, gdyby nas kto szukał w czasie niebytności, pokładliśmy się na spoczynek późno już po północy.
Spałem jednak niespokojnie. Śniły mi się jakieś góry i dziwnie piękne, niewidziane dotąd okolice. W nocy wstawałem kilka razy do okna, aby się przekonać, czy nam co pogody nie zabrało.
O godzinie 6tej z rana zerwałem się z posłania a równocześnie i towarzysz i huknęliśmy na twardo śpiącego Wawrzyńca.
— Wstawać, Alpy Rodneńskie!
— Alpy Rodneńskie! — powtórzył Wawrzyniec, przecierając oczy i powstając szybko.
— Źle spałem, — rzekł towarzysz; — kilka razy wstawałem w nocy i wyglądałem przez okno, czy trwa pogoda.
— Ja to samo!
— A i ja również! — dodał Wawrzyniec. — O świcie wyszedłem na pole aby się popatrzeć na niebo, ale było wciąż pogodne.
Poranek był cudowny, powietrze spokojne i orzeźwiające. Cały ten górski świat tchnął taką świeżością życia, jak gdyby dopiero wczoraj został stworzony.
Aneroidy pokazywały znakomicie.
Pobiegliśmy wykąpać się w Dzembronii, cośmy czynili w każdy dzień, przepędzony w domu. Ciepłomierz, zanurzony w Dzembronii, wskazywał 9⋅4° C. Zwykle chwiała się temperatura wody Dzembronii, między 9° do 11° C. ciepła. O kąpiel więc w właściwem znaczeniu nie było mowy; zanurzaliśmy się tylko po kilka razy wyskakując prędko z wody. Właśnie wychodziliśmy z kąpieli, kiedy z przeciwnej góry ozwał się melancholijny głos trembity.
Głos ten rozbrzmiewał często w czas pogodny i pochodził zawsze z tej samej strony; grajka jednak nie mogliśmy nigdy zobaczyć. Było coś dziwnie uroczego w tej melodyi tak prostej, a jednak tak pięknej i rzewnej. Niewidzialny grajek tak nas zajął, żeśmy się nieraz o niego pytali, lecz bez skutku.
— To pewnie jaki pastuch — mówił Michajło i inni, czem nas jednak nie zaspakajali zupełnie, bośmy sami przypuszczali, że tu musi być jakiś pasterz.
Tu nadmienić wypada, że trembita jestto na sążeń, lub więcej długa, cienka i prosta fujara, rozszerzona cokolwiek lejkowato na odwrotnym końcu. Sporządzają ją w ten sposób, że przystosowują do siebie cieniutkie i wąskie deszczułeczki świerkowe lub jodłowe, na zewnątrz korą brzozową mocno obwijają i w ten sposób spajają w całość. Jak nam Huculi opowiadali, nadaje się najlepiej do trembity drzewo z takiego świerka lub jodły, które rosły nad szumiącym potokiem. To ich przekonanie, zdobyte zapewne długiem doświadczeniem, wiedzionem zresztą może i nieświadomem przeczuciem, jest, zdaje się, uzasadnione. Szum bowiem wody przenosząc wciąż fale głosu do jodły, czyni jej drzewo muzykalniejszem. Wszak dobroć skrzypek zwiększa się z czasem przez ciągłe i długie używanie.
Właśnie skończył nieznany grajek swą piosenkę, a mybyśmy mu byli dali z chęcią brawo; lecz on gdzieś daleko, nie usłyszy naszego głosu. Czas zresztą już iść w drogę. Właśnie Iwan nadszedł i począł rzeczy wkładać do biesiag, które podobne są do dwóch worków, zszytych częściowo z sobą na górnych swych brzegach. Robią je Huculi sami z wełny. Iwan przewiesiwszy na siebie biesiagi tak, że się spojenie znajdowało na ramieniu, zaś jeden worek o piersi, drugi o plecy się opierał, stanął do marszu gotowy. My już od chwili byliśmy zebrani.
— Cóż, czy parasola nie weźmiemy? — spytałem na pozór zupełnie seryo.
Towarzysz spojrzał na mnie z pytającem zadziwieniem, lecz Wawrzyniec, któremu parasol ten już bardzo dokuczył i wiedział, że go nigdy używać nie chcieliśmy, odezwał się żywo:
— Ale któżby to brał taki grat z sobą! Dobre to dla przekupek na krakowskim rynku, ale nie dla botaników w górach.
Wybuchnęliśmy śmiechem, żartując dalej na ten temat. A parasol stał w kącie cicho, zwinięty jak chorągiew, która skompromitowawszy się w bitwie, poszła do karceru.
Pożegnawszy się z Sawiukami, ruszyliśmy żwawym krokiem w pochód — do Alp Rodneńskich. Wkrótce dosięgnęliśmy lasów na północnych stokach Skorusznego.
— Czyśmy czego nie zapomnieli? — zapytał po jakimś czasie Wawrzyniec.
— Ja mam wszystko.
— Ja również; lecz nam łatwiej, bo mamy mniej rzeczy, — mówił towarzysz.
Wawrzyniec, który miał zawsze masę drobiazgów przy sobie, począł je wyliczać, aż gdy przyszła kolej na szczotkę do butów, przypomniał sobie, że jej nie wziął. Począł żałować i chciał się nawet wracać.
— Ależ to głupstwo, — mówiliśmy, — przez kilka dni jakoś się obejdziemy, a potem sobie w Borsie kupimy nową.
Mimo żeśmy wychodzili stromo w górę, rozmowa toczyła się żywo.
— Wiecie co Iwanie? Jak nam się dobrze powiedzie wycieczka w Alpach, to z powrotem do Borsy, wyprawimy ucztę z winem.
— A to wy choczete daty bal u Borsi. A to dobre, dobre; zabawymo sia taj perepocznemo, — mówił Iwan.
Słońce dobiegało już południa, kiedyśmy się zbliżali do szczytu Skorusznego. Omijając go jednak, szliśmy jakiś czas w poziomym kierunku, wzdłuż górnej granicy lasów, aż w końcu poczęliśmy się spuszczać do doliny Czeremoszu Czarnego. Koło leśniczówki na Jaworniku deszcz nas trochę nastraszył, lecz niebawem chmura przeszła i znowu było całkiem pogodnie. W niewielkiej odległości za leśniczówką a tuż przed ujściem Tarnicy, potoka wpadającego od wschodu do Czeremoszu, przekroczyliśmy 48my stopień geograficznej północnej szerokości, posuwając się wciąż dalej na południe. Wkrótce przeszliśmy na prawy brzeg Czeremoszu, przeczytawszy na drogoskazie: „droga do Burkutu“, dokąd właśnie chcieliśmy na noc zdążyć. Z powodu długich słotnych czasów droga ta była okropna, a jednak nie można jej było ominąć, gdyż z obu jej stron ciągnęły się gęste lasy świerkowe, zarosłe z brzegów bujnym poszwem leśnym, zaś w innych miejscach przewijała się ona po pod strome stoki gór. Brnąc przeto po kostki w błocie, wlekliśmy się powoli i już się dobrze ściemniło, gdyśmy dobili do celu dnia dzisiejszego.
Burkut zawdzięcza swą większą znajomość silnym źródłom żelazizto-szczawiowym. Biją one ze stoku góry pod lasem, a dno i brzegi źródeł i potoczków pokryte są osadem koloru rdzawo-żelazistego. W pobliżu buja tu i owdzie Podbiał łopianowaty (Petasites albus), którego liście dosięgają tu wielkich rozmiarów i podobne są do małych baldachimów.
Główne źródło przykry to drewnianym pawilonem, o kształtach bardzo prymitywnych. Poniżej stoi dość obszerna leśniczówka, której jedną połowę zajmuje leśniczy z rodziną, zaś druga połowa przeznaczona jest dla gości. Leśniczy ma sobie zarazem powierzony dozór nad zakładem, który jednak dotąd odwiedzały przeważnie tylko dzieci Izraela. W ogóle stoi zakład ten z powodu zwykłego zaniedbania przez kamerę, na bardzo niskim stopniu utrzymania, a połączony ze światem złemi drogami, zaopatrujący się we wszystkie potrzeby życia tylko z wielkiemi trudnościami, nie może obecnie liczyć na lepsze towarzystwo gości. Teraz buduje się tu nowa leśniczówka, podczas gdy dawniejsza ma być wyłącznie urządzona dla gości. Główny dochód zakładu polega na wywożeniu wody we flaszkach. Oprócz leśniczego nikt tu stale nie mieszka.
Leśniczy przyjął nas bardzo gościnnie. Wyznaczył nam pokój wolny, do którego niebawem pownoszono składane w koziołki drewniane łóżka i zaprosił na wspólną wieczerzę, przepraszając zaraz na wstępie, że nam mięsnemi potrawami nie może służyć, gdyż tu o nie bardzo trudno, potrzeba aż do Żabiego posełać. Przy wieczerzy zapijaliśmy gęsto wodą burkucką, mającą smak bardzo miły i orzeźwiający.
Po dłuższej pogadance, której przedmiotem były także Alpy Rodneńskie, udaliśmy się na spoczynek, aby się wyspać i za przeszłą noc także. Zaledwie jednak poczęły się nam oczy kleić, kiedyśmy uczuli, że nas niestety prześladują zawzięcie jakieś pasożyty! Były to owe brudno-czerwone, do żółwi kształtem i ruchami podobne zwierzątka.
Daremnie zaświecaliśmy, przebieraliśmy się w świeżą bieliznę, zmieniali miejsca; owad pasożytny wyłaził ze wszystkich szpar i szeregi jego stawały zawsze bitne. Tak na wpół czuwając, na wpół drzemiąc, doczekaliśmy się nareszcie poranku.
Zrana, aby się wzmocnić, poszedłem z towarzyszem wykąpać się w wodzie burkuckiej; tymczasem trzepano i przeglądano skrzętnie nasze rzeczy, aby się które z tych zwierzątek nie wkradło.
Miejsce kąpieli składa się z małej drewnianej budki, w której się mieszczą dwie wanny drewniane. Posługacz, który z polecenia leśniczego pierwej wanny wyparzył, zajęty był właśnie napełnianiem wanien wodą burkucką, w które potem kładł rozpalone kamienie, aż się temperatura wody znacznie podwyższyła.
Po kąpieli pożegnaliśmy się z gościnnym gospodarzem, który nas przepraszał za zły nocleg, słusznie jednak przypisując winę gościom, którzy tu zwykle przebywają, o których on desinfekcyonować nie może.
Odchodząc, zanotowałem jeszcze rośliny z ogródka leśniczego. Uderzały mię bujne i kwitnące Słoneczniki, mimo, że Burkut wzniesiony jest około 950 m. n. p. m. i wsunięty w głąb górskiej doliny, gdzie klimat zawsze chłodniejszy bywa. Z jarzyn najwięcej było ziemniaków, które dwa spore zagony zajmowały.
Droga prowadziła nas wciąż nad Czeremoszem, przerzucając się co chwilę to na lewy, to na prawy brzeg jego. Po drodze spotykaliśmy gdzieniegdzie spławiaczy drzewa należącego do spółki Goetzów w Wiedniu, którzy tu na wielką stopę poczynają lasy wytrzebiać.
Na niedługo przed południem stanęliśmy nad ujściem Albińca, skąd mieliśmy się wznieść do góry, aby się dostać na dział graniczny i na Czywczyn. Rozłożyliśmy się tu przeto taborem, by spocząć i poczekać, czy kto tędy nie przejdzie, aby się dokładnie dowiedzieć o ścieżce na Czywczyn. Iwan nigdy nie był na Czywczynie, a my kierunek ścieżki wiedzieliśmy tylko ogólnie z mapy. Ustawiwszy aneroid, układałem tymczasem rośliny i przechodziłem myślami przebyte dotąd obszary.
Na całej przestrzeni, którą od wczoraj wzdłuż Czeremoszu przebyliśmy, płynie i przewija się tenże wciąż między górami średniej wysokości, które się ciągną nieprzerwanie wzdłuż jego brzegów i swemi bokami tworzą bardzo wąską dolinę. Góry te pokryte są gęstemi lasami świerkowemi, w których nie widywałem już jodeł, a w których buk już się tylko rzadko pojawia, i to tylko z początku, natomiast częściej klon jaworowy (Acer Pseudoplatanus) i jarząbki. Drzewa te jednak rosną rozproszono i zwykle pojedynczo i już z daleka odbijają swą jaśniejszą zielenią od ciemnego tła borów szpilkowych.
Dno doliny Czeremoszu okrywa bujna roślinność. Nad brzegami jego gęszczą się miejscami zarośla krzaczystych wierzb, Olszy białej, a tu i owdzie miesza się Olsza zielona, mieszkanka zwykle wyższych dziedzin górskich. Inne wejrzenie od tych gęstwin mają zarośla wiotkiego krzewu, zwanego Wrześnią, lub Tamaryszkiem (Myricaria germanica), którego liczne cienkie gałązki, nie zwieszające się na dół, lecz zwrócone do góry, pokryte są gęsto drobniutkiemi listki, jakby łuskami, barwy szaro zielonawej. Zarośla takie trafiają się tu i owdzie po brzegach kamienistych, piasczystych, albo po wysepkach.
Oprócz powyższych zarośli pokrywa miejscami brzeg Czeremoszu Podbiał łopianowaty zbitym kobiercem, ustępując często miejsca pięknej paproci, zwanej Pióropusznikiem (Struthiopteris germanica), która tu jest w ogóle pospolitą. Wielkie jej, po pas sięgające i pierzastodzielne liście, ustawione są wkoło tak, że tworzą jakby koszyk, zwężający się ku dołowi lejkowato. Patrząc do środka takiego koszyka, tak misternie zrobionego, oko szuka mimo woli, czy się tam w nim nie kryje gdzie jaki bogato przystrojony koliber.
Między tą nadbrzeżną wegetacyą a lasami, które w zbitych masach schodzą aż na sam poziom doliny Czeremoszu, ciągnie się zwykle wąski pasek ziemi, zarosły obficie wysokiemi przeważnie ziołami, które tu trawom odbierają ich wpływowe stanowisko.
Do tych wysokich roślin należy Omieg gładki (Doronicum austriacum), o dużych blado żółtych kwiatach, dalej dlugoszyji Ostrożeń, także Sierpik zwany (Cirsium pauciflorum), co główki swe zbił u góry w jeden kłębek, a ubrany u dołu w wielkie łopuchowate liście, wciąż się kłania spokojnemu Modrzykowi inaczej także zwanemu Mleczem alpejskim (Mulgedium alpinum), o kwiatach jasno lazurowo fioletowych, podobnych do kwiatów Cykoryi.
Brzegi lasów szpilkowych wieńczą zwykle krzewy, o liściach płaskich, tworząc zarośla, które nieraz jak barykady bronią wstępu do lasów. Biorą w nich przeważny udział Maliny, dalej Tawuły (Spiraea ulmifolia), Suchodrzewki (Lonicera nigra), o jagodach czarnych, Bzy koralkowe (Sambucus racemosa), o jagodach czerwonych, jak u Jarzębka. Wśród tych zarośli czołga i spina się często Powojnica alpejska (Atragene alpina). Obok po miejscach podleśnych, lecz odsłoniętych i kamienistszych pojawia się nieraz gromadami Naparstnik (Digitalis ambigua), co swe zwieszone żółte kielichy kwiatów rozwarł szeroko, jakby spragniony rosy. Tak więc mówi nam roślinność na każdym kroku, że się tu znajdujemy w dziedzinie podalpejskiej.
Gdzie się góry bliżej zwierają, tam lasy sięgają aż brzegów Czeremoszu, odźwierciadlając się w jego czystych wodach. Płynie on tu wszędzie spokojnie, jakby się mu nie spieszyło opuścić tych swych lesistych kryjówek. Idącym drugi dzień tą wąską doliną Czeremoszu, już się nam w końcu przykrzyć poczęło. Wciąż prawie te same widoki, o widnokręgu bardzo ścieśnionym; ta sama wciąż z obu stron pozioma długa linia grzbietów gór lesistych, po nad którą nie wystrzeli nigdzie jakiś wyższy i śmielszy szczyt, coby przerwał monotonię linij krajobrazu. Nadto i roślinność, jakby się do tego zastosowując, poczęła się coraz bardziej powtarzać. Zapragnęliśmy szerszego i swobodniejszego widoku, chcieliśmy już raz z bliska spojrzeć w oblicze tych Alp Rodneńskich. Byliśmy przeto zadowoleni, gdy już Iwan wypytawszy się o drogę jakiegoś przechodniego spławiacza, ruszył naprzód w kierunku na Czywczyn, którego położenia tylkośmy się z mapy domyśliwali.
Postępowaliśmy obecnie w górę po stromo nachylonych stokach przez jednostajne ciemne bory świerkowa. Ziemię zaścielały przeważnie mchy, nad któremi podnosiły się rozproszone okazy Paproci (Aspidium spinulosum), Borówek (Vaccinium Myrtillus), a u pni drzew nie brakło gdzieniegdzie i Kwaśnicy, zwanej także Kapustą zajęczą (Oxalis Acetosella). Tu i owdzie podnosił samotną swą główkę Podbiał alpejski (Homogyne alpina), lub roztaczał swój wielki liść jak wachlarz, Podbiał łopianowaty. Na podobny skład poszwu leśnego trafiałem często i po lasach Czarnohory, a podobieństwo uzupełniło w obecnym wypadku jeszcze znalezienie owego drobnego, lecz tak cechującego Dwulistnika sercowatego (Listera cordata), z rodziny Storczyków.
Zatrzymaliśmy się na chwilę, aby aneroid ustawić i rośliny powkładać. Uderzył nas spokój wielki i zamyślenie Iwana, który spoglądał między drzewa na przeciwległą górę.
— Wam co takiego Iwanie?
— Ta proszu ja paniw, ta se Albineć — mówił wskazując górę naprzeciw nas leżącą. — Ja tam duże mołodeńkij pas wiwci czerez kilka lit. Tomu uże mnoho lit! Czołowik teper uże staryj!
Zdziwiło nas to jego rozrzewnienie i uczuliśmy głębsze dla niego współczucie. Myśmy go bowiem dotąd znali raczej jako człowieka szorstkiego, a ta strona uczuciowa objawiła się w nim przed nami po raz pierwszy teraz dopiero. Jego bezwzględne postępowanie i brak tej troskliwości o resztę towarzystwa, którą się mianowicie tak górale tatrzańscy odznaczają, nieraz nas już niecierpliwiły. Mimo to odstępowaliśmy jednak zawsze od zamiaru poszukania sobie innego przewodnika, gdyż znał wybornie Czarnohorę i miał wielki zmysł w oryentowaniu się. Usprawiedliwialiśmy zresztą jego postępowanie także i tem, że nie przewodniczył dotąd jeszcze nigdy żadnym turystom.
— Co wy też gadacie o starości, wy człowiek taki silny i zdrowy — pocieszaliśmy Iwana.
— Ano chodim! Do staji szcze dałeko — odezwał się Iwan, odchodząc zupełnie od przedmiotu. Samo to słowo staja, gdzie tyle życia swego strawił, elektryzowało go, jak żołnierza widok dawnej broni.
Postępowaliśmy dość raźno w gorę. Niebawem począł się las przerzedzać i wkrótce okazał się nam malowniczy samotny szczyt Czywczyna. Spojrzeliśmy wesoło po okolicy. Szczekanie psów zaraz nam wskazało kierunek staji. Słońce stało jeszcze dość wysoko, gdyśmy przybyli do staji, do której nas watach zaprosił.
Poczęliśmy się wypytywać, czy za Czywczynem jest staja i jak daleko do niej; miałem bowiem z towarzyszem zamiar przejść jeszcze dziś Czywczyn i z tamtej strony przenocować. Odpowiedziano nam, ze jeszcze daleko do drugiej staji, w czem i Iwan sekundował dodając, że lepiej tu zanocować, gdzieśmy już ludzi poznali jako dobrych, jak tam gdzieś między obcymi.
— Wołochami — dodał watach.
Ostatnia ta uwaga nakłoniła nas tu się na noc zatrzymać, gdyż żaden z nas nie umiał po rumuńsku. Pozostawiwszy Wawrzyńca i Iwana z rzeczami w staji, aby sobie wypoczęli, pospieszyłem z towarzyszem celem botanizowania na Czywczyn. Zdala już zwróciły mą uwagę małe białawe skałki, które malując się na ciemnem tle trawą porosłych stoków, przypominały jakby jakieś nadmorskie miasteczko, którego domki wznoszą się tarasami po stromych stokach góry. Ku nim przeto zwróciliśmy nasze kroki i nie omyliłem się, gdyż roślinność po tych skałach była bardzo zajmującą.
Drobna Turzyca (Carex capillaris) rozsiewała się tu obficie, której kłoski drżały wciąż zwieszone na cieniutkich, jak włos prawie szypułkach; wśród niej rozścielały się niskie kępki Przytulii (Galium pusillum), która obsypana mnóstwem drobnych białych kwiatków, wyglądała jak śniegiem sproszona. Tu i owdzie Fijołek dwukwiatowy (Viola biflora), wspierał swe żółte kwiatki, jak małe złote kolczyki, na zielonych pałeczkach Widliczki (Selaginella spinulosa), podobnej raczej do mchu, jak do Widłaka, z którym jest spokrewniona, a tuż nad niemi tryskała ze szczeliny skały drobnolistna Paprotka, zwana Zanogcicą zieloną (Asplenium viride). A dalej szły purpurowe Gwoździki (Dianthus barbatus), Rozchodniki (Sedum annuum), trawki sztywne, o listkach szczecinowatych, zwane Kostrzewą owczą (Festuca ovina), wiotkie ździebełka Wykliny (Poa nemoralis var. montana), tudzież inny gatunek Wykliny, nazwanej alpejską (Poa alpina), o kłoskach skupionych, dalej Sasanki narcyzowe, o kwiatkach białych, niebieskie Dzwonki i t. d. a nawet i wonna Macierzanka, zwana także Tymiankiem, a na Litwie Cząbrem, znalazła się między bracią górską. Wszystko to były rośliny małe, drobne, lecz tak żywemi barwy i tak misternie ubierały te skałki, że się trudno było rozstawać z niemi.
Z wyjątkiem tych skałek, których jest najwięcej na wschodnim stoku, porasta trawą szczyt Czywczyna od granicy lasów, przypadającej w przybliżeniu w wysokości 1,450 m., aż po sam czub 1,769 m. Nie widać tu nigdzie ani Kosodrzewu, ani Jałowcu, ani Różaneczników, tylko Borówki (Vaccinium Myrtillus, uliginosum i Vitis idaea) krzewią się wśród trawy miejscami obficie i rośnie gdzieniegdzie krzak karłowatego Świerka, lub Wierzby górskiej (Salix silesiaca).
Zwolna wychodziliśmy na szczyt. Na północ widać było całe pasmo Czarnohory i dopiero teraz można było ocenić, jakeśmy się już znacznie od niej odsunęli.
Towarzysz pierwej zdążył na szczyt, gdyż mię jeszcze kilka roślin zatrzymało w drodze. Niebawem i ja za nim pospieszyłem, aby z bliska spojrzeć już w Alpy Rodneńskie.
Na szczycie przywitał mię zimny wiatr od zachodu. Na południu, w stronie Alp Rodneńskich, zalegały widnokrąg ciężkie czarne chmury — Alp nie było widać. — A to fatalnie! Co z tego będzie?
Zimno dokuczało nam bardzo w letnich ubraniach. Na szczycie całkiem gładkim nie można było nigdzie znaleść ochrony przed wiatrem. Trzeba było wracać. Wieczór tak zresztą zapadał szybko, że zaledwie mogłem jeszcze odczytać aneroid. Poczęliśmy prędko schodzić małomowmi i zaniepokojeni obawą słoty i już się całkiem ściemniło, gdyśmy wrócili do staji.
W staji było teraz ludniej. Owczarze poprzyganiali byli już pod ten czas owce, a po wydojeniu zgromadzili się w staji, aby się ogrzać i przypatrzeć nowym gościom. Wawrzyniec siedział, gotując coś przy ogniu i czytając gazety. Zapomniałem bowiem nadmienić, że nam z domu gazety przysełano, towarzyszowi z Krakowa Czas, mnie zaś z Przemyśla Gazetę Narodową. Otrzymywaliśmy je późno, bo tylko raz na tydzień przynoszono nam je z Żabiego do Dzembronii. Nie było jednak potrzeby zmieniać tego, skoro zawsze dłużej bawiliśmy w górach, niż w domu. Na każdą wycieczkę braliśmy zawsze całą plikę gazet, czytając je wieczorami, lub w słoty po stajach, a zwykle pod koniec wycieczki szły na użytek roślinom. Pozostawaliśmy wprawdzie zawsze o jakie dwa tygodnie w tyle za dziejami bieżącemi, lecz nie uczuwaliśmy tego w górach, odcięci od świata. Naiwni górale pytali się nas nieraz, widząc gazety, czy to mapy.
Wawrzyniec spostrzegłszy nas, zapowiedział, że wieczerza już gotowa, dodając, że nam ugotował ryż na mleku wziętem prosto od podoju. Poczęstowaliśmy watahę i pasterzy tytoniem, rzeczą, która po szałasach jest nadzwyczajnie pożądaną.
— A co, będzie jutro pogoda?
— A będzie, — odparli pasterze.
Opowiedzieliśmy im jednak powód naszej obawy nadmieniając, że z tamtej strony od południa i zachodu ciągną chmury.
— A to może i nie będzie pogody, — zauważył watah.
Poczęliśmy się wypytywać o Alpy Rodneńskie, lecz odpowiedzi brzmiały niejasno.
— A wiecie gdzie jest Borsa (miasteczko u podnóża tych Alp)?
— A wiemy — i poczęli opisywać najbliższą drogę.
Iwan, który dotąd drzemał, powstał i począł się przysłuchiwać, a potem wypytywać dalej o drogę, kładąc nacisk i powtarzając, aby sobie zapamiętać, takie przedmioty oryentowania się, że nas to przekonało, iż on z całkiem innego punktu widzenia stara się zasięgnąć języka o okolicy nieznanej.
Jeden z pasterzy spytał się nas, czyśmy widzieli Czerniowce. Gdyśmy przecząco odpowiedzieli, dodał, że z Czywczyna na wschód, w czas pogodny, doskonale widać Czerniowce. Jakiś czas trwała jeszcze taka urywana rozmowa, aż w końcu pokładliśmy się na nasze zwykłe po szałasach posłanie z gałązek świerkowych, które nam z czasem Iwan już bez dąsania zawsze na czas narąbał. Sen jednak, tak pożądany, nie przychodził. Czułem jakiś ciężar i duszność na piersiach i lekkie zimno przejmowało mię od czasu do czasu, mimo ciepłego ubrania. Widząc, że towarzysz mój nie śpi, spytałem o przyczynę tego.
— Jakoś mi trochę zimno i nieswojsko — odpowiedział.
— Żebyśmy się tylko nie przeziębili — dodałem; byliśmy obaj zgrzani, spiesząc na szczyt, a tam było tak zimno.
Rozmawialiśmy długo, nie mogąc usnąć. Wszyscy zresztą twardo spali dokoła i głęboka cisza panowała w staji. Ogień żarzył się pod kłodą olbrzymią, z której nieraz węgle pryskały, padając na śpiących tuż obok na gołej ziemi górali. Ci zupełnie we śnie, mechanicznie, zsuwali ręką węgiel, gdy ich palić począł, lub oddalali nogi od ogniska, gdy to gorętszym buchnęło płomieniem. Przez otwór wielki nad drzwiami staji widać było kawałek pogodnego nieba, na którem kilka gwiazd mrugało.
