Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

podziwiać instynkt i zmysł przenikliwy u tych ludzi, że niejako wywąchać zaraz umieją, co komu potrzeba. My jednak szliśmy dalej, w nadzieji, że się nam uda gdzieś w okolicy poczty rozmówić się z jaką inteligentniejszą osobą, któraby nam wskazała sposób zgodzenia jakiego Rumuna z wózkiem; Schmied bowiem wyszedł był gdzieś wczas zrana. Było to naszą stałą zasadą, wszędzie i zawsze zaspakajać potrzeby nasze w pierwszej linii u krajowców, od której tylko z niedającej się wyminąć konieczności odstępowaliśmy, co się nam jednak począwszy od Kołomyji często przytrafiało.
Spostrzegłszy dwóch surdutowców, otoczonych gromadką ludzi, zbliżyliśmy się do nich, prosząc o poradę. Byli to prawdopodobnie jacyś urzędnicy gminni i zarazem pierwsi Rumuni w tużurkach, których dotąd widzieliśmy. W ogóle uderzał nas brak inteligencyi rumuńskiej, jakby między Rumunami w tych stronach, którzy przecież główną masę ludności stanowią, nie żyła żadna tradycya narodowa, a która wcześniej lub później dąży zawsze do samowiedzy i poczucia narodowego, co się na zewnątrz uwidocznia w pomnażających się szeregach inteligencyi. W ogóle stosunki społeczne wydały się tu bardzo szczególne. Lud rumuński bez inteligencyi, jakby zaniedbany i opuszczony i odcięty od właściwej swej ojczyzny, ustępuje coraz więcej przed napływem żydów. Węgrów tu mało, Niemców wprawdzie więcej, lecz dziwna, że żywioł niemiecki nie stawił tu czoła żydom. W ogóle kraj cały, jakby bez opieki, bez idei historycznej, w którym tylko surowe siły walkę staczają.
Panowie Rumuni byli bardzo uprzejmi, wysłali zaraz chłopca do jakiegoś gospodarza po konie, a tymczasem rozmawiali z nami, przyjąwszy z widoczną sympatyą od nas wiadomość, żeśmy Polacy. Niebawam nadszedł włościanin i począł się z nami, za pośrednictwem panów Rumunów, godzić. Oświadczył na wstępie, że nas tylko odwiezie do dobre dwie mile odległego Wyszowa; lecz tam mieliśmy już z łatwością otrzymać konie do Suligułu, gdyż w Wyszowie trudni się wiele Niemców furmanką. Potem jednak począł wspominać o jakichś trudnościach, że mu szkoda pół dnia tracić, ma w polu robotę, tak, jak gdyby parę reńskich zarobku nie wynagradzały mu sowicie straty jego czasu. Ten rys charakteru jest także wspólny naszemu ludowi, szczególnie we wschodniej Galicyi. W końcu jednak zgodził się z nami i za małą godzinkę unosił nas wózek na zachód do Wyszowa.
Po obu stronach drogi ciągnęły się rozległe pola, zasiane przeważnie kukurudzą; z kolei najobfitszą była tatarka, potem konopie, jęczmień, ziemniaki, a tu i owdzie trafiał się i mały zagon pszenicy. Pola owsiane ciągnęły się wyżej po stokach gór.
Dzień był gorący, w powietrzu zupełna cisza. Kurz podnosił się tumanami na mało ożywionej drodze i ciągnął się za nami długą smngą, jakby mgła przysiadła drogę. Ta cisza w powietrzu, zboża dojrzałe wzdłuż drogi, przypomniały nam, że jutro już pierwszy dzień września:

Już się zbliża jesień z cicha,
Jak cień smutnego Anioła,
Przed nią ugiąć musi czoła
Ta królewska lata pycha.
Smutna, cicha, rzewna jesień....

Ale spojrzawszy wyżej po górach, gdzie owsy zaledwie żółknąć poczęły, gdzie się jeszcze wszędzie żywo zieleniły łąki i drzewa liściaste jakby w maju odbijały od ciemnego tła borów szpilkowych, zapominało się o jesieni. W górach