Zwolna sen nas zmorzył.
Gdyśmy się pobudzili, słońce wesoło świeciło i pogoda promieniała dokoła. Oddychaliśmy znowu swobodną piersią i już w następnej chwili zapomnieliśmy o naszej wczorajszej obawie przeziębienia się. Ochoczo podążyliśmy w drogę, idąc wzdłuż granicy lasów wschodnim stokiem Czywczyna na przełęcz Suligułu.
Może stamtąd zobaczymy Alpy Rodneńskie?
Z przełęczy jednak nie było ich widać; bliższe góry zasłaniały je nam. Potrzeba było na szczyt się wznieść, lecz czas naglił i po krótkiej naradzie przekroczyliśmy granicę Galicyi i wstąpili na ziemię królestwa węgierskiego.
Wkrótce poczęliśmy w dolinę się zniżać i tak znowu na dziś musieliśmy się pożegnać z nadzieją zobaczenia Alp Rodneńskich. A był to już trzeci dzień naszej podróży.
Zchodzilismy lasami świerkowemi, wśród których tu i owdzie klony, buki, smukłe jarząbki tworzyły małe zieleńsze oazy; nawet już dość dawno niewidziana jodła przypominała się od czasu do czasu naszej znajomości. Dziatwa jednak leśna: owe Paprocie, Jaskry wełniste, Turzyce leśne, Przetaczniki pokrzywolistne, Wrotycze (Tanacetum Waldsteinii) i t. d., żyła tu rozproszona, szukając miejsc świetlistszych. Gdzie się świerki gęściej skupiły, tam ziemię pokrywały jednostajnie warstwy szpilek suchych, a miejsc tych niegościnnych unikały roślinki zdaleka.
Wkrótce spostrzegliśmy dwóch mężczyzn, podążających konno w górę. Na zapytanie, którędy iść mamy do źródła Suligułskiego, odpowiedzieli coś po rumuńsku. Byli to pierwsi Rumuni, których spotkaliśmy.
Rumuni zamieszkują wschodnio-południową część komitatu Marmarosz, w którym wciąż odtąd przebywaliśmy aż do naszego powrotu do kraju. Rusini zaś wsuwają się klinem od północnego zachodu, od którego coraz więcej się oddalaliśmy.
Przybyliśmy teraz do wielkiego wyrębu, który bujna roślinność pokryła, jakby chciała zasłonić i zabliźnić to pole zniszczenia. Ścieżka wywijająca się tym wyrębem, zaprowadziła nas potem w las, a po niejakim czasie ukazał się za lasem biały schludny domek.
Była to pierwsza stała siedziba ludzka, jaką znowu ujrzeliśmy od czasu, gdyśmy Burkut opuścili. Poniżej domu wznosiło się małe drewniane, lecz schludne zabudowanie, w którem biło źródło mineralne, otoczone dokoła sztucznie ułożonemi kamieniami, ubranemi gustownie w mchy i paprotki. Źródło to posiada te same własności, co burkuckie, o czem nas i smak jego przekonywał. Wysłużony żołnierz, pełniący zarazem urząd leśnego, miał sobie powierzony dozór nad źródłem. Powitał nas po niemiecku i rozmowa toczyła się w tym języku. Na zapytanie jednak Iwana odpowiedział biegle w ruskim języku. Gdy się dowiedział, żeśmy Polacy, zapytał nas, czyśmy nie z Królestwa, dodając, że był jakiś czas w Warszawie. Jak się pokazało, znał dobrze Kraków, służąc tam w wojsku dłuższy czas i począł niezłą polszczyzną z nami rozmawiać. Zawsze jednak powracał do języka niemieckiego, oddając mu widocznie pierwszeństwo. Był to jednak widocznie jego rodzinny język, a on sam potomkiem kolonistów niemieckich, dość gęsto w tych stronach rozsiadłych.
Wypytawszy się o drogę, ruszyliśmy dalej, unosząc ztąd daleko przyjemniejsze wrażenie, jak z Burkutu. Postarano się tu zresztą także i o lepsze drogi, wskutek czego w niedziele i święta dość tu wiele gości przybywa z pobliskiego Wyszowa, a nawet nieraz i z Pesztu, jak nas dozorca zapewniał.
Wkrótce zeszliśmy w dolinę Riu Vaser i wygodną równą drogą kroczyliśmy w kierunku południowo wschodnim pod bieg wody. Czyste wody Riu Vaser pomykają dość wartko malowniczą doliną. Na prawo i lewo wzdłuż wody, ciągną się równolegle pasma górskie, cokolwiek niższe, jak nad Czeremoszem, lecz za to stromsze, a tu i owdzie bodzie wzrok spadzista ostra skała. Tu już inna formacya gór — przedsmak Alp Rodneńskich!
Roślinność tutejsza nie wiele się jeszcze różni od flory nad Czeremoszem. Po lasach świerkowych pojawiają się trochę częściej drzewa liściaste, zaś brzegi ich zarastają zwykle gęstwiny wyższych krzewów, w których skład wchodzi bardzo często Leszczyna (Corylus Avellana), tu i owdzie Osina (Populus Tremula), Brzoza (Betula alba), których nad Czeremoszem nie widziałem. Z roślin wpada miejscami w oko owa wielka, dużemi swemi kwiaty i liśćmi do Słonecznika podobna Smotrawa (Telekia speciosa), która jest bardzo charakterystyczną dla dolin górskich wschodniej Europy. Rośnie ona także obficie po dolinach wyższego podnóża Czarnohory, szczególnie po węgierskiej stronie. Owe zaś krzewy i rośliny, któreśmy nad Czeremoszem widzieli, grupują się i tutaj w podobny sposób, nie wypełniając jednak tak gęsto dna doliny, które jest w ogóle szersze od dna doliny Czeremoszu.
Po kilku godzinach pochodu dosiągnęliśmy małej osady niemieckiej zwanej Fajna. Białe schludne domki otaczają tu i owdzie ogródki starannie utrzymywane, w których przed oknami błyszczą pstre bukiety kwiatów ogrodowych. Spostrzegliśmy nawet kilka drzew rynglotowych z niedojrzałemi jednak jeszcze o tej porze (25-go sierpnia) owocami.
Uszliśmy od Fajny spory jeszcze kęs drogi, zanim zdążyliśmy do Makarlau, skąd mieliśmy się zwrócić na prawo na południe, aby przejść wysoko położoną Lunca ciasa. Wszędzie podawano nam odległości jako mniejsze, niż się nam wydały w rzeczywistości i tak w Suligule odległość do Fajny, w Fajny odległość do Makarlau. Zapewne, żeśmy po drodze wciąż notowali, mniej już na tej przestrzeni zbierając roślin, bo mało było nowych, lecz zamiast o drugiej godzinie, jak nas już w Suligule zapewniano, przybyliśmy do Makerlau dopiero o szóstej.
Stanąwszy tutaj, zobaczyliśmy dość przestronny dom otoczony kilku większemi zabudowaniami, podobnemi do wielkich stodół lub szop, tudzież młyn wodny. Była to prawdopodobnie leśniczówka, gdyż na kołkach przed domem wisiało kilka strzelb. Dom był jednak całkiem pusty i nikt się na nasze pukanie nie odezwał. Widać jak mało tu tędy obcych przechodzi, skoro pozostawiono tak strzelby na dworze.
Usiedliśmy przeto nad potokiem i poczęliśmy się radzić mapy i rozglądać po okolicy. Tuż przed nami na południe odsłaniał się teraz śmiały i malowniczy szczyt Torojagi 1,939m wysokości, od której na zachód biegła przełęcz Lunca ciasa sięgająca wysokości 1,650 m. Mieliśmy się zatem wznieść przeszło 800 metrów w górę, aby się znowu zniżyć do doliny Borsy, położonej z drugiej strony Lunca ciasa. Wawrzyniec i Iwan spoglądali trochę posępnie na ten wysoki grzbiet, który trzeba było przebyć; zmęczenie malowało się na ich twarzach. Staraliśmy się rozbudzić w nich słabnącą energię.
— Co się tam panowie o mnie troszczą — odezwał się Wawrzyniec na nasze uwagi — byle tylko panom dobrze było i wiele się pięknych roślin nazbierało. Jam wesół, tylko ciało mdłe, lecz dla tego wypoczywamy teraz.
— Niechno Wawrzyniec pomyśli, że tam za tym grzbietem kryją się te piękne, tak upragnione dla nas góry!
Wawrzyniec spojrzał wesoło po górach, a zapalając z gęstą miną fajkę, rzekł — hej mój Boże, toż to sobie będzie miał kiedyś co człowiek psypominać — i zaraz dodał poprawiając się — przypominać. Ogromnie zważał na czystą i poprawną wymowę, nas jednak cieszyło i mile uderzało usłyszeć tutaj, w tych dalekich stronach, tak z mazurska wypowiedziane słowo. Poczęliśmy żartować a w końcu śpiewać.
Iwan tylko siedział milczący.
— A wy co tak dumacie Iwanie? Może się napijecie wódki? — zapytaliśmy wiedząc, że to słaba jego strona.
— Czomu ni, łysz dajte — i pociągnął sporo z flaszki, którą zawsze Wawrzyniec nosił, choć sam wódki nie pijał.
— Nie pij, nie pij Iwanie, bo ci na sól nie stanie! — odezwał się Wawrzyniec.
— Oj i tobie nie stanie! — odparł na wpół żartobliwie, na wpół seryo Iwan.
Wtem zaszczekał niedaleko pies i zobaczyliśmy dwóch mężczyzn, widocznie mieszkańców tego domu, ku nam się zbliżających. Powitali nas po niemiecku, a myśmy ich po chwili poczęli o drogę wypytywać. Zapewniali nas, że możemy jeszcze przed nocą zdążyć do staji, znajdującej się już blisko górnej granicy lasów pod Lunca ciasa. Drożyna leśna, która się zaraz obok poczynała, miała nas zawieść do staji, bylebyśmy tylko nie zboczyli w jednem miejscu na lewo, lecz trzymali się ścieżki na prawo idącej, przyczem nam miejsce to dokładnie opisali.
Rozstając się przeto z doliną Riu Vaser, zeszliśmy na wskazaną drożynę, wijącą się nad potokiem zwanym również Makarlau. Bujna roślinność zdobiła brzegi potoku, zapełniając powietrze orzeźwiającą wilgocią. Widok rzadkiej rośliny górskiej z rodzaju Czosnku (Allium Victorialis) ucieszył mię po niedługim czasie. Minęliśmy byli już kilka ścieżek, które z lewej strony wpadały, aż zbliżaliśmy się do miejsca, które zdawało się nam odpowiadać owemu opisanemu nam przez Niemców. Stąd przeto poszliśmy ścieżką na prawo idącą. Wkrótce jednak poczęła się nam gdzieś ścieżka gubić; przechodziliśmy przez jakieś wąskie łączki leśne, aż w końcu trafiliśmy znowu na ścieżkę, która nas niebawem w głąb lasu wprowadziła. Tymczasem ściemniało się coraz bardziej, a ścieżki znowu żadnej nie było widać. Skierowaliśmy się teraz w stronę, gdzie las się trochę przerzedzał. Iwan idący przodem i uważnie się dotąd na wszystkie strony rozglądający, stanął i rzekł:
— A no idyt na pered, ja tu dorohy ne znaju, wy sia o neju pytały. Ja sia z wamy ne hodył, was siudy po sich horach wodyty.
— Nie marudzilibyście a szlibyście naprzód, — odezwał się zniecierpliwiony trochę Wawrzyniec.
Iwan miał jednak po części słuszność. Staraliśmy się go przeto udobruchać dodając w końcu, że jeśli nie zajdziemy do staji, w co już sami prawie całkiem zwątpiliśmy, to rozłożymy tu gdzie ogień i tak jakoś przenocujemy.
— Aha, a jak pryjde wolk, abo medwid’, abo szo ne daj Boże zlyj czełowik! — zaoponował Iwan.
Szliśmy tak zwolna, wahając się co zrobić i spoglądając ku górze, gdzie piękny szczyt Torojagi płonął jeszcze bladem światłem dalekiego zachodu i spoglądał na nas w milczeniu, jakby pojmując nasz kłopot. W tem wyszliśmy na małą łąkę leśną, nad którą unosił się wiotki słup dymu.
— Ktoś tu być musi!
Towarzysz pierwszy pospieszył na zwiady. Wkrótce powrócił opowiadając, że zaraz opodal jest buda, w niej troje ludzi, którzy oświadczyli, że przyjęliby nas na noc, lecz buda jest bardzo małą, nie pomieści nas wszystkich.
Iwan nie czekając, szedł już w kierunku dymu, dokąd i my też podążyliśmy. Wkrótce stanęliśmy przy budzie niewielkiej, utworzonej z żerdzi u góry związanych, a ku dołowi rozchodzących się w promieniach i przykrytych warstwą gałęzi i liści. Przed wejściem palił się duży ogień, który ogrzewał i oświecał wnętrze budy, gdzie spoczywało dwóch mężczyzn i miody chłopak. Byli to Niemcy z Wyszowa, którzy tu przybyli, aby swe trawy pokosić, ususzyć i potem zwieźć do domu. Dowiedziawszy się od nich, że do staji teraz trudno trafić, tem bardziej, żeśmy bardzo na prawo zboczyli, zapytaliśmy się ich, czyby nas na noc nie mogli przyjąć, gdyż się może jako pomieścimy. Nie wiele mówiąc, pościskali się w jeden kąt budy, przeznaczając drugi dla nas. Wkrótce rozpoczęła się poufalsza między nami rozmowa i jak się pokazało później, umieli nasi Niemcy płynnie mówić po rusku, a nadto jak zapewniali, także po rumuńsku.
Wszyscy Niemcy, których dotąd spotykaliśmy, mówią językiem czystym niemieckim bez prowincyonalizmów, lecz z pewnym oryginalnym akcentem, przypominającym bardzo wymowę niemiecką w ustach Słowian, tak że w pierwszej chwili nikt by ich nie uważał za rodowitych Niemców. W rozmowie dotknęliśmy także kwestyj narodowych, lecz nie usłyszeliśmy od nich żadnej skargi ani na krajowców, ani na rząd węgierski i nie spostrzegliśmy w nich w ogóle zbytniego poczucia swej niemieckiej narodowości. Przedstawiali się nam jako ludzie spokojni, a choć nam gościnność swą dość biernie okazywali, mieliśmy jednak do nich zaufanie.
Wawrzyniec gotował tymczasem w wypożyczonym kociołku resztki ryżu a w garnku, który zawsze z nami wycieczki odbywał, wodę na herbatę. Poczęstowaliśmy naprzód herbatą naszych prowizorycznych gospodarzy, pijąc potem po kolei z szklanki i kubka składanego. Gdy przyszła kolej na Iwana, który już od dawna spał, obudziliśmy go wołając, że już herbata na niego czeka.
— A to duże fajna ta wasza harbata, lipsza jak horiłka — mówił Iwan, tym swym zawsze cichym, ledwie dosłyszalnym głosem, który tak dziwnie licował z jego marsową postawą i więcej rubasznem obejściem. Po chwili dodał śmiejąc się — ałe sehodnia ne bude wam potribno rubaty foju (smereczyny) i wskazywał na wnętrze budy wysłane sianem.
Była już dość późna godzina, gdy naprzeciw, za wysokim grzbietem góry, poczęła się jasność robić i coraz więcej wzmagać. Niebawem z poza góry zerknął księżyc naprzód ukradkiem na nas, lecz wkrótce wystąpił otwarcie na swobodne niebios pole, oświecając, choć już tylko wąską tarczą, ten czarowny świat górski. Nad nami czuwała wyniosła Torojaga. Głęboki spokój panował w naturze, tylko tuż obok szumiał potok spadając warstwami na głazy.

............ a na każdej warście
Połyskują się blasku miesięcznego garście.“

A Alpy Rodnieńskie? Te jutro mamy nareszcie zobaczyć! I pragnąc, aby ta noc jak najprędzej minęła, pokładliśmy się na spoczynek, ściskając się, ile się tylko dało; nogi jednak musieliśmy powysuwać z budy na pole.
Już od chwili zeszło było słońce zapowiadając naszej półkuli ziemi pogodny dzień 26go sierpnia, gdyśmy się z naszego łoża pozrywali. Wkrótce ruszyliśmy w drogę podprowadzani przez starszego Niemca. Wspinaliśmy się wzdłuż potoku w górę, a Niemiec dawał nam objaśnienia, wskazując równocześnie na góry, gdzie się mamy zwrócić na lewo, a gdzie potem na prawo, aby w końcu prosto ruszyć na Lunca ciasa. Zanim się jeszcze z nami rozstał, zawołał na pasącego powyżej nas wolarza, aby nas kawałek drogi poprowadził i wskazał miejsce ważnego zwrotu. Rozstawszy się z Niemcem, podchodziliśmy do czekającego na nas wolarza, który, jak się pokazało, był Rusinem z pod Wyszowa.
Niebawem poczęliśmy przedzierać się w poprzek przez gąszcze kosodrzewu, który jak lawa ciemną, szeroką falą spływał z góry i wciskał się w lasy, rozpierając je gwałtownie. Wzdłuż zetknięcia się lasów z kosodrzewem rosły karłowate i pokrzywione świerki, a biada świerkom, które nie usunęły się na czas przed nawałą kosodrzewu; zeschłe ich szkielety świecą nad czołgającą masą kosodrzewu, jak smutna przestroga dla drugich.
Weszliśmy znowu do lasu, a odchodzącego wolarza poczęstował towarzysz tytoniem. Biedaczysko tak się tem ucieszył, że zaraz oświadczył, iż nas jeszcze kawałek drogi podprowadzi. Stał się nagle rozmowny i ożywiony, począł opowiadać, że mu już od tygodnia wyszedł tytoń, bez którego mu się bardzo przykrzyło i oglądał często otrzymany tytoń, jakby jeszcze sam nie wierzył, że znów takowy posiada. Z kolei dałem i ja jemu garść tytoniu, a radość jego nie miała już granic. Już nie szedł lecz skakał i coraz dalsze zakreślał sobie mety, dokąd nas zamyśla odprowadzić. Wawrzyniec zdjęty również współczuciem, wyciągnął kawałek niedopalonego cygara i dał wolarzowi, którego jednak zmusiliśmy już do powrotu ze względu na jego woły i na wiadomy nam już zupełnie kierunek drogi.
Mijaliśmy już górną granicę lasów, wspominając wolarza, a Iwan zafilozofował mówiąc, jak to ważną rzeczą jest tytoń w górach, że jak wyjdzie to się tak będzie przykrzyło, żeby człowiek wszystko oddał, o czem sam z własnego wiedział doświadczenia.
Przechodziliśmy właśnie koło staji, przed którą siedział starszy jakiś człowiek, może watah. Iwan na widok staji natychmiast tam kroki swe skierował pytając, czyby mu nie dali żętycy, bo gorąco bardzo dokucza. Nieznajomy odpowiedział złośliwie złą ruszczyzną, która się w nim Rumuna domyślać kazała, że tu wołów nie doją. Iwan jak zmyty odchodził i może po raz pierwszy w życiu nie poznał się na tem, że tu owiec nie było. Na jego usprawiedliwienie trzeba jednak dodać, że staja była wielką, jakiej nie miewają wolarze i że się w niej musiały niezawodnie mieścić przedtem owce. Iwan począł rozpatrywać się po Torojadze i po chwili pokazał nam wielkie stado owiec, co jednostajnie, jakby jedna masa, posuwały się po jej zboczach jak chmurki pierzaste po niebie, płynęły jak woda, zalewając po kolei coraz to inne miejsca. Iwan dodał, że owce te widział już zrana przed odejściem. Staja owczarska musiała być rzeczywiście gdzieś w pobliżu.
Szliśmy wciąż trawnikami, co jak rzeki rozgałęziały się między wyspami kosodrzewu. Torojaga zostawała coraz więcej na prawo od nas; przełęcz Lunca ciasa widna już dobrze, a na lewo od niej wysuwa się coraz więcej kończasty szczyt drugiej góry. Czas był zupełnie pogodny. Słońce dobiegało południa, kiedy stanęliśmy na Lunca ciasa i nagle przed nami odsłoniła się panorama Alp Rodneńskich.
Alpy Rodneńskie ciągną się długim łańcuchem wzdłuż granicy Siedmiogrodu i Węgier w komitacie Marmarosz. Szczyty ich najwyższe nie zbiły się tu tak razem jak np. w Tatrach, lecz łącząc się po kilka tworzą w odstępach pojedyńcze grupy, niejako potężne trzony gór, które sobie niższemi pasmani podają zdala dłonie. Największa i najpiękniejsza z tych grup z najwyższym szczytem w Alpach Rodneńskich, Pietrosu, wznosiła się wprost naprzeciw nas po drugiej stronie głębokiej, obszernej doliny. Wspaniały Pietrosu wznosił dumnie niebotyczny swój szczyt najeżony skałami i posiekany szczerbami. Olbrzymie swe kształty od stóp aż do głowy rozwijał swobodnie; widać, że mu nie duszno, że ma dość miejsca i powietrza, widać, że to król tych gór.
Staliśmy długo spoglądając zachwyceni. Po chwili dopiero poczęła się rozmowa żwawa, urywana; wchodzą w nią coraz nowsze spostrzeżenia, odkrycia, uwagi, wykrzykniki.
— Ależ to wiedział pan, gdzie nas zaprowadzić — odezwał się Wawrzyniec zwracając się do mnie. — Opłaciłoby się było podjąć jeszcze i większe trudy. Gdzie też to nasza Babia Góra została — dodał po chwili; — mój Boże, gdzieby się to był człowiek spodziewał, że tu w tych dalekich stronach kiedyś będzie.
— A wiecie, że my tu już dalej na południu jak Wiedeń? — zauważył towarzysz.
I wciąż znowu zwracaliśmy wzrok i uwagę naszą na Pietrosu, który cały promieniał w słonecznem blasku. Wodząc oczyma po jego postaci, przenosiliśmy się myślą w przyszłość, do tych chwil, gdy będziemy chodzić tam po tych skałach jego, zachwycać się z bliska pięknością natury górskiej i oglądać cudowne niewidziane może dotąd kwiaty.
Nawet i Iwan zdawał się pozostawać pod wpływem uroku. Wprawdzie zaraz z początku oświadczył, że po tym Pietrosu nie będzie tak łatwo i bezpiecznie chodził, w czem go poparł i Wawrzyniec jako rodowity góral, lecz potem począł się z zajęciem wpatrywać. Właśnie zwracał nam uwagę, że w środkowej szczerbie widać jakby kończastą skałę, która musi być zapewne osobnym i więcej w głąb wsuniętym szczytem Pietrosu. Mówiąc to objaśniał nas dla większej dokładności ruchami, które palcami wykonywał. I jak mowa jego była dziwnie cichą, tak i ruchy rąk były drobne, niemal dziecinne i chociaż trafnie rzecz naśladowały, nie zdawały się na pozór pozostawać w żadnym związku z tą jego zamaszystą postacią i z tym olbrzymim Pietrosu, którego właśnie opisywał.
— Trzeba zchodzić! Musimy jeszcze za dnia stanąć w Borsie, której białe domki uśmiechały się tam daleko w dolinie u stóp Pietrosu. Patrząc przez dalekowidz, widzieliśmy wyraźnie kościół Borsański. Bliżej nas leżała w dolinie wieś Borsa Bania, przez którą mieliśmy przejść, zanim się do Borsy dostaniemy.
Zchodząc zbliżyliśmy się wkrótce do górnej granicy lasów świerkowych, które jednak z razu były karłowate. Lasy podchodzą z tej strony Lunca ciasa znacznie wyżej, niż z północnej strony, na co już pierwszy rzut oka wskazywał, a aneroid potwierdzał w zupełności. Postępowaliśmy drogą, która nas w ciągłych zygzakach sprowadzała na dół po stromych stokach góry. Naprzemian byliśmy przeto to zwróceni twarzą do Pietrosu, tośmy się znowu odwracali, oddalając się od niego pozornie. Droga tu wąska, lecz dobrze utrzymana, służy do przewożenia kruszców, mianowicie cynku i miedzi, które w tych górach kopią. Mijaliśmy właśnie jeden z tych ciemnych niskich lochów, zapuszczających się daleko w głąb gór, przy którym stała gromadka robotników z ciekawością przypatrujących się naszej małej karawanie.
Wśród lasów świerkowych pojawiały się miejscami jodły i drzewa liściaste, jak klony, buki, jarząbki, a gdzieniegdzie Wiąz polny. Krzaczysta Olsza zielona tworzyła często niskie gęstwiny. Po miejscach odsłoniętych, skalistych wdzięczyło się mnóstwo roślin, z pomiędzy których dość wiele nowemi mi były w tych stronach. Zatrzymywałem się przeto co chwilę z towarzyszem, doganiając potem Wawrzyńca i Iwana, którzy od czasu do czasu siadali czekając na nas i drzemiąc dla wielkiego gorąca. Po długiej drodze zeszliśmy w końcu w wąską dolinę i idąc wzdłuż potoku Seculu zbliżaliśmy się do wsi. Na stokach po lewej stronie spostrzegłem dość wielki lasek brzozowy graniczący u góry z lasami świerkowemi; porozrzucane w nim strome kończaste skały czyniły lasek ten bardzo malowniczym.
Całe dno doliny zasypane było morzem głazów, wśród których zaledwie gdzieniegdzie żyła nędzna roślinka. Sprawiało to dość przykry widok i naprowadzało nas na myśl, że ten potok, co teraz tak wąskiem płynie korytem, musi czasem, szczególnie z wiosną, gwałtownie wzbierać. Dolina poczęła się coraz więcej rozszerzać, a niebawem pojawiły się z boków pierwsze pola uprawne, zasiane przeważnie owsem i tatarką. Wkrótce dosiągnęliśmy wsi Borsa Bania, w której zewsząd wyglądało ubóstwo i zaniedbanie. Chałupy małe, po większej części brudne, a podobnie i lud się nam przedstawiał. Koło kościółka weszliśmy na główną, szeroką drogę; z obu stron ciągnęły się szeregi domków, wśród których odkryliśmy kilka o wejrzeniu milszem i czystszem. Z boku widać było jakieś dość duże zaczerniałe zabudowanie, podobne do wielkiej drewnianej stodoły, zapewne huty lub kuźnia. W każdym razie żyć tu muszą i rodziny robotnicze tudzież niżsi urzędnicy ze względu na bliskie kopalnie. Wkrótce zaciekawieni żydzi poczęli nas zewsząd nagabywać, lecz im wcale nie odpowiadaliśmy.
Nie dostawszy nigdzie mleka, ruszyliśmy zaraz dalej na południowy zachód, do pół mili jeszcze odległej Borsy. Nadzieja, że tam wypoczniemy i zaopatrzymy się znowu w żywność, która nam już zupełnie wyszła, dodała nam wszystkim siły.
Szliśmy teraz wzdłuż rzeczki Cisla, która zabrawszy po drodze już nam znany potok Seculu, łączy się w Borsie z rzeczką Borsą i płynąc potem pod nazwą Wyszów (Riu Visieu), wpada do Cisy. Dno doliny pokryte było zwirem i drobniejszemi głazami, między któremi płynęła Cisla, rozdzielając się na liczne ramiona. Drobna trawka, zwana Miotełką (Agrostis vulgaris var. pumila), rosła miejscami obficie, lecz sama pożółkła i zeschnięta nie umajała tego nadbrzeżnego kamienistego pasu ziemi. Tuż nad wodą ciągnęły się gdzieniegdzie niskie zarośla wierzb i owe zdala do piołunu podobne szare krzewy Wrześni (Myricaria germanica). Wyżej jednak biegły równe, piękne łany zbóż, po części jeszcze o tej porze zielonych, nad niemi rozciągał się szeroki pas lasów, a wyżej, wyżej wznosił się majestatycznie Pietrosu, otoczony kilkoma wysokiemi szczytami, jak trabantami, na którego podnóżu już wkrótce stanąć mamy.
Za skrętem pokazała się nam już w bliskości Borsa. Kilku włościan rumuńskich przeszło koło nas; potem spotkaliśmy gromadę żydów przeprawiających się właśnie przez rzeczkę z końmi, przyczem ich po trzech na każdego konia siadało. Konie szły leniwo, jakby lekceważąc sobie swych panów, z których wszystko wisiało niedbale: i nogi i długie kaftany, ręce, lejce i długie pejsy. Nie musi tu być dobrze tym Rumunom, kiedy się tu tak żydzi rozsiedlili, mówiliśmy do siebie, a niedaleka przyszłość miała nas zupełnie utwierdzić w tem przekonaniu.
Borsa jest właściwie wielką wsią; brudnych w niej domów wiele, czystych murowanych zaledwie kilka. Wstępując do niej zdziwieni byliśmy ogromną ilością żydów. Snuli się oni, zwyczajem oryentalnym, gromadami po ulicach i widać było z całego ich zachowania się, że oni się tu za panów uważają. A jednak nie tak to jeszcze dawno, jak nam później opowiadano, kiedy ich Borsa liczyła zaledwie kilka rodzin. W krótkim czasie wywłaszczyli i wysadzili oni Rumunów z ich najlepszych pozycyj, a ci ostatni kryją się dziś po brzegach Borsy i po tych domkach rozrzuconych tam na stokach gór wysoko. Patrząc na te postacie, którym tak zupełnie zbywa na tej pewnej rycerskości, śmiałości i swobodzie ruchów, którą nawet u najnędzniejszego chłopka i przedmieszczanina napotykamy, wierzyć się nie chce, że ci ludzie umieją wszędzie podkopać z taką łatwością lud silny i swobodny.
Żywo przypomniały nam się brudne mieściny w naszym kraju, gdzie tylko w zachodnio południowym kącie w powiatach Wadowic i Żywca, uchroniły się jeszcze miasteczka od zżydowszczenia. Wawrzyniec, który właśnie z tych stron pochodził, najwięcej był z pomiędzy nas zdziwionym. Widział on już wprawdzie Kazimierz, lecz wszedłszy do Krakowa prędko się o nim zapomina. To też żydom, którzy ze wszystkich stron do nas podchodzili i natrętnie zapytywali w języku niemieckim, rumuńskim, węgierskim a nawet i ruskim, odpowiadał ostrem „nie wiem“. My szliśmy nie odżywiając się z stałym zamiarem przenocowania gdzieś w domu chrześciańskim. Na poczcie, gdzie się tylko węgierskie znajdowały napisy, powiedziano nam, że u niejakiego Schmieda Niemca, przypadkiem z zawodu również kowala, możemy wygodnie przenocować.
Po nici do kłębka trafiliśmy do owego Schmieda. Na przywitanie nasze wyszła kobieta otyła, trochę sztywna, jakby świadoma tego, że się liczy do inteligencyi, tak tutaj nielicznej. W krótkim czasie porozumieliśmy się z nią co do wszystkich punktów i niebawem rozlokowaliśmy się w małym lecz przyjemnym pokoiku. Ponieważ już wieczór nadchodził, wybraliśmy się jeszcze na załatwienie różnych sprawunków, licząc już od dawna na Borsę, że w niej wiele rzeczy dostaniemy, których brak już się nam bardzo dawał we znaki. Niedaleko domu spostrzegliśmy duże jatki, skąd nas niemiły odór już na znaczną odległość dolatywał i które teraz żydom służyły za giełdę wieczorną. Mimo jednak licznych sklepików, przekonaliśmy się niebawem, że nie dostaniemy wszystkiego, czegośmy pragnęli, to zaś, cośmy znaleźli, było po większej części liche. Bibuła, potrzebna mi do roślin, była twarda i bardzo pospolita, ryż zaśmiecony, wódka, jak sam Iwan zapewniał, niedobra i t. d.
Powróciwszy do domu, zasiedliśmy wkrótce do wieczerzy, składającej się z węgierska przyprawionej potrawy mięsnej. Już od tylu tygodni nie widzieliśmy mięsnych potraw; czuliśmy się jednak pomimo tego zupełnie zdrowymi a nawet nam widocznie sił przybyło. Iwan wymówił się jednak od mięsa a poprosił o mleko kwaśne, powiadając, że u niego dziś bożka (post), choć to był czwartek. Wiedzieliśmy już zresztą, że Rusini często w tygodniu mają dnie postne, wstrzymując się w niektóre dnie nawet od nabiału.
Podczas wieczerzy przypomnieliśmy sobie, żeśmy na ziemi węgierskiej i poprosiliśmy o wino, które jednak było dość liche.
— A szo, to wy choczete sehodnia zrobyty bal? — odezwał się Iwan — biorąc podaną mu szklankę z winem.
— A to tylko tak dla pokrzepienia sił; bal będzie, jak powrócimy z Pietrosu — odpowiedzieliśmy.
W tej chwili wszedł gospodarz domu. Poczęła się pogawędka, z której dowiedzieliśmy się, że pochodził z Bukowiny i niedawno tu osiadł. Wypytując się o wycieczkę na Pietrosu i podziwiając jego wspaniałość, zapytał nas gospodarz tonem, jakby był już naprzód pewny przeczącej odpowiedzi, czy są gdzie wyższe góry. Zdziwiony był przeto niepomału, gdy się dowiedział, że są wyższe góry, i że nawet nasze Tatry sięgają niektóremi szczytami wyżej.
Rozchodziło się teraz o przewodnika. Gospodarz zapewniał, że jest wiele Rumunów znających się na przewodnictwie, ponieważeśmy jednak po rumuńsku nie umieli, przeto radził nam wziąć pewnego cygana, który zna dobrze Pietrosu i umie po rusku, rumuńsku i węgiersku. Na naszą uwagę, że my mamy zamiar nietylko zwiedzić szczyt Pietrosu, lecz obejść go także do koła w krainie kosodrzewu, nie schodząc przez kilka dni do wsi i na nasze zapytanie, czy cygan temu żądaniu podoła i czy to jest człowiek, na którego liczyć można, dał nam gospodarz potwierdzającą na wszystko odpowiedź. Uprosiliśmy go przeto, aby nam cygana jutro zrana przysłał.
Porobiwszy jeszcze niektóre małe przygotowania i oddawszy gospodyni zebrane dotąd rośliny do przechowania ze specyalną dla nich rekomendacyą, wyszliśmy jeszcze na pole spojrzeć na Pietrosu. Postać jego czerniła się tuż przed nami, a dumne czoło jego ubierały gwiazdki jakby dyademem z brylantów. Księżyc już późno wschodził o tym czasie; jeszcze go nie było widać.
Nazajutrz było święto według obrządku wschodniego kościoła, do którego Rumuni należą. Borsa ożywiła się milszemi twarzami i jakoś wyładniała; lud rumuński ciągnął zewsząd do cerkwi. Przeważały między nim postacie średniego wzrostu, włosy i oczy czarne, twarze więcej pociągłe i nieraz cery śniadej. W ogóle nie było trudno dopatrzeć się w nim jego pochodzenia ze szczepu romańskiego. Często jednak natrafiające się twarze okrągłe, o włosach i oczach jasnych, wskazywały na znaczną przymieszkę krwi słowiańskiej, podobnie jak i mowa rumuńska, wiele sobie słów słowiańskich przyswoiła, jak się o tem później przekonaliśmy.
Strój mężczyzn z białego grubego sukna wełnianego, przypominał cokolwiek strój naszych górali. Jako nakrycie głowy służyła przeważnie, mimo pory letniej, duża czapka z baranków czarnych, co im jakieś dzikie wejrzenie nadawało. Kobiety były cokolwiek strojniej ubrane, co zresztą tak wszędzie bywa, z wyjątkiem może naszych Krakowiaków, tak się wspaniale ubierających. W ogóle przedstawiał się nam lud tutejszy jako ubogi i na niskim jeszcze szczeblu oświaty pozostający. Po nabożeństwie tłumnie się gromadził po licznych szynkach i sklepikach.
Myśmy się tymczasem poczęli już niecierpliwić, że cygan przewodnik nie nadchodzi i zaglądaliśmy coraz częściej do gospodarza, pracującego w kuźni, wypytując się o przyczynę tego spóźnienia. Gospodarz uspokajał nas, że już kilka razy posełał po cygana, którego jeszcze w domu nie ma, lecz zaraz powrócić musi, przyczem nam zawsze bardzo niejasno opisywał miejsce jego zamieszkania. Już i południe minęło, a cygana wciąż, jak nie ma, tak nie ma, a nam tak było spieszno do Pietrosu! Chcieliśmy dziś jeszcze, botanizując po drodze, stanąć na wieczór w jednej ze staj, na górnej granicy lasów. Później przekonaliśmy się, że to było w celu zatrzymania nas dłużej, wskutek zmowy między gospodarzem a jego żoną, która zaraz zrana do Wyszowa pojechała. Zaledwie bowiem powróciła gospodyni koło czwartej godziny po południu do domu, gdy się i cygan w tej chwili zjawił.
Cygani tak są wszędzie podobni sobie i tak zarazem powszechnie znani, (któż cygana nie widział?), że wszelki opis naszego cygana byłby zbytecznym. Dodam tylko, że mu na imię było Kostyn; na nogach miał kierpce, które i w tych stronach powszechnie lud nosi; ubrany był w szerokie letnie szarawary, w sposób węgierski, w białą, dobrze już podartą i połataną guńkę, stary okrągły węgierski kapelusz, a przez plecy przewieszoną miał torbę, bez której żaden góral nie chodzi. Nie budził wprawdzie w nas wielkiego zaufania, lecz pocieszaliśmy się mówiąc, że nie wszystko złoto co się świeci. Gdy oświadczył, że się zna dobrze na tutejszych górach i wymogom naszym potrafi zadosyć uczynić, przyrzekliśmy dawać mu żądanego przez niego bilinka (1go reńskiego) dziennie. Na wstępie daliśmy mu trochę pieniędzy, aby kupił dla siebie żywności najmniej na dni trzy.
Poczęliśmy się nareszcie pakować. Sporą część rzeczy od Wawrzyńca, a mianowicie od Iwana, przydzieliliśmy teraz cyganowi do noszenia.
— Naj cyhan teper dobre dwyha, win je swiżyj, — mówił zadowolony Iwan, — podnosząc o połowę teraz lżejsze biesiagi.
Wychodząc, spostrzegliśmy przed domem bryczkę węgierską, z której właśnie dwóch młodych, z pewną elegancyą ubranych mężczyzn zeskakiwało. Woźnica był zupełnie po węgiersku ubrany. Nieznajomi mówili dość głośno po węgiersku; byli to pierwsi Węgrzy, których dotąd napotykaliśmy. Spojrzeliśmy po sobie nie bez pewnego zainteresowania się wzajemnego; lecz my niebawem wchodziliśmy już na główną, gęstym kurzem pokrytą drogę.
Cygan szedł na czele, krokiem lekkim i cokolwiek tańczącym, z miną pyszną, jakby chciał mówić: chodźcie, patrzcie się na mnie, jak ja to prowadzę panów, przybyłych gdzieś z dalekich stron! Lecz i bez tego wezwania prześladowała nas zewsząd ciekawość i natręctwo.
Wkrótce skręciliśmy na boczną drogę i niebawem poczęliśmy się wznosić na stokach Pietrosu. Chaty stawały się coraz rzadsze i poczęliśmy przechodzić wśród pól, przeważnie owsem zasianych, które się ciągnęły daleko na prawo i lewo. Minąwszy dziedzinę pól uprawnych, weszliśmy w lasy świerkowe. Przedstawiały one jednak dość smutny widok zniszczenia. Wszędzie widać łysiny, na których wyrąbano drzewa niedbale. Wysokie pnie sterczą nago schnąc, a obok nich stosy pozostawionych suchych gałęzi. Tu i owdzie dopomógł i wiatr człowiekowi, powalając drzewa z korzeniami. Zaiste ten płaszcz lesisty, dobrze już dołem nadszarpany, niegodnym się nam wydał jego królewskiej mości Pietrosu.
W ogóle nie różni się tu jeszcze roślinność wiele od flory na Czarnohorze. Potrzeba zresztą przebyć ogromne przestrzenie, aby już w dolinach i niższych dziedzinach górskich charakter flory stanowczo się odmienił. Wszak i za Uralem w Syberyi, jak opisy głoszą, dość wiele jeszcze roślin przypomina Europę. Charakter roślinności, przebywając różne okolice, zmienia się bardzo powoli, różnice sumują się nieznacznie. Tylko tam, gdzie nieprzebyte zapory stanęły w drodze roślinom w ich wędrówce, tam i po obu stronach znajdziemy wielką różnicę. Dlatego n. p. wyspy oceanów, chociaż bliskie siebie, mogą mieć więcej odrębne flory, niż dwa przeciwległe końce jakiego rozległego kraju, jeśli go środkiem nie rozdziela na całą jego szerokość pasmo wysokich gór, niepoprzerywane nadto niskiemi siodłami.
Inna rzecz co do roślin alpejskich. Te bowiem zamieszkując szczyty gór, które niejako za wyspy uważać możemy, mają ograniczone pole do rozpowszechniania się wkoło. Dlatego też zwiedzając choćby sąsiedne lecz odrębne i oddzielone góry, spostrzegamy największą różnicę właśnie w ich roślinności alpejskiej. Powyższe zapatrywanie się odpowiada jednak rzeczywistości w ogólnych tylko zarysach. W szczegółach bowiem rozpościeranie się roślin przedstawia w niektórych wypadkach tak wiele specyalnych właściwości, jak rozmaitemi i licznemi są siły, któremi przyroda wszędzie rozporządza.
Wracając do lasów na Pietrosu, spostrzegałem w nich dość często jarząbki, po wyłomach i zrębach formalne nieraz gąszcze malin, tu i owdzie krzaczyste wierzby i inne jeszcze krzewy. Poziomka, ta roślina rozpowszechniona na całej prawie kuli ziemskiej, rosła tu po wyrębach w wielkiej gdzieniegdzie ilości, owocując i rozwijając, jak zwykle, wciąż nowe kwiaty.
Wkrótce tak się poczęło ściemniać, że musiałem na dzisiaj zakończyć botanizowanie. Stanęliśmy właśnie na miejscu, gdzie się ścieżki rozdzielały. Kostyn, nasz przewodnik, zawahał się chwilę i poprowadził nas na lewo. Ścieżka poczęła nas jednak nagle na dół sprowadzać. Kostyn zatrzymał się, a mówiąc, że sobie drogę pomylił, ruszył wprost w górę przez gąszcze. Droga stawała się coraz uciążliwszą; Kostyn znowu stanął i począł się rozglądać. Zaufanie nasze w jego sztukę przewodniczenia, poczęło się w nas chwiać; niestety, już w najbliższej przyszłości mieliśmy je zupełnie stracić, gorzko je przepłacając.
— Oj ne sudy nam ity — odezwał się Iwan, pilnie się na wszystkie strony rozglądając — wiwci je u sej storoni — wskazywał ręką — ja sehodnia nad ranom wydił tam wiwci i staju — i postąpił energicznie w skazanym przez siebie kierunku, a my za nim, pokładając w nim całą nadzieję.
Zdegradowany ze swego urzędu Kostyn, szedł teraz ostatni. Wkrótce począł las rzednąć i nie upłynęło wiele czasu, jak wyszliśmy na wolne pole. Iwan pochylił się aż do ziemi i rzekł po chwili: — je tutka wiwci, znaty ślidy. — I nie domówił jeszcze tych słów, kiedy szczekanie psów czujnych potwierdziło prawdziwość jego przypuszczenia. Niebawem pokazały się ognie pasterskie i tak dobiliśmy nareszcie do staji
Staja była mała i bardzo przewiewna. Obecnych w niej kilku Rumunów przyjęło nas gościnnie, być może, że w skutek rekomendacyi Kostyna, który tu znów w całej pełni począł swój urząd sprawować.
Byliśmy weseli i rozmawialiśmy wiele z Rumunami za pośrednictwem Kostyna, który był odtąd naszym tłumaczem. Tylko Wawrzyniec siedział coś smutny, a zapytany o przyczynę smutku, odpowiedział, że go ząb boli.
— A to ja ho wam wytiahnu — odezwał się Kostyn, wyjmując z torby jakieś okropne narzędzie do wyrywania zębów.
Wawrzyniec się wymawiał, dziękując za tę przysługę i dodając, że go ząb może wkrótce przestanie boleć. Kostyn radził mu włożyć w ząb bagę z fajki i począł ją z fajki Wawrzyńca i Iwana wydobywać. Małą cząstkę wydzielił następnie Wawrzyńcowi, który ją rzeczywiście na ząb włożył, resztę zaś wsunął sobie do ust i począł gryść. Na nasze ogólne zdziwienie odpowiedział, że to lepiej smakuje, niż samo palenie.
Przecierając sobie nazajutrz z rana oczy, zobaczyliśmy wprost przed sobą przez otwartą zupełnie z tej strony staję, rozległy kraj pokryty licznemi pasmami górskiemi, z poza których daleko na północy wyzierała Czarna Hora. Pogodne niebo czyniło widok ten tak pięknym, iż się nam w pierwszej chwili zdawało, że to snem wszystko.
Wkrótce opuściliśmy staję weseli i swobodni, bo nawet i Wawrzyńca przestał ząb boleć. W niewielkiej odległości od staji, przekroczyliśmy górną granicę lasów, posuwając się na wschodni grzbiet Pietrosu, który się zowie Piatra alba. Gdyśmy na Piatra alba stanęli, odsłoniła się tuż pod nami od południa rozległa i głęboka dolina potoku Repede, zamknięta z przeciwnej strony szeregiem kończastych malowniczych szczytów, z pomiędzy których najwyższym jest Pusdreloru 2,191 m.
Zaraz na wstępie trafiłem na istny ogród alpejskich kwiatów. Szczególnie zajmującym wydał mi się gatunek małej Goryczki (Gentiana nivalis). Jest to roślinka o jednym tylko kwiecie i niewyższa nad cal, z czego zaledwie ⅓ część przypada na korzonek i łodyżkę z drobnemi listkami, reszta zaś na kwiat. Kwiat jest przeto sam przez się niewielki, lecz w porównaniu do reszty organów przecież dość duży. Wśród tysiąca innych znacznie większych kwiatów, zwraca on swem ciemno-lazurowem okiem odrazu uwagę na siebie.
Pięliśmy się wciąż teraz grzbietem w stronę szczytu Pietrosu, który jednak obecnie był dla nas zakryty. Kosodrzew pokrywał miejscami, szczególnie z północnej strony, olbrzymiemi płaty boki góry. Grunt był wszędzie skalisty, lub grubemi głazami zasypany. Z tych to powodów w pierwszej linii nie rozwinęły się tu te rozległe formacye traw — owe połoniny Czarnohory. Samo wejrzenie roślin mówiło, że one cechującą swą przewagę zawdzięczają skałom i głazom, które należąc do formacyi krystalicznych łupków i wapieni krystalicznych, z jakich góry tutejsze są zbudowane, składem swym chemicznym różnią się od piaskowców Czarnohory, co nie bez wpływu zostaje na roślinność. Szczególnie obfitemi okazały się rośliny z rodzaju Łomikamienia, którego w krótkim czasie dziesięć różnych gatunków naliczyłem. Niektóre z pomiędzy tychże były nadzwyczajnie interesujące, że wspomnę tylko o bogato przez naturę uposażonym gatunku: Łomikamień różnokolorowy (Saxifraga luteo-viridis).
O godzinie 5 stanęliśmy na najwyższym cyplu Piatra alba około 2,150 m. wzniesionym, a przed nami pojawił się w całej swej okazałości szczyt Pietrosu. Między nami a szczytem znajdowała się głęboka kotlina o ścianach prawie prostopadłych, na której dnie błyszczało zwierciadło jeziora. Od miejsca, gdzieśmy stali, biegł ku szczytowi wąski grzbiet, wyginając się łukiem na lewo i obniżając w środku dość znacznie. Poczęliśmy się przeto zniżać, lecz grzbiet stawał się tak wąskim, że droga była już niebezpieczną. Na prawo otwierała się ku owej kotlinie tak straszna przepaść, nad której brzegiem bezpośrednio teraz stanęliśmy, że, aby spojrzeć w jej głąb, musieliśmy się pokłaść na ziemie. Spoglądając tak, czuliśmy przeraźliwy chłód, który wiał ku nam z głębi, a jezioro tam na dnie położone, wydawało nam się to bliskiem, to znowu gdzieś w nieskończoność oddalało — tak wielką była przepaść i tak strome jej ściany, na których oko nie mogło nigdzie spocząć i znaleść punktu oparcia.
Po chwili niemego przypatrywania się, odezwał się Iwan, że my już dziś na szczyt nie zdążymy, że byłoby bardzo niebezpiecznie, gdyby nas tam gdzie w górze noc zaskoczyła. Dodał potem, że on zresztą stanowczo nie myśli pójść dalej po drodze, na którejby musiał swe życie narażać.
My jednak koniecznie chcieliśmy być dzisiaj na szczycie. Tak blisko już celu, dzień tak pogodny, kto wie, jak jutro będzie? lecz którędy iść? Grzbiet tak wąziutki, najeżony zębatemi skałami, niby nóż wyszczerbany, albo raczej jak grzebień, w którym się szeregi zębów już przerzedziły; na prawo od niego grozi przepaść, na lewo całe morze głazów, które się rozciąga, jak daleko oko sięga. Musimy chyba przewijać się przez ten labirynt głazów? Dopiero po chwili przypomnieliśmy sobie, że mamy właściwie przewodnika.
Kostyn, który całym tym widokiem niemniej zdawał się być przejętym, jak gdyby go po raz pierwszy oglądał, zapytany, którędy nas na szczyt poprowadzi, podniósł rękę w stronę szczytu, czyniąc jakiś ruch niewyraźny. Widząc, że tu na Kostyna nie ma już co liczyć, zrobiliśmy między sobą krótką, ale stanowczą naradę. Wawrzyniec miał zejść z Iwanem na lewo, na równe, lecz wyniosłe miejsce, które stąd było widać i gdzie mieli oczekiwać naszego powrotu i rozglądać się za stają jaką, mając z jednej strony wolny widok na szczyt, z drugiej na dolinę Repede, a przynajmniej jakąś jej część. Towarzysz i ja postanowiliśmy puścić się drogą wśród głazów, trochę się z początku zniżając, aby się gdzieś potem na szczyt wyspinać. Kostynowi kazaliśmy iść za nami z cieplejszem ubraniem, co nietylko nam, lecz tak Wawrzyńcowi jak i Iwanowi pewną złośliwą satysfakcyę sprawiało, gdyż wszyscy mieliśmy do niego żal za jego złe przewodniczenie. Wawrzyniec protestował wprawdzie z początku, twierdząc, że gdzie my, tam on chce być i nie chce nas odstępować, lecz ustąpił w końcu, gdyśmy mu powiedzieli, że będzie korzystniej i dla nas, gdy będzie czuwał nad linią naszego odwrotu.
Rozstawszy się z częścią naszego towarzystwa, poczęliśmy się niebawem przewijać pomiędzy tysiące głazów, jakby po milczącym cmętarzu przyrody, lub ruinach jakichś dawno, dawno zniszczonych szczytów, które się tu wznosiły kiedyś, gdy może jeszcze człowieka nie było na ziemi. Gdzieniegdzie zastępowały nam drogę głazy, jak powalone domy, gdzieindziej przechodziliśmy po nich jak po mostach, lub ginęli między niemi jak w jaskiniach.
Kosodrzew już oddawna tylko w rozproszonych pojawiający się okazach, począł niebawem zanikać; Różanecznik skarłowaciał do niepoznania. Wśród głazów i w szczelinach skał pojawiają się rośliny zapowiadające, że się znajdujemy już w najwyższej dziedzinie roślin alpejskich. Tu i owdzie rośnie Starzec karniolski (Senecio carniolicus), niosący na ramionach koszyczek drobnych żółtych kwiatów i odziany cały w szarą wełnę, jakby się chciał przed zimnem zabezpieczyć; owdzie znów inny Starzec (Senecio Doronicum) z główką samotną, barwy żółto-pomarańczowej, liśćmi sztywnemi podobnemi do liści oleandrowych. Tam znowu gromadka małego Jaskru o liściach karbowanych (Ranunculus crenatifolius), dalej liczne gatunki rodzaju Łomikamienia o kształtach dziwnych fantastycznych, a ciemno-niebieski Jaślinek alpejski (Soldanella alpina), który poniżej już wszędzie w owoc dojrzał, kwitnie tu jeszcze w najlepsze. A wszędzie krzewią się liczne drobne trawki alpejskie o kłoskach żywo zabarwionych złotem, fioletem we wszystkich odmianach aż do odcienia purpury. Gdzie się pojawia Miotełka skalna (Agrostis rupestris), tam jej drobniutkie kłoski w takiej występują ilości, jakby kto ziarnka maku rozsypał po ziemi. A tam wśród trawek istne cudo ze świata roślinnego Gwoździk śniegów (Lychnis nivalis). Karminowy kwiat jego był takiej niepokalanej czystości, że oko jakby zaczarowane nie mogło się oderwać od niego, tej najkosztowniejszej perły w koronie Pietrosu. Kwiat jego zdawał się grać coraz żywszemi barwy, jakby się radował z naszego widzenia i jakby był mówił: oto umrę teraz spokojnie, gdy mię mroźne śniegi przywalą, bom był widziany i zrozumiany.
Jeszcze kilka wysileń, a zdobywamy szturmem szczyt Pietrosu. Było to dnia 28 sierpnia. Widok, jaki się nam stąd otwiera, z początku aż umysł przygniata. Zwolna dopiero poczęliśmy się przyzwyczajać i rozglądać. Przed nami góry i góry, istne fale morza. Po nad nie wznosi się wyżej tuż przed nami Torojaga, tam dalej samotny Czywczyn, jak skalista wyspa na morzu, a tam na dalekim widnokręgu czerni się, jak ląd daleki, długie pasmo Czarnohory, której szczyty skupione i mało od głównego trzonu odstające, wydały się stąd jak rąbek delikatnie tylko uzębiony. Na wschód widać górzystą Bukowinę, lecz jej góry tak gdzieś nisko opadły, że się nam wydały jakby pagórkami tylko. Od południa ciągnie się tuż przed nami w poprzek kilka wysokich pasm górskich, ale my zaglądamy po nad nie w głąb Siedmiogrodu; widzimy dolinę Bystrzycy, a dalej dalej, czy to nie Marosz — Vasarhely? Na zachód widać jak stół gładką węgierską równinę Cisy, którą teraz zachodzące słońce ukośnie oświeca. Aż oko boli, tak w tę stronę daleko widać, gdzieś może aż po Debreczyn i Tokaj.
Ustawiwszy aneroid, zapisywałem w prędkości rośliny szczytu, spoglądając co chwilę w okolicę. Aneroid wskazywał o godzinie w pół do 7 na szczycie, który według pomiarów trygonometrycznych jest 2,305 m. n. p. m. wzniesiony, 578.6 milimetrów ciśnienia, przy temperaturze wewnętrznej 9⋅3 C. Temperatura powietrza wynosiła ku wielkiemu naszemu zdziwieniu tylko 1.6° C. W powietrzu panowała zupełna cisza i żadna chmurka nie zasępiała nieba, a my mimo letniego ubrania nie czuliśmy zbyt zimna.
Przyczyna tego w tem polegała, że nas jeszcze ogrzewały wprost promienie choć już nisko stojącego słońca, których siły ogrzewającej nie pochłania i nie osłabia już tak powietrze, w tak znacznej wysokości bardzo już rozrzedzone. Z drugiej zaś strony właśnie z powodu tego rozcieńczenia powietrza, oziębiała się w cieniu bardzo szybko powierzchnia stoków, wskutek silnego promieniowania ciepła.
Spoglądnęliśmy jeszcze raz wkoło, a zachwyceni widokiem i uradowani, żeśmy tu szczęśliwie dotarli, ścisnęliśmy sobie dłonie i, aby myślom i fantazyi ułatwić bieg swobodniejszy, pozapalaliśmy cygara. Czas już jednak niestety pomyśleć o powrocie! Słońce oddalone jest już tylko na swą szerokość od ziemi i całe zaczerwienione i jakby znużone pracą dzienną, wkrótce się nam skryje. Poczęliśmy prędko schodzić. Właśnie w tej chwili zbliżał się dopiero ku nam Kostyn, pytając, czy nam płaszczów nie potrzeba, których jednak nie wzięliśmy na siebie. Zapomnieliśmy w tej chwili o wszelkim żalu do niego i poczęstowali cygarem, które on natychmiast, nie dziękując, zapalił z tą iście cygańską lekkomyślnością i brakiem wszelkiej troski o jutro, chociaż łachmanami świecił. Zapewne musiał wkrótce utopić cygaro w ustach w przekonaniu, że to tak i lepiej i wygodniej.
Jużeśmy się dość znacznie zniżyli, omijając zrazu dla większego pośpiechu ową ogromną przestrzeń zawaloną głazami, w przekonaniu, że gdzieś może niżej trafimy na równiejsze miejsca, i przeto idąc wciąż szybko, chociaż okrążając, zdążymy wcześniej do naszych pozostawionych towarzyszy. Lecz morze głazów nie miało końca, a myśmy się coraz więcej zniżali i oddalali od naszych towarzyszy. Szliśmy teraz wzdłuż potoczka dnem doliny Repede, która się tu poczynała. Przypuszczaliśmy, że w tej dolinie, tam niżej, koło granicy lasów znajdować się musi gdzieś staja, w której zamierzaliśmy według pierwotnego postanowienia zanocować. Co tu robić? Mamyż zboczyć teraz na lewo przez głazy do Wawrzyńca i Iwana, skoro i oni muszą zejść do tej doliny, na której dnie jużeśmy byli? Kostyn zapytany w tym względzie, powiedział, że tam niżej w dolinie u brzegu lasów jest staja, że idąc potokiem dostaniemy się do niej. Ruszyliśmy przeto potokiem, a zobaczywszy wkrótce zdaleka oczekujących nas na przeciwnym grzbiecie towarzyszy, którzy sobie ogień nałożyli, poczęliśmy wołać na nich i powiewać chustkami, dając im do zrozumienia, aby na dół zchodzili. Pojęli to dobrze, gdyż niebawem poczęli zchodzić. Kostyn, idący ostatni, oddalał się jednak co raz bardziej od nas, obierając sobie drogę przez głazy, a interpelowany w tym względzie, odpowiedział, że mu tamtędy lepiej iść, lecz się od nas zbyt nie oddali. Nie widząc go jednak, wkrótce poczęliśmy nań wołać; daremnie, on nie odpowiadał i znikł gdzieś bez śladu; myśmy zaś zostali sami.
Mijaliśmy dość wielkie jezioro w wysokości 1,879 m., gdy się poczęło już na dobre ściemniać. Przyspieszaliśmy więc kroku, ile się tylko dało, lecz nie daleko jeziora potok przybierał nagle gwałtowny bieg, spadając w śmiałych skokach na dół; z obu zaś stron jego wznosiły się strome skały, przez które nie widzieliśmy nigdzie wyjścia. Chcąc nie chcąc musieliśmy zawrzeć z potokiem tym przyjaźń i znosić cierpliwie wszystkie jego kaprysy. Gdzieniegdzie musieliśmy się zsuwać jakby sankami po śliskich skałach lub wspierając łokciami i kolanami spuszczać jak kominem pomiędzy zbliżonemi ścianami skał. Co chwilę mokliśmy po kolana w potoku, który tu na szczęście nie był jeszcze zbyt wielki, którego huk jednak zagłuszał nam mowę. W pośpiechu i po grubym już zmierzchu ogólne tylko spostrzeżenie zrobić mogłem, że bardzo obfita roślinność bujała nad potokiem. Kilka jednak roślin dobrze sobie zapamiętałem, tak n. p. drobnooką Lepnicę (Heliosperma quadrifidum), dalej olbrzymią roślinę z rodziny Baldaszkowych, Dzięgiel szerokolistny (Archangelica officinalis), którego pojedyncze baldaszki kwiatowe na długich szypułkach ustawione, wybiegają z końca łodygi w okrąg, jak sprychy koła; wielki Oset (Carduus Personata) i t. d.
W końcu rozstąpiły się skały, a my opuściliśmy bezzwłocznie niegościnne łoże potoku. Niebawem jednak nieprzebyty gąszcz kosodrzewu, który nam w drodze stanął, nawrócił nas znowu w pobliże potoku. Idąc tak wśród traw i roślin, między któremi kryły się gęsto kamienie, w skutek czego co chwilę utykaliśmy, uczułem pod stopami jakiś odmienny opór ze strony roślin.
Szczaw alpejski! (Rumex alpinus) zawołałem wesoło do towarzysza, pokazując mu zerwany duży liść tej rośliny, która się zawsze w pobliżu staj, zwykle w ogromnej ilości pojawia. Gdzieś tu już niedaleko staja. I rzeczywiście w krótkim czasie, wyszedłszy na małe wyniesienie, zobaczyliśmy po drugiej stronie potoku staję oświetloną ogniem wewnątrz płonącym. Przypuszczając, że tam są już nasi towarzysze, zawołaliśmy głośno, aby im dać znać o sobie; lecz tylko psy odpowiedziały nam głośnem szczekaniem. Szybko zbliżaliśmy się do staji, lecz w niej było tylko kilku Rumunów — naszych tam nie było.
Na nasze pytania odpowiadano nam tylko po rumuńsku. Po bliższem jednak rozpatrzeniu, przekonaliśmy się, że to nie była staja z owcami, gdyż opodal stało wołów stado. Staja z owcami musi być gdzieś niżej — rozmyślaliśmy między sobą — a nasi byli tu może, lecz w przekonaniu, że i myśmy tam podążyli, lub podążymy, poszli do staji owczarskiej. Daremnie pytaliśmy Rumunów różnemi znanemi nam językami, czy tu kto był? gdzie staja owczarska? — nie rozumieli nas zupełnie. Spostrzegliśmy jednak, że od staji idzie ścieżka na dół, wzdłuż potoku. Pewni już prawie, że ta ścieżka do staji owczarskiej prowadzi, spytaliśmy Rumunów na migi, czy nią można na dół podążyć. Oni wyciągali ręce w kierunku ścieżki, ruszając niemi tak samo, jak my. Wzięliśmy to przeto za odpowiedź potwierdzającą i przekonani, że do staji niebawem zdążymy, ruszyliśmy ścieżką na dół. Ponieważ już zupełnie ciemno było, przeto zaśmieciliśmy małą latarkę, którą z sobą zawsze nosiliśmy, a która po raz pierwszy miała nam tak ważną oddać przysługę. Światło jej pochodzące z knotka w oliwie zanurzonego wystarczało na cztery godziny.
Po niejakim czasie milczącego pochodu, po prawej stronie potoku, poczęły się w nas rodzić wątpliwości. Kto wie, czy oni tu byli? mówiliśmy między sobą. Mieli oni wprawdzie lepszą drogę od nas, lecz znacznie dalszą. Zresztą nie wiadomo nam, czy ich gdzie w drodze nie zatrzymywały jakie rozległe a nieprzebyte kosodrzewiny lub inne przeszkody. Zawołajmy na nich, może są gdzie w pobliżu. I poczęliśmy się drzeć z całej siły. Po chwili odezwał się nam głos, ale gdzieś tak z daleka, tak słaby i dziwnie brzmiący, że się nam wydał jakby gdzieś z innego pochodził świata. To oni, ale jakżeż gdzieś daleko!
I począłem poruszać latarką przyspieszając kroku, aby nas łatwiej mogli zobaczyć i poznać kierunek, w którym podążamy. Po chwili znowu zawołaliśmy, ale nam już żaden głos nie odpowiedział.
Ścieżka wprowadziła nas teraz w ciemny las, gdzie ją jednak co chwila traciliśmy z oczu. Nawracaliśmy się przeto często, szarpani wciąż z boków sterczącemi suchemi gałęziami świerków i coraz więcej niepokojeni naszem położeniem.
Tu nie ma już żadnej ścieżki, mówił towarzysz.
Może się znajdzie, odpowiedziałem, stając na pień powalonego drzewa, lecz w tej chwili uczułem, że gdzieś lecę. Lecąc przytrzymałem aneroid, wypuszczając z ręki latarkę, toporek i kilka roślin, które nie miałem jeszcze czasu pochować. Zrobiło się zupełnie ciemno, gdyż latarka zgasła, a ja uczułem się gdzieś w jakiejś jamie zawalonej gałęziami i zarośniętej wilgotnemi roślinami. Nie umiałem sobie na razie zdać sprawy z mego położenia.
Co się z tobą stało? odezwał się towarzysz gdzieś nademną.
— Nic, nic, tylko zaświeć świeczkę.
Zapalona świeczka rozjaśniła nam naszą sytuacyę. Właśnie od owego drzewa, z któregom spadł, przybierał stok góry nadzwyczajnie stromy spadek i widać było wszędzie drzewa wichrem chaotycznie powywracane. Dziwiłem się sam sobie, że mi się nic nie stało, gdyż zleciałem z wysokości jak z powały a wszędzie sterczały suche gałęzie.
Jakie to szczęście, żeś sobie gdzie oka nie wybił, lub nie przebił na jakim konarze, mówił towarzysz. Zaiste niebo dziś czuwa nad nami!
Poznachodziwszy swoje rzeczy, wydrapałem się znowu na powalone drzewo z pomocą towarzysza, który wpół przechylony przez drzewo chwycił koniec wyciągniętego toporka i tak mi do wyjścia dopomógł.
Zaświeciłem znowu latarkę, a na uwagę towarzysza, żeśmy się za nadto oddalili od potoku, gdyż go już od dłuższego czasu nie słychać, zwróciliśmy się teraz więcej na lewo. Nie wiem jak długo potem szliśmy, przedzierając się lasem, aż w końcu wybrnęliśmy na miejsce cokolwiek wolniejsze. Stanęliśmy a rozglądając się po lesie, zdawało się nam, że słyszymy szum potoku. Podążyliśmy w kierunku, skąd się nam szum zdawał dolatywać i po chwili usłyszeliśmy go już wyraźnie. Skierowałem w tę stronę światło latarki, lecz w tej chwili cofnęliśmy się przerażeni — o krok zaledwie od nas otwierała się przepaść, straszna przepaść, w której gdzieś głęboko na dole szumiał głucho potok. W świetle latarki mignęły nam złowrogo czarne, prostopadłe ściany przepaści, jak brzegi otchłani.
Przepaść — przepaść! mówiliśmy cofając się wstecz, jakby się nam ziemia z pod nóg usuwała.
Gdyśmy z pierwszego przestrachu ochłonęli, postanowiliśmy iść teraz w domniemanie równoległym kierunku do biegu potoku i to pod bieg wody, aby znowu wyjść z lasów i gdzieś w stosownem miejscu przejść przez potok na tamtą stronę. Długo trwał ten powrót przez lasy. Zapuszczając się bowiem aż do tej chwili wciąż w głąb lasów, spory już ich kawał przebiegliśmy. O ścieżce jakiej lub przejściu wygodniejszem nie było już teraz mowy. Kierowaliśmy się tylko instynktem, co chwilę zdobywając sobie jakieś przeszkody, zapory, co chwilę w obawie, aby nie stanąć znowu nad jaką przepaścią. Przy świetle latarki przybierało wszystko w ciemnym lesie jakieś kształty olbrzymie, potworne.
Nareszcie wybrnęliśmy z lasów, a tuż zaraz opodal szumiał teraz tak niewinnie potok. Byliśmy zmęczeni. Towarzysz zaproponował, aby już więcej daremnie nie chodzić, lecz gdzieś z brzegu lasów nałożyć ogień i tak jakoś noc przebiedować, dodając, że latarka wkrótce wygaśnie, księżyc teraz niewiadomo kiedy i czy w ogóle jeszcze wschodzi i że czuje się znużonym.
Opierałem się jednak temu stanowczo, twierdząc, że przenocowanie w letniem ubraniu na wolnem powietrzu, którego temperatura niezawodnie poniżej zera spadnie, grozi niechybną chorobą. Mojem zdaniem miała nam latarka świecić jeszcze przez 5 do 6 kwadransów. Przez ten czas mogliśmy jeszcze przebyć spory kawałek drogi po stokach na tamtej stronie doliny, trzymając się wciąż po nad lasami, a gdyby się nam nie pokazało do pewnego czasu światło staji, zwrócilibyśmy się napowrót dążąc ku owej staji wolarskiej, której światło mogłoby nam i w ciemności wskazywać kierunek drogi. Światła tej staji wolarskiej nie widać ztąd wprawdzie, dodałem, lecz wracając znowu do góry, musielibyśmy je niebawem zobaczyć.
Zdanie moje przemogło i po chwilce wytchnienia przeszliśmy zimną jak lód wodę potoku. Szliśmy teraz po stokach, które według naszego przekonania wieńczyć musiała gdzieś w górze Piatra alba. Co chwilę stawał nam w drodze jakiś grzbiet poprzeczny, jak czarna ściana, po którego przebyciu trafialiśmy na potoczek, za którym znowu się zawsze nowy grzbiet podnosił. Jeszcze na ten grzbiet, a jeśli z niego nie zobaczymy światła staji, musimy się wracać, bo latarka już nam tylko przez jakie 3 kwadranse przyświecać będzie! Lecz i z tego grzbietu nie było widać nigdzie światła.
Wystrzelmy kilka razy, może nas kto posłyszy.
Myśmy wciąż mieli przekonanie, że staja gdzieś w pobliżu być musi, gdzie nasi przybywszy już dawno, wołali na nas przez długi czas, aż w końcu stracili nadzieję zobaczenia się dziś z nami.
Lecz na wystrzały nikt się nie odezwał. Nawet echo znikąd nie odpowiedziało a huk rewolweru jakby wsiąkał w ziemię, nagle przestawał rozbrzmiewać. Cisza, przeraźliwa cisza panowała do koła. Dopiero poczęliśmy pojmować, na jakichto ogromnych poruszamy się przestrzeniach i nawzajem się szukamy, chcąc się znaleść, po nocy...
Poczęliśmy wracać, a chcąc jak najprędzej zobaczyć światło pierwszej staji, wznosiliśmy się w górę. Latarka rzucała przed siebie słup światła, oświecając nam wąski pasek ziemi. W świetle tem dziwnie pięknie przedstawiały się rośliny, jakby twory z innego świata. Barwy kwiatów przybierały jakiś połysk nieokreślony czarodziejski, a zieloność przechodziła w blask szmaragdu, co wszystko tak żywo odbijało od tej czarnej jak smoła nocy, która nam lada chwilę groziła zalaniem. Pochyliwszy główki, spały kwiaty snem głębokim. W przelocie utkwiła mi w pamięci gromadka Parnassyi (Parnassia palustris), której białe kwiaty pousiadały jak motyle nad potoczkiem. Ten kolor biały, kolor wiekuistego spoczynku dziwnie nas teraz pociągał ku sobie.
Wspinaliśmy się wciąż w górę, posuwając się zarazem naprzód w domniemanym kierunku ku owej staji wolarskiej. Często zaplątały się nam nogi między głazy, stawał w drodze nieubłagany kosodrzew, odpierając zwycięsko zapędy nasze gibkiemi swemi ramiony. Lecz światła owej staji wciąż jeszcze nie było widać.
Kto wie, gdzieśmy tu zaszli? pytaliśmy się nawzajem. I jakiś pośpiech gorączkowy i niepokój coraz nas więcej począł opanowywać, a zimna krew opuszczała nas coraz więcej. W tem zdało się nam, że słyszymy w pobliżu jakieś sapanie i ciężki oddech, jakby jakiego wielkiego zwierza. Skierowałem w tę stronę blask latarki i[2]
— Wół! wół! krzyknęliśmy zadziwieni, chłonąc z przestrachu i zniżając lufkę rewolweru.
Był to rzeczywiście wół wielkich rozmiarów. Stał na małem podwyższeniu o kilkanaście zaledwie od nas kroków, żując spokojnie i patrząc swem wielkiem wilgotnem okiem w blask latarki z bezmyślnem zdziwieniem. Długie proste rogi jego sterczały poziomo jak dwa wyciągnięte ramiona.
Skoro jest jeden, musi ich tu być i więcej, a przy nich i ludzie, odezwał się towarzysz i postąpiliśmy naprzód. Niebawem stanęliśmy na małej terasie, na której znajdowało się wielkie stado wołów; ognia nie było jednak nigdzie widać. Blask latarki płoszył woły; stanąłem przeto, podczas gdy towarzysz począł się pomiędzy nie przeciskać. Po chwili odezwał się, że jest mała koleba, w niej dwoje ludzi, lecz ci nie chcą wcale odpowiadać. Zgasiwszy latarkę, począłem się pomiędzy woły przepychać. Stały spokojnie, lecz raz wraz łechtały mię ich rogi pod boki i po szyji i dziwić się musiałam, że się zachowują tak flegmatycznie. Stanąłem w końcu przy kolebie, która była tak małą, że stojąc po przeciwnych jej końcach można sobie było podać swobodnie dłonie, lub rozegrać na niej partyę szachów. Wewnątrz płonął słaby ogień, w którego blasku widać było dwoje ludzi, człowieka starszego i chłopca. Wszelkie jednak przemowy nasze nic nie skutkowały; milczeli jak zaklęci.
Zaświećmy latarkę, może nas nie widzą lub się nas boją, uważając nas za jakich rabusiów tem bardziej, że niedawno musieli słyszeć nasze strzał}.
I błysnąwszy im w oczy światłem latarki, które się w niej rażąco odbijało o umieszczoną z tyłu blachę i pokazawszy im aneroid, którego denko kryształowe i mosiężne okucia połyskiwały od światła, rzekliśmy do nich:
Nous sumu inżynieru perdutu — przekręcając słowa francuskie, łacińskie i włoskie tak, aby się wszystkie kończyły na literę u. Z map bowiem wiedzieliśmy, że się rumuńskie nazwy miejscowości kończą przeważnie w ten sposób.
Zdaje się, że z pomiędzy wszystkich tych słów, zrozumieli tylko inżynieru, bo się zaraz odezwali:
A inżynieru, inżynieru — entrate!
My znowu nawzajem zrozumieliśmy od razu to słowo entrate i bez zwłoki weszliśmy do koleby, a raczej wsunęliśmy się, zginając się we dwoje.
I nareszcie znaleźliśmy się pod dachem, przy ludziach, a właśnie dochodziła wtedy północ. Koleba była wprawdzie ciasna, a zbudowana z patyków, na które pokładziono korę złupaną ze świerków, którą potem poprzyszywano do patyków prętami — groziła co chwilę zawaleniem, lecz nam się wydała w tej chwili najwspanialszym pałacem.
Co to za szczęście, żeśmy znaleźli tę kolebę, mówiliśmy siadając po turecku. I poczęliśmy w myślach przechodzić koleje dnia przebytego.
Co to za szczęście, że dziś nie ma ani deszczu, ani wiatru!
Co za szczęście, żeśmy nie powpadali gdzie w jaką przepaść! I przed oczyma naszemi mignęła owa złowroga przepaść w lesie.
Po chwili milczenia spojrzeliśmy na naszych gospodarzy. Siedzieliśmy tak blisko siebie, że każdy z nas mógł resztę objąć jednym uściskiem. Starszy, już w wieku dość podeszły, patrzał trochę z podełba, zerkając oczyma, nad któremi się długie gęste brwi zwieszały. Poczęstowany garścią tytoniu, chciwie go schował. Młodszy, chłopak może piętnastoletni, patrzał nam w oczy tak szczerze i otwarcie, że sobie od razu zjednał naszą sympatję. Jego owalną cokolwiek zarumienioną twarzyczkę, okalały długie krucze włosy. Czarne i duże oczy jego świeciły łagodnie, a blask ich przyćmiewały cokolwiek tym lubym półcieniem długie ciemne rzęsy. Siedział w milczeniu, wciąż się jednak uśmiechając, jakby świadomy tego trochę komicznego położenia, że chociaż ludzie i tak blisko siebie siedzimy, nie możemy się jednak rozmówić..Daremne były w tym względzie wszelkie nasze usiłowania.
Niebawem upomniały się żołądki nasze o swe prawa; dotkliwy głód począł nam dokuczać. Towarzysz przypomniał sobie, że na wczorajszym noclegu zauważył, iż żętyca nazywa się po rumuńsku również żętyca. Przymówiliśmy się przeto o nią naszym gospodarzom, lecz coś mówili czyniąc ruchy, z których pojęliśmy, że takowej nie mają. Chłopak podał nam wodę, mówiąc appa. Towarzysz wyjął z torby dwie tabliczki czokolady; był to nasz cały zapas żywności, którym się podzieliliśmy po bratersku. Głód zresztą to już najmniejszy nieprzyjaciel, pocieszaliśmy się nawzajem.
Na myśl nam przyszedł Wawrzyniec i Iwan. O cyganie nie wiedzieliśmy nic zgoła, gdzie poszedł i co się z nim stało.
Gdzie oni są? Zapewne w staji, niespokojni o nas. A ta staja może ztąd gdzie niedaleko!
A gdybyśmy spróbowali szczęścia? Może nas przecież zrozumią i zawiodą do staji.
Niestety nie wiedzieliśmy nawet, jak się nazywa staja po rumuńsku. Całym zasobem naszych wiadomości z języka rumuńskiego było słowo żętyca. Poczęliśmy przeto to słowo raz po raz wymawiać, poprzedzając je przysłówkami (ou, ubi, unde (?), gdzie, hde, wo) — i wykonując pizytem różne ruchy, n. p. naśladując dojenie owiec.
W tem błysła w oczach chłopca jakby myśl jakaś nowa, bo rzekł zaraz z naciskiem:
Żętyca a vale, a vale! — przyczem rękami wskazywał kierunek.
Podchwyciliśmy skwapliwie to przez nas zaraz zrozumiane słowo i powtarzając a vale (w dolinie), chwyciliśmy chłopca za rękę, dając mu na migi do zrozumienia, aby nas tam prowadził i wsuwając mu do ręki parę szóstaków. Chłopiec oddał pieniądze staremu a sam począł, ku wielkiej naszej radości, szybko sobie przywiązywać do nóg kierpce. Wychodząc wskazał na latarkę, dając znak, aby ją zaświecić, co się zresztą samo przez się rozumiało. Żegnając się ze starym, opuszczaliśmy nie bez wdzięcznego wspomnienia tę naszą ciasną kolebę.
Na polu przejęło nas dotkliwe zimno. Z razu przewijaliśmy się przez kosodrzew ścieżką, która się wkrótce poczęła wzdłuż potoku zniżać i w końcu nas wprowadziła w lasy. Tutaj spuszczaliśmy się w ciągłych zygzakach, przechodząc często po pod jakieś skały i urwiska, a droga stawała się tak stromą, żeśmy się musieli często drzew chwytać, aby się wstrzymywać w pędzie. Poczęliśmy teraz powątpiewać, czy nasi mogli tu trafić, nie znając drogi po nocy, nawet mimo instynktu Iwana. Chłopak wciąż się z troskliwością na nas oglądał, zwracając co chwilę ostrzegającym ruchem na coś uwagę naszą. Wreszcie zeszliśmy na drogę równiejszą, las cokolwiek zrzedniał, a niebawem błysło z pomiędzy drzew kilka świateł i zaraz potem stanęliśmy na wolnem miejscu.
I wagę naszą uderzyła zaraz na wstępie olbrzymia prostopadła skała, co się groźnie ku niebu wznosiła, płonąc i gasnąc co chwilę od blasku ogni pasterskich. Ten nowy widok począł nam coraz lepiej wyjaśniać tajemnicę budowy Alp Rodneńskich.
Do podnóża tej skały tuliła się staja, jak budka przekupki do boku olbrzymiego katedralnego kościoła. Całe to miejsce miało wejrzenie tak fantastyczne i dzikie, tak było zaciszne i jakby od reszty świata odcięte, że się nam zdawało, iż wchodzimy do jakiejś kryjówki rozbójników.
Wzrok nasz z przenikliwością wysłany do wnętrza staji, nie odkrył tam nikogo z naszych znajomych!
Na przywitanie nasze wyszedł czujny zawsze watah, któremu chłopiec nasz począł coś wiele opowiadać, widocznie o nas i polecając mu nas, bośmy często słyszeli z ust jego słowo inżynieru.
W staji spało na gołej ziemi, jak zawsze i wszędzie po stajach, czterech Rumunów, którzy jednak jeden po drugim poczęli się budzić i z zadziwieniem przypatrywać tak późnym gościom. Ustąpiono nam jeden kąt i domyślny watah, może zresztą przez chłopca uprzedzony, poczęstował nas żętycą i serem.
Nie mogąc rozmawiać, a nadto zmęczeni, pokładliśmy się na ziemi. Zimno jednak dokuczało nam w letnich ubraniach, a do tego w staji z trzech stron przewiewnej. Poczęliśmy przeto mówić do wataha, wskazując na nasze letnie ubrania i naśladując dreszcz zimna, a pokazując zarazem na wiszące gunie. On nas zrozumiał i podał gunię, dobrze już zabrudzoną, którą się wspólnie przykryliśmy.
Na myśli nam stanął Wawrzyniec i Iwan, nawet i cygan.
Gdzie oni są? Co się z niemi dzieje? Czy się im nie wydarzyło jakie nieszczęście? Tak ciemna noc, tu takie przepaście, a oni bez światła!
I niespokój ogarnął nas obu. Uspokajało nas tylko wielkie doświadczenie Iwana.
Rumuni siedzieli rozmawiając, z czego nie rozumieliśmy ani słowa. Spostrzegliśmy, że się nasz chłopak rozzuł i położywszy się z drugiej strony ognia, sparł głowę na ręce, nie mięszając się do rozmowy. Widocznie postanowił tu zanocować.
— Wiesz co? — rzekł do mnie towarzysz tonem więcej żartobliwym — gdyby im przyszła chętka, mogliby nas jak baranów porznąć, gdy pośniemy.
Niebawem poczęło nam znużenie kleić oczy. Usypiając widziałem z przeciwka uśmiechniętą twarzyczkę chłopca. Była to może jedyna dobra dusza w naszem pobliżu.
Wkrótce usnęliśmy snem jak kamień twardym.
Gdyśmy się przebudzili, dzień był już jasny, ale słońce nie wyjrzało jeszcze po nad wysokie góry. W stronie wschodu odziewał jeszcze głęboki cień wysoką ścianę gór, podczas gdy naprzeciw, po tej stronie doliny błyszczały już do połowy oświecone gór szczyty.
W staji był teraz watah i drugi jeszcze pasterz. Rozmawiali dość cicho, a widząc, że się przebudzamy, poczęli coś do nas przemawiać.
My odpowiadając, życzyliśmy im dnia dobrego, dobierając słów ze znanych nam języków romańskich. Watah nas zrozumiał, bo powtórzył, cokolwiek inaczej wymawiając, mniej więcej:
Buna diua dumini.
Byli to ludzie dobrzy i spokojni, jak się o tem coraz lepiej przekonywaliśmy.
Powstając uczuliśmy, że nas trochę kości bolą od leżenia na twardej ziemi. Przed oczyma przesunęły się nam wszystkie wypadki dnia wczorajszego, a widząc się teraz w miejscu bezpiecznem, nad którem się pogodne niebo sklepiło, doznawaliśmy w pierwszych chwilach jakiegoś głębokiego wewnętrznego zadowolenia. Lecz gdzie są nasi? pytaliśmy się nawzajem, czyniąc różne domysły, a gdy długi czas nie było nikogo widać i na wołania nasze nikt nam nie odpowiadał, poczęła nas myśl niepokoić, czy oni tu przyjdą, czy się w ogóle znajdziemy i czy nie będziemy musieli w końcu odstąpić od zamiaru dalszego zwiedzania Pietrosu. W tem koło godziny dziewiątej usłyszeliśmy tuż za nami jakieś głosy, a obejrzawszy się spostrzegliśmy Iwana z cyganem.
— A gdzież Wawrzyniec? zapytaliśmy, czując przyspieszone bicie serca, bośmy przypuszczali, że się mu może co stało.
— Piszoł was szukaty, odezwał się Kostyn, wskazując na przeciwną stronę, gdzieśmy wczoraj po lasach błądzili.
— Kiedy nas począł szukać?
— Sehodnia wczes rano i dodał Kostyn, że mu mówili, aby tam nie szedł, bo my w staji być musimy, o czem się też w krotce potem od owczarzy dowiedzieli, ale Wawrzyniec wciąż mówił, że panowie poszli tamtą stroną, bo tam wczoraj w nocy widać było latarkę, a gdy nie chcieli iść za nim, sam poszedł.
— Gdzieżeście nocowali? zapytaliśmy Kostyna.
Kostyn począł opowiadać, że gdy dognał Wawrzyńca z Iwanem, szli z początku razem, lecz musieli bardzo powoli postępować, bo było już ciemno, więc droga po głazach trudna, Iwan wnet się im też zgubił po drodze, a na ich wołania nie odpowiadał; że potem światło latarki dostrzegli, a wtedy Wawrzyniec począł wołać, lecz weszli wkrótce między takie głazy, że już iść nie można było. Na dobitek złego przewrócił się Kostyn i tak sobie stłukł kolano (tu nam pokazał ogromny siniec pod kolanem), że jakiś czas nie mógł iść, a tymczasem znikło światło latarki. Wawrzyniec począł wtedy narzekać powtarzając swe obawy, aby się panom nie wydarzyło jakie nieszczęście, są bez ciepłego ubrania i pożywienia.
O ludzie polski! pomyśleliśmy w duchu.
Kostyn opowiadał dalej, że sobie potem nałożyli ogień, lecz że mało co spali, a gdy świtać poczęło, wołali na Iwana, z którym się w końcu odszukali. Wawrzyniec odłączył się potem zaraz od nich i poszedł na drugą stronę potoku. Kończąc, dodał jeszcze Kostyn, że Wawrzyniec przegryzł tylko kawałeczek chleba i nie chciał się w nocy okryć naszemi płaszczami mówiąc, że kiedy panowie biedują, to i on może trochę pobiedować.
— A co się z wami działo? spytaliśmy Iwana, który gęsto zapijał żętycę, nic nie mówiąc. Spostrzegliśmy, że rak Iwan jak i cygan byli bladzi i zmęczeni.
Iwan jął opowiadać głosem zaledwie już słyszalnym, że gdy zobaczyli, że my schodzimy potokiem i znać im dajemy, by oni również na dół schodzili, poczęli się zwolna zniżać. Później usłyszeli wołającego Kostyna, na którego też poczekali. Ten im powiedział, żeśmy poszli w dolinę i odtąd oni razem schodzili. Niebawem weszli w kosodrzew, z którym musieli się szamotać po ciemku i kończył Iwan: tam ja zahubył kresanie (kapelusz), taj zistał sia z zadu. Nakłałże ja potom watru taj szukał kresanie, doki ne najszoł. A Wawryneć z cyhanom buły uże hdeś daleko. Tak ja lahł sam pry ohni meży żerepom (kosodrzewem), zawynuł sia u waszi chusty (plaidy), taj fajno buło meni spaty, lipsze jak wam bez mant (płaszczów) i charczy (pożywienia). A wy hde perenocziuwały?
Opowiedzieliśmy mu w krótkości nasze wczorajsze przygody.
— A dobre sia wam stało, mówił Iwan — treba buło mene słuchaty, taj ne ity u werch.
Nie odpowiedzieliśmy mu wcale na te rubasznym tonem wypowiedziane słowa.
Tak siedząc przy staji i zajścia nocy opowiadając, oczekiwaliśmy Wawrzyńca. Kilka razy wołaliśmy już na różne strony, ale się nam nikt nie odzywał. Po jakimś czasie, krzyknąwszy znowu, usłyszeliśmy głos słabo skądś dolatujący.
Gdzieś tu już jest Wawrzyniec, mówiliśmy, rozglądając się na wszystkie strony i powtarzając wciąż wołania. Głos odpowiadał nam coraz wyraźniej, widocznie się zbliżał, lecz jeszcze nie mogliśmy na pewne osądzić, z której strony pochodzi. W końcu ozwał się nam całkiem zbliska i ujrzeliśmy naprzeciwko Wawrzyńca, spuszczającego się ku nam po stromych i z rzadka zalesionych stokach, to ginącego za drzewami i krzewami, to się znów pojawiającego jakby z ziemi wyrastał.
Przywitaliśmy się serdecznie, a pierwsze pytanie, które nam Wawrzyniec zadał, było, jakeśmy mogli tam tym lasem przejść nocą, kiedy tam za dnia iść niebezpiecznie. Opowiedzieliśmy mu przeto naszą nocną wędrówkę.
Z koleji począł Wawrzyniec opowiadać, dodając i prostując niektóre rzeczy opowiedziane przez tamtych. Kiedy się Kostyn do nich przyłączył, pytali go gdzie staja, na co im odpowiedział, że staja jest tam na dole w dolinie, lecz po ciemku nie trafi do niej. Wkrótce zastąpił im kosodrzew drogę, przez który w żaden sposób nie mogli się przedrzeć; musieli przeto znowu iść w górę, aby go ominąć. Iwan pozostał w tyle, twierdząc, że mu się kapelusz zagubił, a na późniejsze wołania nie odpowiadał wcale.
Gdy się kosodrzew skończył, mówił dalej Wawrzyniec, począłem z cyganem zchodzić znowu przez jakieś ziołami i trawami porosłe miejsca. Wtedy spostrzegłem daleko na dole latarkę, która się posuwała jak mała gwiazdka przez ciemności. Przyspieszyłem kroku, wołając i usłyszałem słaby głos, na który znowu odpowiedziałem. Wkrótce znikła latarka, a na wołanie moje już mi nikt nie odpowiadał. Zrobiło mi się tak smutno na sercu, jakbym się nie miał był już nigdy więcej z panami zobaczyć w życiu — mówił ze wzruszeniem Wawrzyniec, ocierając z łez oczy, bo serce miał bardzo tkliwe.
Gdy latarka znikła, postanowiłem iść wciąż w tym kierunku naprzód. Niebawem weszliśmy na pole zawalone głazami. Tu się cygan przewrócił i ani go uprosić można było, aby powstał. Leżał wciąż jak upadł, jęcząc, że się potłukł. Dałem się mu wódki napić, do czego zaraz wstał i jakiś czas szedł za mną. Niebawem jednak począł znowu narzekać na nogę stłuczoną i nakłaniać mię, abym tu gdzie przenocował z nim, bo dalej ani kroku nie pójdzie. Nakładliśmy duży ogień w przekonaniu, że go może panowie dojrzą; wołałem kilka razy, lecz ani głosu, ani wystrzałów nie słyszałem. Siedząc i drzemiąc czasami przy ogniu, doczekaliśmy się poranku, a co potem było, to już panowie wiedzą.
A na szo sia to wse prydało, rzekł Iwan; wy nas styrały, taj tylko.
Nie gadajcie nic Iwanie, bo to przez was była głównie ta bieda. Gdybyście nie byli zostali w tyle, lecz szli z nami, byłby się i Kostyn nie ociągał, bylibyśmy się jakoś zniżyli do potoku, gdziebyśmy się byli może zeszli z panami.
A ty szo tu majesz howoryty, rzekł Iwan, groźnie spozierając swem siwem okiem na Wawrzyńca.
Mam czy nie mam, ale co prawda, to prawda, odezwał się Wawrzyniec spokojnie, lecz energicznie. Wszak mówiliście, gdyśmy usiłowali przebyć kosodrzew, „a nam co do panów, niech sobie robią co chcą, my się o nich nie potrzebujemy starać, skoro i oni o nas nie dbają.
Pylnuj swoho nosa, odparł surowo Iwan.
Dość tego Iwanie! Prosimy was nie mówić nic więcej, nie tu miejsce na kłótnie.
Iwan zamilkł, lecz odtąd zapanowało nieporozumienie między nim a Wawrzyńcem.
Po chwili, jakby nic nie zaszło, odezwał się Iwan łagodnie:
A no chybajmo, jesły majemo szcze hde zajty sehodnia, bo tu ne Czorna Hora.
Południe już się zbliżało, a ponieważ Wawrzyniec już wypoczął, przeto ruszyliśmy niebawem, aby na czas zajść do celu na dziś wyznaczonego. Wkrótce przeszliśmy granicę lasów, i posuwaliśmy się w górę doliną, po któréj już się tyle nachodziliśmy, lecz której roślinności prawie jeszcze zupełnie nie znałem. Przechodząc koło owej koleby, do której wczoraj w nocy po długiem błądzeniu dotarliśmy, zatrzymaliśmy się przez chwilę. Nasz znajomy chłopak stał przy niej, poznając nas już zdaleka. Uścisnęliśmy go, a dając mu małą pamiątkę, poleciliśmy cyganowi, aby mu od nas powiedział, że jest dobry chłopak, żeby takim zawsze pozostał, żeśmy go polubili i że jesteśmy Polacy. Chłopak dziękował i długo potem jeszcze widzieliśmy go patrzącego za nami.
Szliśmy już parę godzin, zanim się do owego miejsca zbliżyliśmy, gdzie potok w gwałtownych rzutach spadał między ścianami skał, a którędy się wczoraj wieczór spuszczaliśmy. Dolina wydawała się nam coraz większą. Zewsząd wpadały do niej poboczne dolinki, wąwozy, a ściany gór spadały ku niej ogromnemi piętrami. Przed nami na zachód wspinała się dolina w górę, zwężając się znacznie; zamykała ją stroma wysoka ściana, zagłębiona siodłowato. Od tego siodła na prawo wychylał się bok szczytu Pietrosu, na lewo zaś wznosił się w całej swej okazałości drugi szczyt jego, zwany Rebri. Kończasty ten szczyt widzieliśmy z Lunca ciasa w owej szczerbie, która nie była czem innem, jak owym wąskim grzbietem, po którym wczoraj nie mogliśmy przejść na wierzchołek Pietrosu. Piękny ten szczyt Rebri wznosił się terasami, coraz więcej ku górze się zmniejszającemi, że podobny był do egipskiej piramidy, lub raczej do wieży Babel, jak ją nam Doré w Biblii Starego Testamentu przedstawił, tylko że ten był wykończony i zdawał się już nieba sięgać.
Omijając ów przesmyk potoku, zwróciliśmy się na lewo pod Rebri. Niebawem trafiłem po terasach skał na istne wiszące ogrody kwiatów alpejskich. Na wstępie zajęły mię dwa gatunki z rodzaju Skoczka, inaczej Rojnika, należącego do rodziny Rozchodników, spokrewnionej z rodziną Łomikamieni, a mianowicie, Skoczek górski (Sempervivum montanum) i Skoczek kosmaty (S. hirtum). Podobne do skarłowaciałych kaktusów, miały one liście krótkie, lecz grube i soczyste, a kwiaty były u pierwszego barwy amarantowej, u drugiego kremowo-żółtej. Zaraz obok rósł Gwoździk pyszny (Dianthus superbus), którego korony kwiatowej blado-różowe płatki rozstrzępione były jakby w tysiączne delikatne fręzle. Od Gwoździka odbijały sztywnie osadzone i twarde jak pałeczki główki okwitłego już górskiego Rumiana wielkokwiatowego (Anthemis macrantha) Nawet i Lnu alpejskiego (Linum extraaxillare) nie zapomniała tu sobie posiać przyroda; widocznie nie spuszcza się na obcą pomoc, lecz sama zapobiegliwie myśli o przyszłości.
Wkrótce potem zeszliśmy na równiejsze miejsce, i zbliżyliśmy się do znanego nam jeziora. Tu spotkała nas ze strony Iwana mała opozycya. Wskazując na wysoko jeszcze nad nami zawieszone siodło, twierdził, że choćbyśmy nawet i przez siodło to jeszcze za dnia przeszli, to już jednak nigdzie do staji żadnej nie zdążymy tembardziej, że nam niewiadomo, jak tam z tamtej strony okolica wygląda i czy w ogóle jest gdzie jaka staja. Tu zaś jest miejsce równiejsze, więc najlepiej zanocować tutaj między kosodrzewem.
Był to jednak tylko mały wybieg z jego strony, albo opozycya podjęta tylko dla opozycyi. Zapomniał bowiem, że skoro tu możemy na wolnem polu między kosodrzewem nocować, to możemy to uczynić i z tamtej strony, w razie gdybyśmy staji nie znaleźli, bylebyśmy się już nie rozdzielali więcej; nadto nie potrzebowaliśmy tracić kilka godzin bezczynnie. Tym razem tłómaczyliśmy sobie jednak opozycyę Iwana i tem po części, że miał wyraz twarzy bardzo zmęczony. Widocznie musiał być ów jego tak bardzo wychwalany nocleg w kosodrzewie wraz z naszemi plaidami, nie tak wygodny, jak mówił.
Iwan nie sprzeciwiał się też już więcej, a widząc, że się zabieramy do zrobienia herbaty — środek najlepszy na znużenie w górach — prędko się udobruchał. Woda zakipiała prędko, bo w wysokości tak wielkiej (1,879m.), ciśnienie powietrza jest już dość znacznie mniejsze.
Wkrótce ruszyliśmy w pochód dalszy, omijając na lewo jezioro i pnąc się popod Rebri. Iwan podążył naprzód, szukając wygodniejszego przejścia i napominając nas, abyśmy się bardzo nad kwiatami nie zabawiali. Z tej strony jeziora rosła w wielkiej obfitości Wełnica (Eriophorum Scheuchzeri), której kitki jak z wełny, wyglądały niby porozrzucany w trawie biały puch ptasi. Wkrótce przeszliśmy po koleji jeszcze koło dwóch mniejszych jezior i niebawem poczęliśmy się piąć po głazach, idąc jak po schodach.
Słońce jeszcze świeciło, gdyśmy stanęli na siodle położonem około 2,050m. Rosła tu obficie, czołgając się po ziemi, malutka wierzba (Salix herbacea), zaledwie cal od ziemi odstająca, o listkach okrągławych; rósł Pierwiosnek najmniejszy (Primula minima), zaścielając gęsto ziemię swemi listkami soczystemi, z pomiędzy których kwiatki wychylały swe blado fioletowe oczka.
Iwan, który tu najpierwszy stanął, siedział spoglądając na dół. Na zachód wprost przed nami biegła długa głęboka dolina Drugusiu, w niższej swej części lasami zaczerniona, a której najwyższy zawiązek poczynał się tuż pod nami.
A co Iwanie, nie widać gdzie staji?
A oże wydko — i wskazał na daleki rąbek lasów.
Po chwili zobaczyliśmy daleko na prawym stoku przy granicy lasów pole zarosłe Szczawiem alpejskim, którego żywsza zieloność, jak z wiosną zazielenione łany, wyraźnie odbijała od otoczenia: niebawem spostrzegliśmy i staję.
Nie sposób tam dziś zajść, mówiliśmy między sobą, przypominając sobie wczorajszy wieczór. Lecz zniżmy się, abyśmy gdzieś w miejscu zaciszniejszem mogli przenocować między kosodrzewem.
I w pobliżu źródła lub potoku, dodał Wawrzyniec, mając na myśli swój urząd kucharski.
Zchodziliśmy dobrą godzinę na dół drogą przykrą, gdy wychodząc z uliczki kosodrzewiowej, zobaczyliśmy tuż przed sobą dość wielką kolebę, która jednak była zupełnie opuszczona. Bez namysłu rozlokowaliśmy się w tej kolebie, Iwan nałożył ogień, który jednak przed wybuchnięciem napełnił kolebę szczypiącym dymem, (rzecz najdokuczliwsza po małych stajach, szczególnie gdy trzeba kosodrzewem palić); Wawrzyniec nastawił garnek z wodą, aby ryż zagotować, a w którym później po wyparzeniu, miała woda na herbatę zakipieć; cygana wysłaliśmy, aby kosodrzewu do podścielenia narąbał, do czego się ze wstrętnem lenistwem zabierał, co już nawet i Iwana oburzyło; my zaś wzięliśmy się do przekładania roślin. Po chwili wrócił cygan niosąc parę gałęzi kosodrzewu.
Ta to duże za mało, odezwał się pierwszy Iwan i biorąc swą nieodstępną siekierę, kazał iść za sobą cyganowi. Kosodrzew był tuż zaraz obok.
Spożywając naszą wieczerzę spostrzegliśmy, że nam cygan chciwie do ust zaglądał i podany mu przez nas ser bez niczego zajadał. Iwan darował mu kawałek swego placka, a my go zapytali, czy to już chleba swego nie ma.
— Win uże w perwszyj deń zjił oba swoji chliby, śmiejąc się rzekł Iwan.
Mając sami zaledwie już tylko kawałek chleba, do którego i Wawrzyniec miał słuszne prawo, daliśmy cyganowi tylko kawałek sera, nie żałując go zresztą za jego pierwotne łakomstwo.
Przebudziliśmy się nazajutrz zziębnięci mimo naszych płaszczów i plaidów i pomimo, żeśmy zaraz z początku pozatykali w kolebie dziury kosodrzewem. Nad świtem musiał być przymrozek, bo wychodząc z koleby, spostrzegliśmy jeszcze lekki szron na trawie. Z góry wiał silny, prawie mroźny wiatr, który się dopiero później z większem ogrzaniem powietrza uspokoił. W nocy wieją z góry na dół, szczególnie dolinami, zawsze chłodne wiatry, gdyż z góry, gdzie się powietrze najbardziej oziębia, opadają oziębione warstwy niżej, będąc gatunkowo cięższe. Na odwrót wieją za dnia cieplejsze wiatry z dołu do góry, w obu wypadkach jednak tylko wtedy, jeśli nie panują w okolicy silniejsze wiatry, które lokalne te prądy mogą całkiem lub częściowo niweczyć. Koleba nasza stała na małem podwyższeniu w wysokości około 1,650 m., a nie zasłonięta od góry była zewsząd zalewaną zimnym tym prądem powietrza.
Słońce nie zaglądało jeszcze do naszej doliny przez wysoko nad nami zawieszone siodło, lecz szczyty Pietrosu i Rebri, bogato były już ozłocone.
Na lewo popod Rebri, w równej prawie z nami wysokości, szumiały po piąterkach skalistych rozległe gęstwiny Olszy zielonej, po nad które wznosiły się pojedyńczo piękne drzewa, podobne zdala do sosny. To muszą być Limby (Pinus Cembra) myślałem, wspinając się ku nim i wkrótce przekonałem się o prawdziwości mego przypuszczenia. Pięknie to drzewo, mieszkaniec wyższych dziedzin, bywa bardzo poszukiwane, jak się o tem przekonałem na Czarnohorze, gdzie drzew tych istnieje już bardzo mała ilość. Szkatułki, skrzynki i inne sprzęty wyrabiane z Limby, zachowują nietylko miły zapach, lecz i nie psują się nigdy, gdyż żaden robak nie zalęgnie się w jej drzewie. Tu rosło kilkanaście Limb, które są może już tylko resztkami rozległych tu kiedyś gajów limbowych.
Wróciwszy do koleby, ruszyliśmy niebawem na prawo, w kierunku północno-zachodnim, kierując się na skały, które o kilkaset metrów wyżej od nas ciągnęły się w licznych szeregach jeden nad drugim, aż gdzieś pod szczyt Pietrosu. Mieliśmy zamiar dobić do stóp najniższego szeregu tych skał.
Iwan odgadując nasze plany, powiedział, że z nami nie pójdzie, bo by sobie tam gdzie nogi połamał i dodał że się uda z Kostynem do widzianej jeszcze wczoraj wieczór staji, gdzie się Kostyn w żywność zaopatrzy i skąd później w górę podejdą, aby oczekiwać naszego nadejścia.
A to bo już nie! odezwał się Wawrzyniec, niech panowie na to nie przystają, bo jak się tu znowu rozłączymy, to się i za tydzień nie znajdziemy — mówił jakby zgadując nasze myśli.
Iwan spojrzał nienawistnie na Wawrzyńca i zaklął.
Odtąd nie odzywaliśmy się z Wawrzyńcem ani słowa do Iwana.
Iwan chcąc nie chcąc, podążył w milczeniu ponurem za nami, a Kostyn tuż przy nim, widocznie trzymając jego stronę.
Mimo już dość znacznej wysokości, w jakiej byliśmy, pojawiały się jeszcze miejscami świerki w małych grupach, niejako osada na wolnych od kosodrzewu miejscach. Prawda, że były skarłowaciałe, niektóre miały u góry korony poschnięte, lecz nie można im było odmówić drzew charakteru. Zbliżywszy się do skał, podążyłem ku nim z towarzyszem, podczas gdy tamci posuwali się cokolwiek niżej równolegle z nami. Ściany skał wznosiły się często prostopadle i podobne były do wiekiem zaczernionych ogromnych kamienic. Tu i owdzie kuł sobie w skałach drogę potok. Widać po zagłębieniu się jego łożyska jak już dawno pracuje nad tem; mimo to jednak tu i owdzie jakby z lenistwa, zeskakuje ze skały i dopiero niżej prowadzi dalej swą robotę.
Z zadartą do góry głową śledziliśmy po ścianach prostopadłych. Z ich szczelin zwiesza się tysiące kwiatów, jakieś niewidziane rośliny kiwają do nas główkami zdaleka. Lecz jak się tam dostać? Potrzebaby być chyba ptakiem, lub mieć wysoką drabinę. I patrzałem w górę jak lis na niedojrzale winogrona. Mimo to udało mi się jednak dostać jednę z tych rzadkich, a takie niedostępne miejsca zwykle zamieszkujących roślin. Była to Syphyandra Wanneri z rodziny Dzwonków. Jej dzwonki były już przekwitłe, lecz wielkie rozpostarte kielichy zwieszały się jak gwiazdki, a liczne dość długie i delikatne jak papier welinowy liście, otulały ją obficie. Upatrzywszy jeden z najniżej zawieszonych okazów, wydostałem go ostrzem toporka, stanąwszy jedną nogą na ramieniu towarzysza, a drugą wsunąwszy w szczelinę skały.
I tak przewijaliśmy się zboczami skał, zbierając i notując żwawo, a przejścia były gdzieniegdzie tak wąskie, żeby się był człowiek z chęcią przylepił do skały, wzdłuż której, wycierając ją odzieniem, potrzeba się było właśnie przesuwać. Miejscami leżały ukośnie u podnóża skał ogromne, gładkie i jakby w ziemię wrosłe płyty kamienne, wieńczone brzegiem bujną różnobarwną roślinnością. Podobne one były do powalonych na bok stołów, z których pozsuwały się bogate nakrycia i wielkie bukiety kwiatów.
Po południu stanęliśmy na zachodnim grzbiecie Pietrosu w wysokości około 1,880 m. i zajrzeliśmy znowu na północne jego stoki, na których podnóża widna była Borsa. My i Wawrzyniec stanęliśmy pierwsi na grzbiecie. Iwan zbliżał się zwolna lecz statecznie, cygan tuż za nim ledwie ruszał nogami, utykając co chwilę o głazy. Cygan wyglądał jak zrujnowany; oczy mu podsiniały, a czarny ich kolor przybrał jakiś dziwny, szklanny połysk.
On może nigdy w górach nie był, mówiliśmy, patrząc na cygana, a jeśli był, to chyba gdzieś na Piatra, albo skąd jeszcze może tego samego dnia wrócił do Borsy z gośćmi. Przypomnieliśmy sobie, że nam opowiadał Schmied, który jednak sam nie był jeszcze na Pietrosu, że się na tę górę bardzo rzadko kto wybiera, lecz że zawsze można jeszcze tego samego dnia powrócić ze szczytu co się nam jednak teraz niemożebnem wydało. Co do cygana byliśmy nawet zadowoleni, że będzie miał na przyszłość nauczkę, aby się nie podejmował spraw, na których się nie zna.
Po chwili poczęliśmy znowu mówić o planach na dzień jutrzejszy, które rozbieraliśmy już wchodząc na grzbiet. Pragnąłem zwiedzić jeszcze jutro część północnych stoków, dotrzeć do owego jeziora u podnóża przepaści, w którą przed wyjściem na Pietrosu spoglądaliśmy, przypuszczając, że tam znajdę jeszcze piękne nowe rośliny.
Towarzysz sprzeciwiał się temu, powątpiewając, abym znalazł jeszcze jakie nowe rośliny, ze względu na taką ilość zebranych już roślin i zwracając uwagę na to, że żywności mamy już bardzo mało, ubranie i buty nadszarpane; siły wprawdzie nam nadspodziewanie wytrwale służą, lecz trzeba pamiętać jeszcze o uciążliwym powrocie. Wawrzyniec przychylał się również do zdania towarzysza. Upierałem się jednak wciąż jeszcze przy swoim zamiarze. Chleba już wprawdzie nie mamy, lecz mamy ryż, który nam od biedy dostarczy żywności jeszcze na dzień, choćbyśmy do żadnej już stacyi nie trafili. Buty wprawdzie grożą rokoszem, lecz możemy iść ostrożniej, a potem damy je naprawić w Borsie; aby zaś siły trochę zaszanować, a zarazem zbliżyć się ku Czarnohorze, to zamiast wracać popod Torojagę przez Lunca ciasa, okrążymy ją na Wyszów, jadąc wózkiem do Suligułu.
To swoją drogą potrzeba będzie tak zrobić, odezwał się towarzysz; ty tam na Lunca ciasa już i tak nie masz żadnego interesu.
Hej, czyście nie stłukli garnka, zawołał przestraszony Wawrzyniec, który na naszą propozycyę, aby sobie ulżył trochę ciężaru, oddając przynajmniej garnek z woreczkiem ryżu cyganowi, tylko z pewnem wahaniem z nim się rozłączył.
Cygan dźwigając się zwolna i stękając sięgnął do biesiag i doniósł, że garnek się rozbił.
Cóżeście też najlepszego zrobili, w czemże będziemy gotowali! mówił Wawrzyniec.
Teraz musimy już wracać, rzekł towarzysz. Bez garnka to tak jakbyśmy ani ryżu ani herbaty nie mieli.
Potrzeba było wracać. Zchodząc, zanotowałem wiele roślin, lecz ani jednej nowej, co mię po części pocieszało, że nie zostajemy tu jeszcze przez dzień jeden. Zwolna począł się nam szczyt Pietrosu w całości odsłaniać, pod którym spostrzegliśmy teraz bielący się z daleka płat śniegu. Mimo późnego już lata spodziewaliśmy się, że tu i owdzie po przepaściach natrafimy jeszcze na resztki śniegów; tymczasem tylko w tem jednem miejscu śnieg widzieliśmy, który zapewne zginąć musiał, nie doczekawszy się nowego. W Tatrach napotyka się w tych wysokościach częściej i więcej śniegów, lecz są one o 1½ stopnia geograficznego dalej na północ wysunięte niż Alpy Rodneńskie i tworzą jedno wielkie zbite gniazdo gór.
Zbliżywszy się do granicy lasów, spostrzegłem kilkanaście pięknych drzew limbowych. Szczekanie psów, dało nam do poznania, że się gdzieś blisko staja znajduje; rzeczywiście ukazała nam się wkrótce, w której nasyciliśmy trochę nasze zgłodniałe żołądki. Tutaj nadmienić muszę, żeśmy nigdy za nic nie pozostawali po stajach dłużni i że wszędzie, począwszy od Czarnohory aż potąd, wzbraniali się zawsze owczarze powiedzieć, co im się należy, choć prawie bez wyjątku nie żywili nigdzie względem nas zamiarów zdzierczych.
Watah, gdyśmy się z nim żegnali, mówił, śmiejąc się i wskazując na nasze kolana. Zrozumieliśmy go i zapamiętali słowa: dumini rosterkatu (rozdarte) pantalonu, co nam zresztą nie było nowiną.
Poczęliśmy teraz zchodzić ścieżką leśną. Cygan, jakby sobie był znowu przypominał właściwą swą rolę przewodnika, wysunął się naprzód. Lecz przeznaczone mu było jeszcze raz pobłądzić, wskutek czego wpędziliśmy się w wyłomy. Tym razem przebrała się nam już miarka cierpliwości i złajaliśmy cygana, jak on śmie się do przewodniczenia porywać, nie znając nawet drogi ze staji do Borsy. Cygan wymawiał się, że wyłomy musiały dopiero niedawno ścieżkę zawalić, lecz już nie puszczaliśmy go naprzód. Dopiero w Borsie, dokąd o zachodzie przybyliśmy, wysunął się znowu naprzód i zaprowadził nas najkrótszą drogą do Schmieda, gdzie przenocowaliśmy.
Następnego dnia poczęliśmy zaraz zrana szukać wózka do Suligułu. Sto żydków otoczyło nas zaraz, pytając, czy nam czego nie trzeba. Należy prawdziwie podziwiać instynkt i zmysł przenikliwy u tych ludzi, że niejako wywąchać zaraz umieją, co komu potrzeba. My jednak szliśmy dalej, w nadzieji, że się nam uda gdzieś w okolicy poczty rozmówić się z jaką inteligentniejszą osobą, któraby nam wskazała sposób zgodzenia jakiego Rumuna z wózkiem; Schmied bowiem wyszedł był gdzieś wczas zrana. Było to naszą stałą zasadą, wszędzie i zawsze zaspakajać potrzeby nasze w pierwszej linii u krajowców, od której tylko z niedającej się wyminąć konieczności odstępowaliśmy, co się nam jednak począwszy od Kołomyji często przytrafiało.
Spostrzegłszy dwóch surdutowców, otoczonych gromadką ludzi, zbliżyliśmy się do nich, prosząc o poradę. Byli to prawdopodobnie jacyś urzędnicy gminni i zarazem pierwsi Rumuni w tużurkach, których dotąd widzieliśmy. W ogóle uderzał nas brak inteligencyi rumuńskiej, jakby między Rumunami w tych stronach, którzy przecież główną masę ludności stanowią, nie żyła żadna tradycya narodowa, a która wcześniej lub później dąży zawsze do samowiedzy i poczucia narodowego, co się na zewnątrz uwidocznia w pomnażających się szeregach inteligencyi. W ogóle stosunki społeczne wydały się tu bardzo szczególne. Lud rumuński bez inteligencyi, jakby zaniedbany i opuszczony i odcięty od właściwej swej ojczyzny, ustępuje coraz więcej przed napływem żydów. Węgrów tu mało, Niemców wprawdzie więcej, lecz dziwna, że żywioł niemiecki nie stawił tu czoła żydom. W ogóle kraj cały, jakby bez opieki, bez idei historycznej, w którym tylko surowe siły walkę staczają.
Panowie Rumuni byli bardzo uprzejmi, wysłali zaraz chłopca do jakiegoś gospodarza po konie, a tymczasem rozmawiali z nami, przyjąwszy z widoczną sympatyą od nas wiadomość, żeśmy Polacy. Niebawem nadszedł włościanin i począł się z nami, za pośrednictwem panów Rumunów, godzić. Oświadczył na wstępie, że nas tylko odwiezie do dobre dwie mile odległego Wyszowa; lecz tam mieliśmy już z łatwością otrzymać konie do Suligułu, gdyż w Wyszowie trudni się wiele Niemców furmanką. Potem jednak począł wspominać o jakichś trudnościach, że mu szkoda pół dnia tracić, ma w polu robotę, tak, jak gdyby parę reńskich zarobku nie wynagradzały mu sowicie straty jego czasu. Ten rys charakteru jest także wspólny naszemu ludowi, szczególnie we wschodniej Galicyi. W końcu jednak zgodził się z nami i za małą godzinkę unosił nas wózek na zachód do Wyszowa.
Po obu stronach drogi ciągnęły się rozległe pola, zasiane przeważnie kukurudzą; z kolei najobfitszą była tatarka, potem konopie, jęczmień, ziemniaki, a tu i owdzie trafiał się i mały zagon pszenicy. Pola owsiane ciągnęły się wyżej po stokach gór.
Dzień był gorący, w powietrzu zupełna cisza. Kurz podnosił się tumanami na mało ożywionej drodze i ciągnął się za nami długą smugą, jakby mgła przysiadła drogę. Ta cisza w powietrzu, zboża dojrzałe wzdłuż drogi, przypomniały nam, że jutro już pierwszy dzień września:

Już się zbliża jesień z cicha,
Jak cień smutnego Anioła,
Przed nią ugiąć musi czoła
Ta królewska lata pycha.
Smutna, cicha, rzewna jesień....

Ale spojrzawszy wyżej po górach, gdzie owsy zaledwie żółknąć poczęły, gdzie się jeszcze wszędzie żywo zieleniły łąki i drzewa liściaste jakby w maju odbijały od ciemnego tła borów szpilkowych, zapominało się o jesieni. W górach nie ma tego powolnego przejścia od lata do jesieni, jak w nizinach. Tam jeszcze długi czas się wszystko zieleni, aż z nastaniem przymrozków przybiorą góry nagle wejrzenie późnej jesieni.
W pół drogi do Wyszowa minęliśmy Mojszyn, po rumuńsku Moisciu, podobny zupełnie do Borsy i jeszcze było dość daleko do południa, kiedy się do Wyszowa zbliżyliśmy. Zdaleka już zapowiadała się mile wieża kościoła, a na wstępie do miasteczka powitały nas akacye w szeregach przy drodze. Jest to Wyszów górny, po rumuńsku Visieu de susu: za nim w niewielkiej odległości leży Wyszów średni: Visieu de medilocu, a za tym, w tej samej prawie odległości, Wyszów dolny: Visieu de josu. Po węgiersku zowią się te miasteczka w tym samym porządku: Felsö Vissó, Közép Vissó, Alsó Vissó.
Największym jest właśnie Wyszów górny. Niewielkie to miasteczko, główną ulicę z małym rynkiem ma dość czystą i pokaźną; kilka piękniejszych piątrowych domów, kościół murowany dość wielki w środku miasteczka, a tuż zaraz obok niego stoi wielka murowana bóżnica, z napisami hebrajskiemi na zewnątrz. Z boków, niejako na przedmieściach, weselą tu i owdzie wzrok miłe domki wśród pięknie utrzymanych ogródków. Cały handel spoczywa w ręku żydów, których tu jest zdaje się najwięcej. Niemców jest dość wiele, lecz nie mogliśmy dostać od nich koni, mimo, żeśmy z usłużnym jakimś Niemcem prawie całe miasteczko oblecieli. Wszystko bowiem wyruszyło w pole na roboty. Musieliśmy wziąć żydka, targując się jednak do upadłego, co przecież skutku nie miało, bo żydzi byli w zmowie i tak oni na swojem postawili.
Wyszukaliśmy zajazd chrześcijański, w którym gospodyni, jak się potem z rozmowy dowiedzieliśmy, mówiła następującemi językami: rumuńskim, niemieckim, węgierskim, ruskim i czeskim, którego się od męża swego, pochodzącego z Czech, nauczyła. Na nasze zdziwienie odpowiedziała, że tu prawie wszyscy wykształceńsi ludzie mówią najmniej czterema językami. Istna to polyglotów kraina.
Wracając z gonitwy za końmi, spostrzegliśmy w sieni zajazdu następującą scenę. Wawrzyniec i Iwan stojąc, rozmawiali coś z sobą, a Wawrzyniec podając rękę Iwanowi, nachylił twarz do pocałowania i obaj się serdecznie ucałowali i uścisnęli. Niemi świadkowie tej sceny, zbliżyliśmy się uradowani do nich, a Wawrzyniec ze wzruszeniem opowiadał, że już znowu między niemi zgoda, a Iwan powtarzał „ta na szo nam sia swaryty.“ Przypomnieliśmy sobie teraz na nasze przyrzeczenie uraczenia ich, gdy szczęśliwie wrócimy z Alp Rodneńskich i kazaliśmy podać spory gąsiorek wina. Wychyliliśmy naprzód zdrowie króla jegomości Pietrusu, którego Wawrzyniec nazywał najczęściej Pietrosa, zaś Iwan zawsze Pietrosz. Nazwa Wawrzyńcowa była zupełnie w duchu mowy polskiej, tak, jak się mówi: Łomnica, Bystra, Łysa i t. d. Potem piliśmy zdrowie każdego z nas po koleji, aż w końcu Wawrzyniec i Iwan wychylili kubki jeszcze raz na wzajemną zgodę. I pił Mazur i Rusin, ściskając sobie dłonie, a obaj byli z pod ciemnej gwiazdy.
— I wy dobrzy, lecz i my niegorsi, — powtarzali sobie na przemiany.
Wkrótce siedliśmy na wózek i zaraz za Wyszowem skręciliśmy na północny wschód i niebawem wjechaliśmy w dolinę Riu Vaser, którą niedawno powyżej na przestrzeni między Suligułem a Makarlau pieszo przebyliśmy.
Byliśmy w nadzwyczajnie wesołem usposobieniu, niby żołnierze powracający ze zwycięskiej potyczki. Gdy nam ostatnie domy poznikały, poczęliśmy śpiewać. Naprzód szły raźne Krakowiaki, z pomiędzy których kilku wyuczył nas Wawrzyniec, potem Kołomyjki ku wielkiej uciesze Iwana, który nigdy nie śpiewał, lecz dobrze grał na piszczałce; później pieśni patryotyczne. Z koleji wreszcie przyszły arye i melodye z Trawiaty, Fausta, Romea, Freischütza. Wawrzyńcowi podobały się szczególnie dwie arye z Freischütza (Agaty modlitwa w E w 2 akcie i arya w D w 3 akcie), które wciąż potem powtarzał, prosząc co chwilę o podanie taktu. Łatwo sobie wytłómaczyć, że mu się te właśnie arye tak spodobały, bo przypominają one cokolwiek muzykę kościelną. Wawrzyniec zaś jako człowiek bogobojny a nadto w piśmie biegły, przewodniczył już nieraz śpiewem i głośnem czytaniem kompaniom Zawojan, pielgrzymującym na Kalwaryę Zebrzydowską. Nadto zajmuje honorowe miejsce na chórze drewnianego, lecz wielkiego i starożytnego kościoła w Zawoji.
Dolina, którą odtąd aż do Suligułu wciąż jechaliśmy, jest malownicza i jest tu nawet węższa, niż w wyższej swej części. Rzeka Riu Vaser toczyła raźno, lecz bez gwałtownych spadków swe czyste wody koloru jasno zielonkowatego, który ku toniom ciemniał a w środku nad największą głębią wpadał już w odcień niebieskawy. Droga była wciąż posłuszną wszystkim grymasom rzeki, zmieniającej co chwila kierunek. Prowadziła popod urwiska, przyciskała się do stromych skalistych ścian, przerzucając się często z jednego brzegu rzeki na drugi. Gdzieniegdzie wydawało się, że droga już się skończy, gdyż skała wysunięta w poprzek zdawała się zamykać dolinę całą i odwracać rzekę, skrytą teraz, gdzieś w niewidzialnym kierunku. Lecz za zbliżeniem się błysnęła znowu powierzchnia rzeki i droga okrążając śmiało skałę, wiła się znów dalej.
Ściany doliny tworzył z obu brzegów prawie nieprzerwany szereg gór średniej zawsze wysokości i zalesionych od stóp aż do głowy. Tylko nieraz tu i owdzie, gdzie poprzeczna jaka dolinka wpada z boku i przerywa ten szereg gór, wychyla się jaki kończasty nagi szczyt, naprowadzając na myśl, że tam za tym wałem lesistym znajdują się w pobliżu i wysokie góry.
Lasy były z początku wyłącznie prawie bukowe, pomiędzy które mięszały się brzozy mniej lub więcej obficie. Świerki zrazu rozproszone tam w górze po grzbietach, poczęły się coraz obficiej skupiać; już tworzą wązki nieprzerwany pasek, który, im więcej się w głąb doliny posuwamy, tem się więcej rozszerza kosztem lasów liściastych; lasy świerkowe coraz się bardziej zniżają, zbliżając się ku nam, aż w końcu dolna ich granica dosiągnęła w Sniapenu (dwa domki przez Niemców zamieszkałe) w wysokości koło 660 m. poziomu rzeki. Odtąd drzewa liściaste pojawiały się tylko rozproszone w lasach świerkowych. Ze względu, żeśmy się od Wyszowa aż do Sniapenu podnieśli tylko o 170 metrów, przeto nie elewacya większa, lecz wyłącznie chłodniejszy klimat w głębi doliny spowodował to wyrugowanie lasów liściastych przez świerkowe. Że to tej okoliczności przypisywać należy, potwierdza i to, że lasy bukowe na wstępie do tej doliny koło Wyszowa, a więc w klimacie korzystniejszym, podchodzą aż na grzbiet gór, który znacznie wyżej jest wzniesiony, niż Sniapenu, gdzie już te lasy liściaste nikną.
Brzegi rzeki pokrywał miejscami wielkiemi swemi liśćmi Podbiał łopianowaty (Petasites albus), lub ocieniały niewielkie zarośla krzewów. Trochę wyżej pojawiła się już zaraz na wstępie do doliny owa wielka i znana nam już, do Słonecznika podobna Smotrawa (Telekia speciosa), z brzegu zaś lasów po stokach gór rosła w niezmiernej ilości Szałwia lepka (Salvia glutinosa), której kwiaty barwy żółtej podobnej do koloru siarki, lecz trochę ciemniejszej, rozcięte są w środku w dwie nad sobą się znajdujące wargi, z których dwa pręciki wystają. Przypominają one swym kształtem pyszczek żmiji, gdy go rozdziawiwszy języczkiem wywija. Szczeliny zaś skał ubierały liczne drobne paprotki.
Po drodze minęliśmy w wielkich odstępach kilka domków zamieszkałych przez osadników niemieckich i już dość późnym wieczorem dobiliśmy do Suligułu.
Nazajutrz ruszyliśmy tą samą mniej więcej drogą, jak poprzednio, na przełęcz Suligułu. Tu został Wawrzyniec i Iwan, a ja z towarzyszem podążyłem na Czywczyn, lecz z innej strony niż poprzednim razem. Zebrałem jeszcze dość wiele pięknych roślin i tak Tojad morzymord (Aconitum Authora) o kwiatach żółtych podobnych kształtem do czapki frygijskiej, Przewiertnik długolistny (Bupleurum longifolium), którego drobne kwiatki kryły się w dość wielkich okrywach liściastych, a tak okrywy te, jak i długie liście i w ogóle cała roślina nabiegła była kolorem czerwonawym.
Na szczycie było bardzo spokojnie i ciepło, jakby nam był chciał Czywczyn wynagrodzić swe pierwsze niegościnne przyjęcie. Byliśmy mniej więcej w połowie drogi między Alpami Rodneńskiemi, a Czarnohorą i tak kształty pierwszych jak i drugiej mogliśmy teraz do woli podziwiać. Przed nami na zachód ciągnęło się wysokie pasmo gór, na których południowem podnóżu leży Ruska Polana (Rusz-polyana). Pasmo to biegnąc mniej więcej równolegle z Czarnohorą, jest jednak od niej niższe i leży całe na Węgrzech. A zresztą, gdzie spojrzeć góry i góry, po większej części średniej wysokości, a tylko na północny wschód i wschód widać równiny koło Śniatyna i Czerniowiec.
Już się słońce dość zniżyło, gdyśmy ruszyli działem granicznym między Galicyą a Węgrami, kierując się ku Czarnohorze. Szliśmy odtąd wciąż tym rozległym światem połonin, który się tu w całej pełni rozwinął. Wydłużone szerokie grzbiety zarastają wszędzie jednostajnie trawy, z rzadka przetykane barwniejszemi kwiatami, z pomiędzy których najwięcej się odszczególnia Pomornik lekarski (Arnica montana) o dużym żółtym kwiecie i liściach kształtu podługowatego, tudzież Wężymord purpurowy (Scorzonera purpurea), również o kwiecie samotnym lecz o listkach wąskich, długich jak u trawy.
Koło wierzchołka Budyowskiej już się dobrze ściemniło, lecz nie myślimy jeszcze zchodzić na nocleg do której ze staj, co się w rozproszonych szeregach ciągną górnym rąbkiem lasów. Droga tak przyjemna, prawie równa! Granica lasów trzyma się wciąż w niewielkiej i prawie stałej wysokości brzegu szerokich grzbietów połonin, a lasy nie wychodzą nigdzie na grzbiety, jakby szanując prawa człowieka, który sobie tu na szeroką stopę założył gospodarstwo owczarskie. Coraz ciemniej, lecz miliony gwiazd pokryły jakby rosą brylantową pogodne niebo i rozlewają do koło to słabe, lecz tak urocze światło. Mimo, że widzimy gwiazdy, tam niżej już pod poziomem naszego wzroku, zapominamy nieraz, że idziemy krainą górską. Zdaje się nam, że podążamy jakimś lekko sfalowanym krajem. Z pagórka na pagórek, a tak wszystkie one między sobą podobne; niby stepy, nigdzie drzewa lub krzaka nie widać. Przechodzimy koło samotnego krzyża, przed którym się nabożnie Wawrzyniec i Iwan żegnają. To mogiła jakiegoś owczarza, którego śmierć aż tu na połoninach wyszukała.
Podążamy w milczeniu przejęci wspaniałością świata, tylko trawa pod stopami szumi: a zresztą cisza, taka cisza!

„Stójmy! — Jak cicho! Słyszę ciągnące żurawie,
.................
W takiej ciszy tak ucho natężam ciekawie,
Że słyszałbym głos z Litwy. — Jedźmy! nikt nie woła“.

Dziwna to rzecz, odezwał się towarzysz, przerywając długie milczenie, iż z samych gwiazd na tyle światła wychodzi, że widać jako tako na parę kroków przed sobą i że nawet grzbiety i czubki o formach tak gładkich i zaokrąglonych już się nam dość zdaleka temi ciemniejszemi zarysami zapowiadają.
— Będzie już wkrótce może deszcz, kiedy się tak gwiazdy skrzą, przerwał Wawrzyniec, wiedząc już teraz właściwy związek, jaki między skrzeniem się gwiazd a nastaniem deszczów zachodzi. Przepowiednia słoty była jednak, jak się później pokazało, trochę za wczesna.
— Prawda, że tak dziwnie jasno, odpowiedziałem — a wtedy w ową noc, gdyśmy na Pietrosu błądzili, było tak strasznie ciemno.
— Ja wtedy żadnych gwiazd nie widziałem, — zauważył towarzysz; czy Wawrzyniec widział jakie gwiazdy?
— Niebo się wtedy, mówił Wawrzyniec, — wieczorem trochę zamgliło, a w nocy zaledwie gdzieniegdzie przeświecały gwiazdy i to bardzo mdło. Już gdzieś przed świtem wyszedł miesiączek na niebo, a był już bardzo mały. Wtedy uważałem także, że mgła wisiała po szczytach, która jednak o wschodzie znikła.
— Tem ciemniej musiało być w takiej głębokiej dolinie, w której wtedy błądziliśmy, zakończył towarzysz i nastało znowu milczenie.
Wprost przed nami świeciła gwiazda polarna, wskazując nam wciąż kierunek drogi. Nie było zresztą obawy, abyśmy zbłądzili, bo Iwan wiedział dobrze, którędy iść nam trzeba, a jego talent w orientowaniu się znowu się teraz w całej pełni rozwijał przed nami. Poznawał każdy grzbiet i czubek, choć my teraz w nocy nie mogliśmy prawie żadnej różnicy dopatrzeć się między niemi. I zapowiedział nam już po koleji Przełuczny 1,573m., Borszutyn 1,590m., Ladoskuł 1,568m., Furatek 1,530m., Kierniczny Mały i Wielki 1,593m., a oprócz tego jeszcze wiele innych, mniej ważnych miejscowości.
— A to jak się nazywa, dokąd się teraz zbliżamy?
— Se sa? zapytał Iwan.
Mimowoliśmy parsknęli śmiechem, bo ile razy słyszeliśmy to se sa, co znaczy tyle co: to oto, lub ten tu, zawsze się nam zdawało, że Iwan mówi po francusku.
— Tak jest, se sa, powtórzyliśmy śmiejąc się.
— A se uże Ruskij Dił.
— Skoro to już Ruski Dił, to nas już zaprowadźcie Iwanie gdzie do jakiej najbliższej staji. Wszak Ruskim Diłem mamy zejść do doliny Czeremoszu.
Iwan się chwilę namyślał i niebawem skręcił na lewo na zachód, a gwiazda polarna zaraz nam zapowiedziała, że się teraz oddalamy pod kątem prostym od dotychczasowego kierunku. Szliśmy już może z pół godziny, kiedy poczęliśmy się nagle zniżać i prawie równocześnie poczuliśmy, że przechodzimy przez pole zarosłe szczawiem alpejskim. Tuż przed nami czernił się już las, a Iwan jakby był wycelował, trafił od razu na ścieżkę w lesie. Niebawem zabłysło między drzewami światło i psy przeraźliwie poczęły szczekać; wkrótce potem rozgościliśmy się w staji.
Nasza wędrówka nocna trwała długo, gdyż już północ dochodziła, gdyśmy do staji przybyli. Ubiegliśmy za to spory kawał drogi i to drogą wcale wygodną i wśród chłodu nocnego. W ogóle przedkładają tu górale „suche“ drogi połoninami, t. j. grzbietami i działami, nad drogi dolinami, gdzie słoty, już i tak liche drogi, nieraz prawie nieprzebytemi czynią, a nadto potoki i rzeki zalaniem grożą, jak n. p. w dolinie Czeremoszu Czarnego. Ze względu na to, że na zaprowadzenie dróg dolinami potrzeba łożyć zawsze jakieś koszta, podczas gdy połoninami, n. p. od samej Czarnohory aż po Czywczyn i dalej, sama niejako przyroda naturalne drogi porobiła, można przyjąć, że tu na wielu miejscach najpierwsze drogi komunikacyjne szły połoninami. O komunikacyi wozem oczywiście mowy być nie może, lecz wozy nie mają tu po większej części i do dolin przystępu, i tak doliną Czeremoszu Czarnego można z trudnością dojechać tylko do Burkutu.
Nazajutrz podeszliśmy znowu na Ruski Dił, który bardzo długi grzbiet tworzy. Znowu ta sama jednostajna roślinność połonin zaścielała wszędzie ziemię. Nie mając przeto wiele do notowania, rozglądaliśmy się w koło po okolicy, bo widok był pyszny, szczególnie na Czarnohorę, która się tuż przed nami roztaczała, a czas bardzo piękny i spokojny, powietrze orzeźwiające. Z Ruskiego Diłu leśną drogą, widocznie bardzo uczęszczaną, zeszliśmy znowu do doliny Czeremoszu Czarnego, koło ujścia potoku Szybeny. Ztąd podążyliśmy doliną Czeremoszu aż do Jawornika i niebawem stanęliśmy u podnóża Skorusznego.
Południe już było minęło. Niezaznane prawie jeszcze dotąd dokuczało nam gorąco. Mieliśmy jeszcze raz wznieść się po nad granicę lasów, przejść po pod czub Skorusznego i zniżyć się po drugiej stronie do doliny Dzembronii, a tem samem stanąć znowu z powrotem w domu. Przebycie jednak Skorusznego było jeszcze twardym orzechem do zgryzienia. Przed nami wznosił się jego stromy i jałowy stok rozgrzany skwarnem słońcem. Nadto odezwało się w nas dopiero teraz ogólne znużenie. Postanowiliśmy przeto wypocząć cokolwiek dłużej tutaj, pocieszając się, że choć droga jeszcze daleka, to jednak Iwan ma dobre oczy a my latarkę, więc choćby i po nocy trafimy przez lasy do domu. Do spoczynku wybraliśmy miejsce pod wielkim cieniodajnym świerkiem nad potokiem, a nałożywszy ogień pousiadaliśmy — i niebawem sen nas wszystkich zmorzył.
Gdy się z towarzyszem ocknąłem, Wawrzyniec i Iwan spali jeszcze tak twardo, że ani nie czuli, jak słońce, które się tymczasem posunęło, padało im przez gałęzie ognistym słupem na twarze i nie spostrzegli, iż ogień już dawno przygasł a woda na herbatę kipieć przestała. Pobudziliśmy ich; niebawem poczęła znów woda kipieć, a po posileniu się zapijaliśmy herbatą. A mieliśmy teraz od jednego już razu herbaty prawie aż za wiele, bo w Wyszowie wybrał „Wawrzyniec garnek blaszany takich rozmiarów, że ten raczej podobny był do bębna lub kociołka. W ten garnek pakował odtąd Wawrzyniec prawie całą swą kuchnię.
Zbliżył się w końcu czas, w którym już ostatecznie potrzeba było ruszyć naprzód. Zebrawszy resztki energii i sił, poczęliśmy się piąć do góry. Aby Wawrzyńcowi ulżyć, który i tak był bardziej od nas obu zmęczony i więcej od nas dźwigał, wzięliśmy od niego deszczułki z roślinami, które zawsze z honorem nosił. Deszczułki te, w których ściśnięte były rośliny w bibułach i które przez ramię na rzemieniu wisiały, w pierwszych dniach podobne kształtem do księgi gruntowej, teraz roztyły się, przybrały kształt skrzynki.
Powracając żartowaliśmy nieraz z Wawrzyńca, że wygląda z daleka jak Włoch wędrowny z katarynką, a on dodawał śmiejąc się, że przybył grać aż na połoniny. Katarynka ta jednak, w której się tyle pięknych roślin mieściło, była ciężka, o czem się przekonaliśmy, wynosząc ją z towarzyszem na przemiany aż na najwyższy punkt naszej drogi.
Wychodząc w górę, zaglądałem kilka razy do lasu i ucieszony zostałem znalezieniem rzadkiej rośliny Gudiery rozesłanej (Goodyera repens), z rodziny Storczyków, która zawsze miejsca zacienionego wyszukuje, wskutek czego dziwnie pięknie wydają się jej drobne białe i jakby aksamitne kwiatuszki, ustawione w kłosek.
Słońce już się było schowało za Czarnohorę, gdyśmy stanęli na najwyższem miejscu naszej drogi, pod czubem Skorusznego. Spojrzeliśmy w stronę Alp Rodneńskich i zobaczyliśmy z daleka wyzierający piękny szczyt Pietrosu. Z powodu bowiem nie zbyt wielkiego wyniesienia, na jakiem teraz byliśmy (na górnej granicy lasów), było stąd bardzo tylko mało widać Alp Rodneńskich. Pożegnawszy Pietrosu, ruszyliśmy dalej znaną już drogą, nie wiedząc, że go już potem nie mieliśmy więcej obaczyć.
Już się ściemniało, gdyśmy weszli do lasów z drugiej strony Skorusznego. Wkrótce potem stanął Iwan, a namyślając się przez chwilę, rzekł, że nas poprowadzi teraz krótszą drogą na lewo, którą poprzednim razem nie szedł dlatego, że wtedy było jeszcze niedawno po słotach, więcby nam były kałuże i błota utrudniały pochód. Poszliśmy w milczeniu za nim i niebawem wyprowadził nas Iwan na ścieżkę. Nie uszliśmy jednak daleko, gdy nam wyręby drogę zatamowały i ścieżka gdzieś znikła. Zaświeciliśmy latarkę i Iwan począł się rozglądać. Cóżto, czyśmy pobłądzili? czy się Iwan pomylił? pytaliśmy się w duchu. Lecz nie pomylił się Iwan! On tylko nie wiedział, że przeszłej jesieni lasy, które tu zrąbano, zawaliły tę ścieżkę. Poszedł na zwiady, lecz wkrótce wrócił i poprowadził nas dalej, omijając wyręby na prawo. Szliśmy gęstemi lasami świerkowemi. Gdzieniegdzie odsłaniał się w świetle latarki sękaty i brodaty pień buka, lub w mech odziany klon rozłożysty. Paprocie przybierały żywsze barwy i jakieś wejrzenie tajemnicze i zdawały się zakwitać, jakby w noc Świętojańską, jak o tem baśń niesie.
W końcu zeszliśmy nad potok Skoruszny, lecz przejścia nie było nigdzie widać. Bez wielkiego przeto namysłu weszliśmy w wodę, która wprawdzie dość szeroko płynęła, lecz głęboką być nie mogła. Latarka rozświecała czyste wody potoku aż do dna, a rybki zbudzone ze snu przelatywały między kamieniami jak strzałki. Po tamtej stronie potoku trafiliśmy zaraz na ścieżkę; droga szła potem dość gładko i koło godziny dziesiątej zastukaliśmy do znanych nam wrót Sawiuków. Niebawem nam otwarto, choć wszyscy już spali i domownicy poczęli się zchodzić do naszej izby. Ożywiona rozmowa przeciągnęła się dość późno w noc. Michajłowie powtarzali, że im się te dwa tygodnie naszej nieobecności wydały bardzo długie i że im się za nami już bardzo tęskniło. Podobnie jak w stronach, skąd powracaliśmy, trwała i tutaj nieprzerwana przez ten czas pogoda. Michajło dał nam, starannie przez się przechowane, listy do nas od swoich i znajomych, tudzież plikę gazet i chciał się zaraz wykazać z wydatków za sprawunki, o których załatwienie myśmy go poprosili, lecz na naszą prośbę odłożył to do jutra.
I tak pokładliśmy się znowu każdy w swym kącie. Noc przespaliśmy jednak niespokojnie. Śniły mi się Alpy Rodneńskie, straszne przepaście, to znowu jakichś rajskich kwiatów ogrody.
Dnia 6go Września, a więc w trzy dni po powrocie z Alp Rodneńskich, wyszliśmy przy wciąż trwającej pogodzie na wycieczkę, celem zwiedzenia doliny Prutu aż do osady Ardżeluża, powtórnego wyjścia, lecz z innej strony na Howerlę i zwiedzenia jeszcze kilku innych miejscowości. Z powrotem mieliśmy być w domu już 11go Września, aby zaraz nazajutrz opuścić już Czarnohorę i wracać do gniazd rodzinnych. Na Czarnohorze nie było już też wiele co robić. Wskutek kilku silnych przymrozków nocnych, pożółkły były góry, a owczarze opuszczali już z owcami gromadnie połoniny. Nadto oczekiwano nas w domu, a żona Wawrzyńcowa donosiła mu, że jest z dziećmi zdrową i bardzo już niecierpliwie wyczekuje jego powrotu.
Pierwszego dnia wycieczki, przeszedłszy przez Bystrzec i Maryszewską Małą stanęliśmy na noc na połoninie Ozyrny. Ztąd zeszliśmy nazajutrz do doliny Prutu, a postępując wciąż za biegiem jego, dotarliśmy w pobliże małej osady Ardżeluża zkąd nawróciliśmy idąc znowu pod bieg Prutu.
Prut skacze miejscami po licznych progach skalistych. Są to warstwy skał piaskowcowych bardzo stromo, prawie prostopadle sterczące. Wody trafiając w drodze na takie zapory, gromadzą się przed niemi, tworzą jakby małe jeziorka, aż przebrawszy, przelewają się przez progi. Ztąd, gdzie się takie liczne progi, niby groble poprzeczne ciągną (n. p. przed Ardżelużą), tam Prut rozpada się jakby na szereg licznych górskich jeziorek piętrzących się po nad sobą, a z każdego jeziorka woda się w kaskadach małych wylewa. Chwilami zdaje się, patrząc, jak woda pędząc nagle się w tych jeziorkach uspokaja i zwolna potem przez wystające progi przelewa, jakby się tu Prut do góry wspinał. Na wielu jednak miejscach brzegi się całkiem spłaszczyły, Prut płynie gładko. Wszędzie rozparły się lasy aż po sam brzeg Prutu i świerki kąpią w nim swe gałęzie. Lasy tworzą tu jakby ulicę zacienioną, którą wezbrana woda płynie. W tej ulicy, tam ku górze, widać szczyty i grzbiety Czarnohory, w takiem jakiemś świetle uroczem. Pięknie tu! Taka cisza panuje w tych głębokich, nieprzebytych prawie borach świerkowych, które tu całe porzecze Prutu zalesiły.
Ponieważ lasy przypierają do samego Prutu, przeto też i roślinność nadbrzeżna rozwinęła się tu tylko gdzieniegdzie obficiej. Wszedłszy w lasy, uczuwa się zaraz obfitą wilgoć, która przesyca glebę i powietrze leśne. Za wiele wilgoci a za mało tu światła dla roślin o kwiatach w barwach żywych. Dlatego panują tu przeważnie paprocie, a szczególnie mchy. Te się miejscami tak rozwielmożniły i choć tak drobne istoty, tak jednak wytrwale zdobywały piędź ziemi po piędzi, że i rosłe paprocie musiały ustąpić, tylko się jeszcze tu i owdzie utrzymując w rozproszonych okazach. Tylko Widłaki (Lycopodium annotinum) czołgają się zwycięzko po mchach, lecz te cierpliwie to znoszą.
Na takich miejscach, gdzie mchy jakby rozległemi kobiercami wyścieliły dno lasów, uderza zaraz, że tu jest jakoś jaśniej. Oko zdziwione spogląda w górę, lecz tam gęste sklepienie koron świerkowych, podobnie jak i gdzieindziej, bardzo tylko skąpe przepuszcza światło. Świerki stoją do koła w tych samych równych szeregach o pniach prostych, nie zbyt grubych i dopiero wyżej, prawie dopiero od połowy zagałęzionych, jak to zwykle bywa w głębi borów. Więc zkąd tu ta dziwna jakaś światłość, jakby w obszernej grocie alabastrowej, gdyby ta była barwy szmaragdowej i ściany jej nagie zabłysły w świetle pochodni? Czy to nie te kobierce mchów, co mają połysk zielonego aksamitu, czy to nie one odbijają i rozpraszają wdzierające się skąpo z góry światło i rozświecają głębie borów tym dziwnie uroczym a zarazem tak melancholijnym blaskiem? Tak jest.
Wieczorem zdążyliśmy na połoninę Koźmieską, gdzieśmy przenocowali.
Nazajutrz zrana zdziwiliśmy się, widząc szczyty Czarnohory zakryte mgłami. Trzymały się one uporczywie szczytów, mimo, że silny wiatr dął z tamtej strony Czarnohory i tylko zmieniając co chwilę swe kształty, to się zniżały, to się znów podwyższały, jakby przywiązane do gór.
Nad stają, wyżej granicy lasów, zarastał szczyt Koźmieskiej w ogromnej ilości Jałowiec górski (Juniperus nana), tworząc rozległe płaty, czego dotąd nigdzie nie widziałem na Czarnohorze. Znak to jałowszej gleby, co potwierdzało i pojawienie się Szczotki (Nardus stricta), owej sztywnej, a tak trafnie nazwanej trawy. Na siodle między Koźmieską a Howerlą trafiłem na małe torfowisko (Sphagnetum). Szukałem tu skrzętnie owej Borówki (Vaccinium Oxycoccos), co swemi drobnemi misternemi listkami powleka jak paciorkami kępki torfowca, szukałem Rosiczki (Drosera rotundifolia), której listki zaopatrzone w długie rubinowe rzęsy z gruczołkami na końcach, chwytają niebaczne muszki, lecz nie znalazłem tych roślin, mimo, że je w tych wysokościach widziałem już gdzieindziej na Czarnohorze.
Ja tu lepiej wiem, jak sobie postępować — brzmiała niema odpowiedź przyrody.
Niebawem zbliżyliśmy się do Howerli, w któréj boki wprost przed nami, wdzierała się głęboka kotlina, a na wschód nad Zaroślakiem, druga jeszcze większa, już przez nas dawniej zwiedzona. Postanowiliśmy zwiedzić pierwszą. Skaliste bardzo strome jej ściany, wznosiły się wysoko, a górą, zachodnim brzegiem tych ścian, biegł gładszy grzbiet, którym ciągnęła się granica między Galicyą a Węgrami, i po którym można było wygodnie wyjść na szczyt Howerli. Tym właśnie grzbietem miał podążać Wawrzyniec i Iwan, i gdzieś w pół drogi zaczekać na nas, my zaś mieliśmy do nich zdążyć po stokach kotliny.
Rozstając się, zwrócił Iwan naszą uwagę, abyśmy nie podchodzili pod pasące się na przeciwnej ścianie kotliny kozy, gdyż te strącają kamienie na dół. Zaledwie domówił te słowa, kiedy z przeciwka poczęły się sypać z łoskotem kamienie. Kozy, (w takich miejscach nie mogą się paść owce), śmigały śmiało po skałach, skacząc jak małe brodate djabełki, i stając nieraz na tak kończastych skałkach, że im się wszystkie kopytka zchodziły na jednym punkcie. Owczarze pilnowali i nawoływali je gdzieś z boku.
Począłem się niebawem wspinać z towarzyszem po spiętrzonych skałach, po których biegły w poziomych liniach, niby schedy lub wiszące galerye, bujnie ziołami porosłe wąskie płaszczynki. Tu całe kępki wielkiego Rozchodnika (Sedum Rhodiola) o kwiatkach drobnych, liściach żółtawo zielonych jasnych i korzeniu grubym zapachu róży; obok podnosi swą kitę różowych kwiateczków smukły Wężownik (Polygonum Bistorta), niby pióro za czapką ułana, szeleszczą białe nadęte dzwonki Lepnicy siatkowatej (Silene Behen). Owdzie podnosi swe pałeczki ciemnozielony Widłak Woroniec (Lycopodium Selago), trzymając je sztywnie do góry niby wieloramienny świecznik, a tuż przy nim w wilgotnej szczelinie skały rośnie bladawy Śledziennik (Chrysosplenium oppositifolium), niosący u góry jak w czareczce małe żółte kwiateczki, niby górnik, który właśnie opuścił ciemne łono gór, i wynosi na świat drogie bryłki złota. A dalej gromadzą się owe znane już alpejskie Zawilce, Dzwonki, Sasanki, Bodziszki i t. d., a nawet i lnu alpejskiego nie brakło, widać, że przyroda jednakowo wszędzie dba o swoje dzieci. Boki skał, gdzie się chyba jeszcze tylko ptak utrzyma, zarasta miejscami Olsza zielona.
Chodząc tak i zbierając, spostrzegłem tuż przed sobą, w szparze skały Pierwiosnek długokwiatowy (Primula longiflora), roślinę nie znalezioną jeszcze dotąd w Galicyi. Ze środka pęku liści sterczała samotna łodyżka, uwieńczona u góry okółkiem przekwitłych już kwiatów. Liście były drobną mączką, jakby pudrem obsypane. Mączka jest tak delikatną, że za ściśnięciem liścia w palcach, oblatywała i zielone tło liścia przebijało, podobnie jak skrzydło motyla, z którego pył można tak łatwo palcem zetrzeć.
Uradowany tą nową rośliną, szukałem więcej jej okazów, lecz tu był tylko ten jeden. Nie traciłem jednak nadzieji patrząc na wyżej położone skały, ku którym się teraz zbliżaliśmy. Szliśmy właśnie wąwozem, jakby sztucznie wykutym w skałach, niby wjazdem na jakiś starożytny średniowieczny zamek. Na prawo wzdłuż skały ciągnął się wąski przesmyczek, który okrążając skałę, musiał gdzieś dalej prowadzić. Poprosiłem towarzysza, aby trochę poczekał, że ja na ten przesmyczek zajrzę i zaraz wrócę. Okrążywszy skałę, zaprowadził mię przesmyczek do małej kotlinki zewsząd stromemi otoczonej skał ścianami. Rozglądając się po skałach, spostrzegłem nad sobą szukany Pierwiosnek w dość wielu okazach, do których jednak wyciągnięty toporek daleko jeszcze nie dostawał. Po chwili namysłu ustawiłem aneroid, który i tak wypadało mi już odczytać, złożyłem torbę, toporek i notatki na ziemi, a sam począłem się drapać do góry, spierając się nogami i rękami i przyciskając się piersiami do twardej skały. Gdym w końcu rękę wyciągnął, udało mi się wyrwać dwa okazy tej rośliny. Kiedym jednak chciał zchodzić, przekonałem się, że się obrócić nie mogę. Uczułem, że mała wypukłość, na której się nogą sparłem, a która jak ząb zaledwie od ściany skały odstawała, jest zadziwiająco małą i że ją zaledwie połową mej stopy przykrywam. Przeszło mi przez myśl, że najmniejszy fałszywy ruch, a zsunę się z zęba i nie zatrzymawszy się może na owym wąskim przesmyczku, polecę gdzieś jeszcze dalej na dół. Na chwilę zadrżały mi kolana, lecz niebawem wróciła zimna krew. Począłem się spokojnie rozglądać wmawiając w siebie, że siedzę na wygodnym fotelu — lecz nigdzie nie było widać żadnego sposobu wyjścia.
W tej chwili pojawił się na zakręcie skały towarzysz, widocznie zaniepokojony mą długą nieobecnością i zbliżając się zwolna, zapytał zupełnie spokojnie, czy mi niema pomódz do zejścia. Równocześnie stanął o jeden stopień wyżej, przycisnął silną dłonią mą nogę, wspartą na owym zębie, a już dobrze zdrętwiałą i kazał mi drugą nogą śmiało się spuścić, gdyż podstawił swe ramię. I tak stanąłem znowu na przesmyczku, lecz tu usłyszałem dopiero porządną burę, za me drapanie się po skałach. Wymawiałem się i przepraszałem jak mogłem, głównie na to nacisk kładąc, że gdyby nie przekonanie, że się on tak niedaleko znajduje, że więc w razie potrzeby mogłem na niego zawołać, byłbym nie był tak śmiały.
Wyszedłszy z wąwozu, zobaczyliśmy podążającego ku nam pasterza, który nas nieśmiało o tytoń poprosił. Gdyśmy mu go dali, podziękował i pobiegł uradowany. Gdyśmy się później wyżej po skałach wspinali, spostrzegliśmy po drugiej stronie kotliny olbrzymi ogień, jakby się tam cały dom drewniany palił.
Ależ to sobie gruntownie zapala fajkę z naszym tytoniem, mówiliśmy, śmiejąc się.
Wkrótce potem wyszliśmy na górny brzeg skał i stanęli na gładszym grzbiecie, gdzie tuż opodal Wawrzyniec z Iwanem spoczywał. Mgły odziewały wciąż jeszcze szczyty, lecz mimo to, podążyliśmy w górę.
Szczyt Howerli 2,058m. n. p. m. wzniesiony, podobny jest kształtem swym do stożka, którego wysokość, jeźli się weźmie za podstawę najniższe siodło między Howerlą a Dancerzem, wynosi niespełna 300 metrów. Inne szczyty Czarnohory nawet i tyle nie wystają ponad główną podstawę, t. j. ponad niepodzielony trzon jej pasma. Stoki szczytu Howerli są gładkie, równe i pokryte dość jednostajną roślinnością. Przeważają małe krzewy i trawy. Do pierwszych należy Różanecznik rdzawy (Rhododendron ferrugineum), i trzy gatunki Borówki (Vaccimum Myrtillus, Vitis idaea i uliginosum); wszystkie te krzewy zmniejszają się co do ilości z wysokością i karłowacieją bardzo, są jednak jeszcze i na samym szczycie reprezentowane, choć tu już tylko w bardzo rozproszonych okazach. Po innych szczytach i wysoko położonych grzbietach Czarnohory, przyłączają się w najwyższych wysokościach, gdzie wymienione krzewy już bardzo karłowacieją, jeszcze dwie malutkie alpejskie wierzby (Salix retusa i herbacea). Z pomiędzy traw stanowi w niższej części krainy kosodrzewu po miejscach trawiastych główne tło gatunek wysokiego wspomnianego już dawniej owsa (Avena caespitosa), o drobnych bardzo kłoskach. W wyższej części krainy kosodrzewu, (w któréj się właśnie teraz na szczycie Howerli znajdujemy), gdzie wprawdzie owies ten jest jeszcze bardzo rozpowszechniony i nawet wychodzi na najwyższe szczyty, przeważają już jednak z reguły niskie trawy alpejskie, np. Owies różnobarwny (Avena versicolor), o kłoskach dużych, ciemniejszemi kolory zabarwionych i zaopatrzonych w długie wąsy, dwa gatunki Sesleryi (Sessleria coerulea i disticha) o kłoskach zbitych, jakby w jedną pałeczkę, drobna Kostrzewa owcza (Festuca ovina), i wiele jeszcze innych traw, w które szczególnie Czarnohora obfituje. W formacyi traw bierze jeszcze także bardzo czynny udział mały Sit (Juncus trifidus), do innej wprawdzie, lecz bliskiej rodziny należący, który swemi cieniutkiemi i okrągłemi jak u szczypiórku listkami pokrywa jakby rozczesanemi włosami nieraz znaczne i szczególnie jałowsze przestrzenie.
Oprócz powyższych krzewów i traw, pojawia się na szczycie Howerli jeszcze wiele innych roślin, często o kwiatach żywo zabarwionych, lecz gdy się te zwykłe nie gromadzą w większej ilości razem, przeto też i wpływ ich na ogólną fizyonomię roślinności jest mniej widoczny.
Już południe mijało, gdyśmy stanęli na szczycie Howerli, otuleni zewsząd gęstą mgłą. Dopiero na szczycie oceniliśmy dokładnie, jak silny i zimny wiatr dął od zachodu z małem zboczeniem na południe, a przed którym dotąd byliśmy dość zasłonięci. Mgły przelatywały z szaloną szybkością koło nas. Od czasu do czasu przerzedzały się, robiło się jaśniej, już można się było domyśleć, gdzie się słońce znajduje; niebawem zaświecił blady jego krążek przez mgły przerzedzonej jak księżyc z poza cieńkich warstw chmur, owdzie ukazał się i kawałeczek błękitu, co jakby przywiązany do mgieł, pędził z jednakową z niemi szybkością — lecz w krótce słońce i błękit znika, mgły się zgęszczają i znowu ciemno, jakby życie miało zamrzeć na ziemi, a wiatr już pieśń pogrzebową śpiewał.
Pocieszało nas tylko, że będąc jeszcze niżej, widzieliśmy wszędzie w okolicy słoneczną pogodę. Wiatr bowiem nie napędzał skąd inąd mgieł, lecz te tworzyły się dopiero na Czarnohorze, a to w ten sposób, że powietrze nadchodząc z innych stosunkowo cieplejszych stron, trafiało na zimniejszą temperaturę Czarnohory i musiało tu tem samem część swej pary we mgły zgęszczać. Dlatego kto patrzał w tym dniu z dalszych stron na Czarnohorę, temu musiało się wydawać, że jej szczyty obsiadła spokojna mgła. Tymczasem mgła ta pędząc szalenie, była w każdej chwili inną, i oddalając się od Czarnohory, ulatniała się znowu w cieplejszem powietrzu okolicy, podczas gdy wiatr za zbliżeniem się do Czarnohory wciąż nowe mgły wytwarzał. Zchodząc ze szczytu wyszliśmy po niejakim czasie ze mgły, która teraz wisiała nad nami jak powała. Po dolinach świeciło słońce, lecz wszystkie sąsiednie góry pokrywały mgły.
Obraliśmy obecnie kierunek drogi na stronę południową, t. j. węgierską. Z tej strony odsłoniły się pod szczytem Howerli na dwu miejscach warstwy skał piaskowcowych w ten sposób, że nachylenie ich powierzchni biegnie równolegle z nachyleniem stoków, co się tylko z południowej strony wydarzyć może, gdyż ogólne nachylenie warstw w Czarnohorze jest południowo-zachodnie. Odsłonięte te tutaj warstwy mają powierzchnię zupełnie równą i gładką, i wydają się z daleka jakby dwa olbrzymie okna wstawione w bok Howerli.
Zeszedłszy z właściwego szczytu Howerli, trafiliśmy na wielką i prawie poziomą płaszczyznę. Przy rozglądaniu wpadło mi na myśl, czy nie istniał tu kiedyś lodowiec i czy nie znajdę jakich śladów, któreby potwierdziły to przypuszczenie. Postępując w kierunku południowo-wschodnim (t. j. równolegle z ogólnym kierunkiem Czarnohory) trafiłem na brzegu powyższej płaszczyzny na wał jakby sztucznie usypany, dziś już trawą porosły, a za którym rozciągała się znowu płaszczyzna cokolwiek od poprzedniej mniejsza. Ten wał jest bardzo prawdopodobnie środkową moreną lodowca, który się tu kiedyś z tej strony Howerli znajdował. Pierwsze ślady lodowca odkryto z tamtej strony Howerli, w kotlinie Zaroślaka i obok od wschodu w kotlinie Pozyzewskiej. (Zob. rozprawę M. Łomnickiego w IV tomie Pamiętnika Tow. Tatrz.) Zdaje mi się jednak, że wszystkie w ogóle większe doliny i kotliny Czarnohory w krainie kosodrzewu, były dawniej lodowcami pokryte. Pewne wskazówki do takiego przypuszczenia spostrzegałem n. p. w dolinie Dzembronii, Gadżyny, Prutu, co jednak jeszcze na później do dokładniejszego zbadania odkładam.
Przeszedłszy ów wał, zeszliśmy na drugą równinkę, na której znajduje się dość wiele małych jeziorek, właściwie stawków; kilka z pomiędzy nich wyschło już było o tym czasie. Nad jednem z jeziorek rozłożył się taborem Wawrzyniec i Iwan, przybyli tu już od dłuższego czasu przed nami, a roznieciwszy ogień gotował Wawrzyniec wodę na herbatę, bośmy byli trochę zziębnięci mimo płaszczów. Za naszem zbliżeniem się zapowiedział Wawrzyniec, że już woda wre i można herbatę zasypać. Jakżeśmy się jednak zdziwili, gdyśmy w garnku spostrzegli tysiące już nieżywych (skutkiem kipienia wody) robaczków, wielkości zaledwie 1 do 2 milimetrów, a które przybrały kolor czerwonawy. Jak się pokazało, wodę, na pozór czystą, wziął Wawrzyniec z jeziorka. Robaczkom tym nie przypatrzyłem się wprawdzie dokładnie, lecz przypomniały mi one owe prawie mikroskopijne raki, które w tylu gatunkach i w takiej zwykle ilości żyją tak w wodach słodkich jak i słonych. W każdym razie wdzięczne tu pole dla zoologów.
Ponieważ Wawrzyniec pobiegł po wodę źródlaną i herbata po jakimś dopiero czasie miała być gotową, przeto wybrałem się na kamienistą zerwę, która naprzeciwko o niespełna 100 metrów wyżej się znajdowała.
W przechodzie spostrzegłem, że brzegi jeziorek obrastały przeważnie turzyce, a mianowicie w wielkiej obfitości wysoka Turzyca (Cerex ampullacea); obok po miejscach podmokłych przędły obficie białą swą wełnę Wełnica jednokłosa (Eriophorum vaginatum) i Wełnica wąsko-listna (Eriophorum anqustifolium), pierwsza o samotnej, druga o kilku główkach.
Zbliżywszy się do owej zerwy, przekonałem się, iż między głazami gromadziła się bujna gleba, skutkiem czego i roślinność żyła tu różnobarwna. Najwyżej wznosiła się Ciemięrzyca biała (Veratrum album) o liściach dużych, jak na roślinie tytoniowej i biało-zielonkowatych kwiatach, co w wielkiej ilości ustawiły się na końcu łodygi w smukłą piramidę. (Wawrzyniec opowiadał, że górale w Zachodnim Beskidzie przyrządzają z tej rośliny nadzwyczajnie mocną i świdrującą w nosie tabakę). Obok rósł gatunek Ostu (Carduus hamulosus) o główce samotnej barwy różowej, a łodyga jego tudzież liście były gęsto najeżone kolcami, lecz to tylko tak więcej dla strachu, bo kolce miękkie, prawie nie kłują. Dalej zgromadziła się obficie (podobnie jak i na wielu innych miejscach Czarnohory), Goryczka trojeściowata (Gentiana asclepiadea) o liściach jajowato-podłużnych i po parze naprzemianległych. W kątach każdej pary liści mieszczą się wielkie ciemno-lazurowe kwiaty, co jak liczne zabarwione latarnie ubierały tę roślinę od stóp prawie aż do głowy. Inny Goryczki gatunek Goryczka nakrapiana (Gentiana punctata), która na Czarnohorze jest częstą i w większych wysokościach nieraz się obficie pojawia, rosła tu w kilku okazach. Ma ona u góry kilka dużych żółtych kwiatów, licznemi plamkami nakrapianych, wskutek czego ubarwieniem swem przypominają one centkowaną skórę węża, lub futro pantery. Korzeń jej jest tak gorzki, że za samem tylko nadgryzieniem czuje się przez cały dzień gorycz w ustach; ma też zastosowanie w medycynie.
Opuszczając nasze prowizoryczne obozowisko, zchodziliśmy zwolna na połoninę Breskulską na nocleg. Trafiliśmy właśnie na podoj owiec a Iwan, który miał prawie na wszystkich stajach jakiegoś znajomego owczarza, pospieszył pomagać w dojeniu. Nadoił on się przez tyle lat, więc też przy każdej sposobności odzywała się w nim ta żyłka do tego. Połoniny po węgierskiej stronie Czarnohory wydzierżawiają po większej części Rusini z Galicyi. Tak i na tej połoninie byli sami Galicyanie. Spostrzegłszy w kącie piszczałkę poprosiliśmy Iwana, aby zagrał. Nie dał się długo prosić i niebawem zagrał kilka tych rzewnych tęsknych dumek ruskich, które przemawiać się zdawały, że i w jego na pozór tak surowej duszy, żyje świat szlachetniejszych uczuć i myśli, tylko, że przytłumiony chwastem tego ciężkiego codziennego życia. Po Iwanie chwycił za piszczałkę młody chłopak o czerstwem rumianem licu i począł grać, a zadziwienie nasze rosło z każdą chwilą. Tyle było w grze jego werwy, tak umiał jasno uderzać w tony smutne lub wesołe, tyle różnych wrażeń umiał w słuchaczach wywołać, żeśmy poczęli przypuszczać, że się gdzieś gry uczył. Lecz chłopak był zupełny samouk, nigdy nawet miasta nie widział. Zaiste, lud tutejszy ma wiele zdolności muzykalnych.
Gdyśmy się następnego dnia przebudzili mgła wisiała aż po staję, a powietrze było spokojne. Otuleni w gęste mgły, postępowaliśmy znowu w górę w kierunku na Dancerz. Koło dziesiątej godziny jednak mgły poczęły jaśnieć, jakby był kto rozprowadzał po nich światłość, poczęły rzednąć a tu i owdzie przedziera się już błękit nieba, a niżej pod nami widać leśne szaty dolin, również jakby płaty ciemniejszego błękitu. Przez godzinę mgły jakby się były wahały, co mają z sobą począć: to się rozdzielały i jak spadłe z nieba chmury wałęsały się po stokach gór, złaziły w doliny, to sobie znów podawały dłonie i przypuszczały na nas swój nieszkodliwy atak. Lecz słońce grzało z góry, przypierało je nielitościwie do ściany i coraz słabsze były ich ataki i coraz bardziej rzedniały ich szeregi. Już ich tylko niewiele, jak resztki pobitego i obsaczonego wojska; chcą się ukryć w zapadlinach gór, lecz słońce zwycięskie wpada i tu na nie i niebawem ostatni strzępek mgły rozwiał się w powietrza. Południowy stok Czarnohory zajaśniał w słonecznej pogodzie, jakby odetchnąwszy, że się pozbył nieprzyjaciela. Jakże się jednak zdziwiliśmy, gdy wyszedłszy na Dancerz 1,822 m. spostrzegliśmy, że północne stoki Czarnohory (w Galicyi) były w gęste mgły odziane aż po sam brzeg, po graniczny grzbiet Czarnohory. Na lewo o kilka kroków morze mgieł, na prawo uśmiechnięte w pogodzie stoki. Czarnohora podobną teraz była do olbrzymiego masztu, który w jednę stronę, na północ, nadął swój ogromny biały żagiel. Z północnej przeto strony było chłodniej i mgły nie mogły się tam ulotnić. Szliśmy następnie grzbietem granicznym przez Pozyzewzką 1,850 m. aż pod Turkuł, zkąd zeszliśmy znowu na węgierską stronę i zawitaliśmy wieczorem do znanej nam już staji na połoninie Turkulskiej. Watah czynił już przygotowania do opuszczenia z owcami połoniny, a część już była nawet powróciła w doliny. Opowiadał nam, że sąsiad jego na połoninie Tomnatka Wielkiego już od tygodnia opuścił połoniny. Na tej sąsiedniej, pół dnia drogi oddalonej staji, byliśmy już raz dawniej i przypomnieliśmy sobie, żeśmy tam żyda watahę zastali. Po raz pierwszy zobaczyliśmy żyda watahą w kotlinie Kizich Ułohów. Doglądają oni tylko, podczas gdy Huculi pasą, doją i w ogóle wszystkie spełniają im roboty. Żydzi biorą połoniny bądź w zastaw za długi, bądź kupują je na własność, a szczególnie na dziale granicznym między Czarnohorą a Czywczynem zakupili oni już wiele rozległych połonin. Widok żyda na połoninie sprawia zawsze jakieś przykre wrażenie. Ludzie ci nie mają żadnego poczucia na piękno i poezyę otaczającego ich świata górskiego. Uważając nadto poetyczny zawód owczarski tylko ze względu na jego zyskowność i posługując się we wszystkiem obcemi siłami, nasuwają mimowoli na myśl, jak to ten swobodny dzielny lud Hucułów w coraz większą popada od nich zależność i nawet z tych swych odwiecznych dzielnic, z krainy połonin, zostaje zwolna wypierany. Gdyśmy po raz pierwszy zobaczyli żyda watahą, to się Wawrzyniec aż z zadziwienia przeżegnał. W jego górach jeszcze się na coś podobnego nie zanosi na szczęście.
Następny poranek zdawał się pogodę zapowiadać. Ruszyliśmy na wschód, okrążając Turkuł wzdłuż granicy lasów, aby się dostać w Kotlinę Butyńca, gdzieśmy już raz byli, lecz dla słoty botanizowanie zawiesić musieli. Mgły jednak poczęły się coraz więcej gromadzić i lekki wiatr ruszył się od południowego zachodu. Czuliśmy lekkie znużenie i nienaturalne ciepło, bo powietrze było parą przesycone, wskutek czego nie mogła się należycie odbywać waporacya ciała. Dlatego wydało się nam powietrze „parne“, co nas niepokoiło. Niebawem spełniły się nasze obawy. Gdyśmy bowiem dosiągnęli Butyńca począł deszcz rosić i coraz się więcej wzmagał, aż doszedł miary średniego deszczu i odtąd wciąż się na tym stopniu utrzymywał. Płaszcze przesiąknięte wodą poczęły nam już ciężyć a dolnym ich brzegiem, jak z deszczochronu, poczęła woda ściekać ciurkiem. W butach chlapkała nam już woda, a w drodze przez istne rozlegle pola znanego nam już wysokiego owsa (Avena caespitosa), który ponieważ się w tym roku statek tu nie pasł, wybujał po pas i właśnie teraz dojrzałe swe i zżółkłe kłosy pochylał, mokły nam nogi za każdym krokiem, jakby nas kto wiadrem wody oblewał. Ile razy schyliłem się, aby sobą zasłonić notatki, w których coś zapisać chciałem, tyle razy struga wody zlewała się z kapelusza, nieraz wprost na kolana. Notatki od mokrych rąk i wody kapiącej z rękawów wyglądały jak spłakane. Aneroid musiał spoczywać w swem ukryciu, gdyż go nie mogłem nigdzie ustawić.
Znowu się zasłociło. Niegościnna to dla nas ta Czarnohora! — przebąkiwaliśmy między sobą. I przesunął się nam przed oczyma długi szereg pochmurnych, słotnych dni, zaledwie od czasu do czasu przeplatanych pogodniejszym dniem.
Nie ma co robić — do jutra się nie wypogodzi, a pojutrze mamy się już i tak wybrać w podróż powrotną. Wracajmy do domu! Iwanie, teraz południe, zajdziemy dziś jeszcze do domu?
Iwan się rozglądnął i rzekł po chwili:
— Czomu ni? Pijdemo werchamy taj zajdemo u weczer domiu. Pijdemo sporsze, bo wy i tak ne możete uże zberaty taj zapysuwaty.
Poczęliśmy się wspinać ostro do góry i w końcu wyszliśmy na grzbiet graniczny, który tutaj t. j. między kotliną Butyńca z jednej i kotliną Gadżyny z drugiej strony 1,997 m. sięga. Odtąd postępowaliśmy wciąż grzbietem, prawie się nic nie zniżając ani podwyższając, wśród gęstej mgły i ciągłego deszczu. Iwan szedł naprzód, my w milczeniu postępowaliśmy za nim. Co chwilę zmienialiśmy kierunek, lecz w którą stronę świata podążaliśmy za każdą zmianą kierunku, lub gdzie się w ogóle znajdowaliśmy, o tem snuły się nam tylko domysły po głowie. Tylko Iwan wiedział dokładnie, gdzie się znajdujemy.
Przebyliśmy już spory kawałek drogi, gdy się cokolwiek przejaśniać poczęło i deszcz prawie ustał. Wychodziliśmy właśnie na niewielki, kamieniami i głazami zasypany czub i był to, jak nam Iwan powiedział, Tomnatek Wielki, sięgający koło 1,990 m. Rosła tu bardzo obficie mała, do Rozmarynu podobna krzewina, Polanka, na Polesiu, gdzie inny gatunek jej rośnie, Bahunem zwana (Azalea procumbens), która ziemię zaścielała gęsto i również obficie rósł Pierwiosnek najmniejszy (Primula minima). Obie te rośliny, a mianowicie druga, pojawiają się w ogóle często po jałowych kamienistych grzbietach Czarnohory.
Ustawiłem na prędce aneroid, ukrywszy go pod głazem. Chmury i mgły rozstąpiły się na chwilę dokoła nas, że byliśmy, jakby w środku olbrzymiego balonu; lecz ani doliny, ani najbliższe nas szczyty, nie odsłoniły się nawet na krótki czas. Niebawem poczęły się znowu chmury i mgły zwierać, cisnąć ku nam w jakimś dziwnym chaosie, aż w końcu znowu nas gęste mgły owiały, deszcz znowu rzęsiściej lunął i zrobiło się jeszcze ciemniej, niż poprzednio.
Szliśmy już dość długi czas, gdy tuż przed sobą spostrzegłem ów rzadki gatunek górskiego Czosnku (Allium Victorialis), o liściach stosunkowo wielkich i szerokich, kształtu podłużno owalnego. Rósł tylko w kilku okazach i to płonnych, gdyż nie miał łodyg kwiatowych. Spojrzałem na aneroid pod płaszczem; wskazywał tylko o 2⋅2 milimetra większe ciśnienie powietrza, jak na Tomnatku Wielkim, a zatem byliśmy tu zaledwie o kilkadziesiąt tylko metrów niżej. Zapytałem Iwana o nazwę miejsca, gdzieśmy byli.
— Se sa? — zapytał się Iwan, — se je hrebet meży Brebeniesku a Munczelom.
A więc minęliśmy już Brebenieską, która na tej przestrzeni jest najwyższą 2,039 m., a zbliżaliśmy się do szczytu Munczela. Na dalsze me zapytanie, odpowiedział Iwan, że stoimy na terytoryum połoniny Łemskiej.
I znowu podążaliśmy w milczeniu długi czas, aż nagle poczęliśmy się ostro zniżać. Opuszczaliśmy widocznie grzbiet graniczny, który będąc równym i wciąż prawie w tym samym utrzymując się poziomie, mimo swego bardzo wysokiego położenia, stanowi rzeczywiście wygodne (szczególnie w czas pogodny) przejście przez Czarnohorę i zarazem dowodzi, jak wysoko są jej siodła położone, nad które tylko niektóre szczyty więcej znacznie się wznoszą.
Roślinność całego grzbietu jest przeważnie jednostajną i podobną do owej, jaką na szczycie Howerli widzieliśmy. Najpiękniejsze ogrody kwiatów kryją się trochę niżej, po skałach i głębokich kotlinach.
Wkrótce potem wyszliśmy z objęć chmur i mgieł i przed nami odsłoniła się górna część ponurej, szczególnie teraz pod ciemnym dachem chmur dżdżystych, doliny Dzembronii, którą już znaliśmy z kilku poprzednich wycieczek.
Mimowoli wyrwał się nam teraz okrzyk podziwu na talent Iwana w przewodniczeniu w taki czas mglisty. Gdyśmy się zbliżyli do górnej granicy lasów, stanęliśmy na chwilę pod świerkiem i poczęstowali Wawrzyńca i Iwana cygarami. Iwan odezwał się po chwili, z widocznem zadowoleniem i pewną dumą:
— A szo, lipsze ja znaju prowadyty, jak Kostyn? A szoby to buło, kołyby nas buła prysiła, szo ni daj Boże, taka jak teper mraka tam u tym Pietroszu? Ta bułybyśmo zahynuły wsi razom.
Szliśmy potem znaną nam już drożyną leśną i późnym już dość wieczorem stanęliśmy w domu, a więc o dzień wcześniej, jak pierwotnie zamierzaliśmy.
Przez następne dwa dni pakowaliśmy się i przygotowywali do podróży. Nadszedł w końcu dzień 13go września, w którym mieliśmy Czarnohorę opuścić; dzień był pogodny. Zaraz z rana nasz gospodarz, który nas miał odwieść do Kołomyji, począł składać i wiązać rzeczy nasze do siodeł koni, gdyż na wóz mieliśmy wsiąść dopiero po tamtej stronie Stepańskiego Gronia, na Krasnym Łuhu. Gdyśmy już opuszczali domostwo Michajłów, żal nam się zrobiło tych poczciwych ludzi, tej naszej izby, w której wprawdzie nie wiele czasu spędziliśmy, lecz się już w niej tak swojsko czuliśmy. A ten widok za domem, tak już znany, a jednak zawsze miły, na ten piękny i wyniosły Smotreć, co tu stoi, jak na straży! Tam niżej Dzembronia szumi, jakby nas namawiała, abyśmy jeszcze nie odjeżdżali.
Znajomi Dzembronianie pozchodzili się pożegnać się z nami. Lubili oni, gdyśmy w domu byli, zgromadzać się nieraz w naszej izbie, aby trochę pogawędzić, przypatrzeć się naszemu zajęciu, a z czasem, gdy już do nas nabyli zupełne zaufanie, poczęli się i nieraz radzić w swych sprawach natury więcej prawniczej. Lud bowiem, jak wszędzie ma zawsze swoje procesy, byleby tylko nie z obcym żywioły! Ponieważ zachowywali się bardzo cicho i skromnie, przeto nam nie przeszkadzali i my radzi byliśmy posłuchać nieraz ich rozmów. Polubili oni także Wawrzyńca i często go otaczali, a on im coś prawił i tłómaczył tym swoim zawsze jeszcze bardzo łamanym ruskim językiem. Od czasu do czasu podejmowaliśmy ich kawą lub herbatą, a Wawrzyniec dzielnie nam wtedy dopomagał do robienia honorów w domu. Mimo jednak, że z czasem takie zupełne zapanowało w nich zaufanie do nas i już dawno zapomnieli podejrzywać nas o zamiary inżynierskie, to jednak nie wyjawialiśmy im, do czego nam właściwie służyły aneroidy. Przypuszczaliśmy bowiem, że może nie zrozumieją dobrze istoty rzeczy, a takiem późnem tłómaczeniem się damy im może także tylko powód do jakich wątpliwości lub do nieuzasadnionych podejrzywań. Wawrzyniec wtajemniczony we wszystko, milczał jak zaklęty. I tak cel aneroidów pozostał dotąd tajemnicą w Dzembronii. Lecz czas już ruszyć w drogę! Żegnamy i ściskamy dłonie liczne ze wszystkich stron nam podawane, odbieramy błogosławieństwa na podróż i zwolna się oddalamy, a niebawem okryła się nam gromadka poczciwych Dzembronian za gajem olszynowym (Alnus incana), który w zbitym szeregu ciągnie się tu wzdłuż Dzembronii wód. Za małą godzinkę byliśmy na wierzchu Stepańskiego Gronia 1,137m. Czarnohora jakby na pożegnanie była cudownie wypogodzoną. Zanim poczęliśmy się spuszczać na drugą stronę, jeszcze się nam wyrwały słowa:

Żegnaj, do widzenia! potężna Czarnohoro,
Obyś była tak piękną, jak dzisiejszą porą,
Gdy znowu tu będziemy, by twych roślin światy
Badać dalej i poznać twe w całości szaty.

Na Krasnym Łuhu siedliśmy na wózek i dzielna para hucułków uniosła nas szybko. W Żabiu chcieliśmy odwiedzić z pożegnaniem pana Gregorowicza, lecz odjechał był do Kołomyji. Na poczcie zastaliśmy kilka listów i plikę gazet, których najświeższe numery donosiły właśnie o pierwszych dwóch dniach pobytu Cesarza w Krakowie. Przeglądaliśmy przeto z ciekawością gazety po drodze. Zaraz za Żabiem skryły się nam ostatnie szczyty Czarnohory i odtąd jużeśmy jej nie widzieli. Zajechawszy bowiem do Kołomyji spostrzegliśmy, że się w stronie Czarnohory znowu zachmurzyło.
Po drodze mijaliśmy spieszący ze wszystkich stron lud w malowniczych strojach do Kołomyji na przyjęcie Cesarza, który tam był na 15go Września oczekiwany. Było więc bardzo rojno i strojno na drodze.
Nasz Michajło składał ciągłe dowody swej troskliwości o nas i zapobiegliwości. Zaraz na pierwszym popasie częstował nas swemi przysmakami, które mu żona obficie przygotowała na drogę. Był to jednak z jego strony tylko dowód gościnności; jego troskliwość i wielka uwaga na wszystko objawiała się w innym kierunku w prawdziwie rzadki sposób. Przestrzegał, gdy droga była gorszą, prosił nas nieraz zsiąść, gdy droga była spadzista, zaglądał często, czy się nasze siedzenia nie popsuły, poprawiał na wozie i t. d. Na przestrzeniach mniej stromych, zeskakiwał i biegł obok wozu, a wtedy byliśmy nieraz w strachu o niego, aby go wóz nie przyparł do ściany góry, pod którą tuż przejeżdżał. Lecz Michajło, choć człek dobrej tuszy i przysadkowaty, wspierał się ramieniem o bok wozu i z iście góralską zwinnością wyciągnięty poziomo biegł stopami po stoku góry, niby leżał a przecież biegł.
Wogóle jest droga, choć nieźle utrzymana, od czasu, gdy się za Krzyworównią zjeżdża z dość wysokiego grzbietu do doliny Rybnicy (przed Jaworowem), z której się następnie od Sokołówki wjeżdża w dolinę Riczki — aż po sam Kosów niebezpieczną. Pomijając zjazdy bardzo strome na wielu punktach, gdzie się nieraz droga równocześnie i silnie skręca, niebezpieczeństwo polega właściwie w czem innem. Na bardzo bowiem wielu miejscach zbliżają się powyższe potoki do samego podnóża stromych ścian gór. Przeprowadzono tu drogę w ten sposób, że wykopano w boku gór niejako przesmyk i to zwykle w dość znacznej wysokości nad poziomem potoków. Po jednym przeto brzegu drogi wznosi się tuż stroma ściana w górę, zaś od drugiego brzegu spada od razu podobnie stroma, często kilkanaście sążni wysoka ściana aż do potoku. Nie wiem z jakich powodów nie umieszczono w takich miejscach od strony przepaści poręczy, lub przynajmniej drzew nie zasadzono. Jakby naumyślnie nie chroni nieraz nawet i krzaczek niebezpiecznego brzegu drogi. Jakżeż więc łatwo o przypadek, czy w ciemną noc, czy w burzę, czy przy sposobności, gdy się wozy mijają! I rzeczywiście zdarzały i zdarzają się wciąż nieszczęścia na tej przestrzeni, a nawet ojciec naszego Michajła Sawiuka zginął w ten sposób, stoczywszy się z drogi do potoku. Michajło pokazywał nam miejsce tego nieszczęśliwego wypadku.
W Sokołówce noc nas zaskoczyła, lecz na pogodnem niebie świecił znowu księżyc. W tem oświetleniu czarownie przedstawiała się ta górska okolica. W dolinach rozchodził się ten miły, a tak dla okolic górskich charakterystyczny zapach dymu jałowcowego i świerkowego, który nas zawsze witał, ile razy zbliżaliśmy się do wsi, lub przejeżdżali koło chat samotnie stojących.
Stanąwszy na rynku w Kosowie, poprosił nas Michajło, abyśmy chwilkę poczekali, a sam pobiegł szybko. Po niejakim czasie wrócił i doniósł, że był we wszystkich zajazdach, że w kilku możnaby znaleść pomieszczenie, radził jednak przenocować u X., bo tam jeszcze najporządniej. Zarazem nas przepraszał (!), że zajazd jest żydowski, lecz innych tu nie ma. Wiedzieliśmy już o tem, jak również to, że w Kołomyji jest tak samo.
Nazajutrz ruszyliśmy w dalszą drogę i stanęliśmy w Kołomyji po południu. Miasto było już świątecznie ubrane na jutrzejszy przyjazd Cesarza. Mnóstwo wszędzie ludu, wiele inteligencyi widocznie z okolicy przybyłej, wszędzie ścisk i gwar i ogólne ożywienie. Pan krociowy ociera się o biednego chłopka, żołnierz idzie w parze z księdzem, wszystko spieszy w rynek i ulicę ku koleji; tylko żydzi w świątecznych atlasowych czarnych żupanach, w futrzanych czapkach, białych pończochach i w klapiących pantoflach dążą w przeciwną stronę do bożnicy, bo sądny dzień nadchodzi. Tu i owdzie ubierają jeszcze domy, przyczepiają dywany do balkonów, których jest kilka w Kołomyji, wywieszają chorągwie z dachów, tylko pomnik Karpińskiego nie zwraca teraz niczyjej uwagi, być może że dlatego, iż był jeszcze przykryty wtedy dzwonem z desek. Mijając rynek, gdzie tu i ówdzie stanęły w szeregu karety i powozy, jakich Kołomyja w tej ilości zapewne jeszcze nie widziała, przedzieramy się przez gęsto zapchaną ulicę ku koleji. Konie muszą krok w krok postępować, często i stawać. Małomiejskie figury odgrywają teraz wielką rolę; słychać je zdaleka jak porządkują i głośne rozkazy dają. Po drodze defiluje przed nami banderya z kilkuset Hucułów złożona; miny zawadyjackie, nieraz o dziko pięknym wyrazie twarzy, stroje malownicze, kwiat to młodzieży huculskiej! Jakżeż to dopiero Krakowiacy nasi musieli wyglądać zachwycająco! — przelatuje nam szybko przez myśl. Na prawo otwiera się przystrojony wjazd do bramy jeszcze piękniej przystrojonej, gdzie wystawę etnograficzną Towarzystwa Tatrzańskiego urządzono.
Bliżej kolejowego dworca ścisk już mniejszy; wjeżdżamy przez olbrzymią, gustownie wzniesiona bramę tryumfalną i niebawem stajemy przed dworcem. Tu pożegnaliśmy się z Michajłem, który praw ie ze łzami w oczach żegnał nas, wzajemnie od nas serdecznie żegnany.
Kupiwszy bilety, nadałem skrzynkę z roślinami, która, jak się o tem teraz dowiedziałem, ważyła 19 kilo.
Wieczornym pociągiem wyjechaliśmy do Lwowa, gdzieśmy nad rankiem stanęli. Wchodziliśmy właśnie ulicą Jagiellońską do środka miasta, gdy Cesarz na kolej wyjeżdżał.
Wspaniale jeszcze przybrana stolica, ruch wielkomiejski oddychający jeszcze w pełni rozbudzonem życiem, brak wszelkich widoków na wolne pole, na góry, uderzał z początku myśli nasze tak jeszcze przepełnione widokami górskiemi.
Wstąpiliśmy do kawiarni, a po przejrzeniu kilku dzienników, zrównaliśmy się niebawem z historyą. Następnie poszliśmy z Wawrzyńcem na kopiec Unii, gdzie każdy z nas wywiózł po taczce ziemi i umieścił w księdze zapisów swe nazwisko. Istnieje tam w niej odtąd i podpis górala z pod Babiej Góry.
Po południu wybiegliśmy na świeże powietrze, do lasu Białohorszczy.
Wieczorem byliśmy w teatrze na jakiejś komedyi francuskiej nowszej szkoły. Tu przekonaliśmy się, że ruchy nasze były teraz wprawdzie gibsze i pewniejsze siebie, lecz stały się zarazem trochę za hałaśliwe. Idąc po schodach teatralnych zdawało się nam w pierwszej chwili, że kroczymy gdzieś po głazach Czarnohory lub Alp Rodneńskich. W rzęsistem świetle nawy teatralnej spostrzegliśmy dopiero, jak bardzo twarze i ręce nasze były ogorzałe.
Teatr był jeszcze przystrojony girlandami sztucznych kwiatów i liści, które same przez się bez gustu wykonane, wydały się nam okropną lichotą po tych górskich kwiatach. Wawrzyniec śledził z wytężoną uwagą przebieg sztuki i choć ją zrozumiał dobrze, żałowaliśmy, żeśmy nie trafili na sztukę którego z narodowych pisarzy.
Nazajutrz zrana zwiedziliśmy zakład imienia Ossolińskich. Wawrzyniec widział tu znakomity biust Mickiewicza, stroje i zbroje dawnych rycerzy polskich, oglądał tysiące innych pamiątek narodowych, aż w końcu zaprowadziliśmy go przed Unią lubelską Matejki. Wawrzyniec wpatrywał się w obraz uważnie, a gdyśmy mu jeszcze znaczenie niektórych figur wytłómaczyli, rzekł wzruszony:
Mój Boże, gdzie się to te czasy podziały!
Wieczornym pociągiem opuszczaliśmy Lwów, a gubiąc się jeden po drugim w drodze, każdy powracał do swych ognisk domowych.

Przypisek autora. Na Czarnohorę przybyłem dnia 15go lipca 1880 r. bawiąc na niej z wyjątkiem dwutygodniowej wycieczki do Alp Rodneńskich, aż do 13go września bez przerwy. Wycieczki odbywałem wyłącznie w celach botanicznych. Nagromadzony w ten sposób materyał, który mi ma kiedyś posłużyć do napisania osobnej rozprawki treści poważniejszej (jeśli mi jakie przeszkody nie staną w drodze), opracowałem dopiero częściowo. Do powyższego przeto artykułu mogłem wpleść na razie tylko niewiele uwag botanicznych, starając się podać je w formie ogólniejszej i przystępniejszej także szerszym kołom Czytelników. Przeważną zaś część artykułu zajmują opowiadania niektórych przygód, a rzadziej wzmianki treści więcej społecznej natury i t. d. Właśnie jednak te ostatnie nie roszczą sobie bynajmniej prawa do jakiegoś więcej wyczerpującego przedstawienia przedmiotu. Zajęty bowiem botanizowaniem poświęcałem innym rzeczom uwagę mą tylko mimochodem, nie wiedząc nadto jeszcze podówczas, że mi kiedyś przyjdzie napisać podobny artykuł.
Uw. 1 do str. 25 w. 5. od góry: Dzembronia wznosi się koło 850m nad p. m.
Uw. 2 do str. 32 w. 17 od d. Według obliczenia Dra Wierzbickiego schronisko to leży w wysokości 1006⋅3m nad p. morza.






  1. Wysokości szczytów i miejsc wybitniejszych podane są w rzeczonej mapie, z której je też tutaj przytaczam. Ponieważ jednak materyał mych spostrzeżeń barometrycznych nie jest jeszcze opracowany, przeto nie mogłem z bardzo jeszcze wielu innych miejsc podawać wysokości. Spostrzeżenie jednak z miejsc takich, na których podaniu wysokości mi tu zależało, obliczyłem na razie w przybliżeniu, podając wysokości w liczbach zaokrąglonych i z dodatkiem takim, że się czytelnik zawsze domyśli, w których wypadkach wysokości podawane nie są jeszcze dokładnie obliczone.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; niedokończone zdanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Hugo Zapałowicz.