raz droga równocześnie i silnie skręca, niebezpieczeństwo polega właściwie w czem innem. Na bardzo bowiem wielu miejscach zbliżają się powyższe potoki do samego podnóża stromych ścian gór. Przeprowadzono tu drogę w ten sposób, że wykopano w boku gór niejako przesmyk i to zwykle w dość znacznej wysokości nad poziomem potoków. Po jednym przeto brzegu drogi wznosi się tuż stroma ściana w górę, zaś od drugiego brzegu spada od razu podobnie stroma, często kilkanaście sążni wysoka ściana aż do potoku. Nie wiem z jakich powodów nie umieszczono w takich miejscach od strony przepaści poręczy, lub przynajmniej drzew nie zasadzono. Jakby naumyślnie nie chroni nieraz nawet i krzaczek niebezpiecznego brzegu drogi. Jakżeż więc łatwo o przypadek, czy w ciemną noc, czy w burzę, czy przy sposobności, gdy się wozy mijają! I rzeczywiście zdarzały i zdarzają się wciąż nieszczęścia na tej przestrzeni, a nawet ojciec naszego Michajła Sawiuka zginął w ten sposób, stoczywszy się z drogi do potoku. Michajło pokazywał nam miejsce tego nieszczęśliwego wypadku.
W Sokołówce noc nas zaskoczyła, lecz na pogodnem niebie świecił znowu księżyc. W tem oświetleniu czarownie przedstawiała się ta górska okolica. W dolinach rozchodził się ten miły, a tak dla okolic górskich charakterystyczny zapach dymu jałowcowego i świerkowego, który nas zawsze witał, ile razy zbliżaliśmy się do wsi, lub przejeżdżali koło chat samotnie stojących.
Stanąwszy na rynku w Kosowie, poprosił nas Michajło, abyśmy chwilkę poczekali, a sam pobiegł szybko. Po niejakim czasie wrócił i doniósł, że był we wszystkich zajazdach, że w kilku możnaby znaleść pomieszczenie, radził jednak przenocować u X., bo tam jeszcze najporządniej. Zarazem nas przepraszał (!), że zajazd jest żydowski, lecz innych tu nie ma. Wiedzieliśmy już o tem, jak również to, że w Kołomyji jest tak samo.
Nazajutrz ruszyliśmy w dalszą drogę i stanęliśmy w Kołomyji po południu. Miasto było już świątecznie ubrane na jutrzejszy przyjazd Cesarza. Mnóstwo wszędzie ludu, wiele inteligencyi widocznie z okolicy przybyłej, wszędzie ścisk i gwar i ogólne ożywienie. Pan krociowy ociera się o biednego chłopka, żołnierz idzie w parze z księdzem, wszystko spieszy w rynek i ulicę ku koleji; tylko żydzi w świątecznych atlasowych czarnych żupanach, w futrzanych czapkach, białych pończochach i w klapiących pantoflach dążą w przeciwną stronę do bożnicy, bo sądny dzień nadchodzi. Tu i owdzie ubierają jeszcze domy, przyczepiają dywany do balkonów, których jest kilka w Kołomyji, wywieszają chorągwie z dachów, tylko pomnik Karpińskiego nie zwraca teraz niczyjej uwagi, być może że dlatego, iż był jeszcze przykryty wtedy dzwonem z desek. Mijając rynek, gdzie tu i ówdzie stanęły w szeregu karety i powozy, jakich Kołomyja w tej ilości zapewne jeszcze nie widziała, przedzieramy się przez gęsto zapchaną ulicę ku koleji. Konie muszą krok w krok postępować, często i stawać. Małomiejskic figury odgrywają teraz wielką rolę; słychać je zdaleka jak porządkują i głośne rozkazy dają. Po drodzo defiluje przed nami banderya z kilkuset Hucułów złożona; miny zawadyjackie, nieraz o dziko pięknym wyrazie twarzy, stroje malownicze, kwiat to młodzieży huculskiej! Jakżeż to dopiero Krakowiacy nasi musieli wyglądać zachwycająco! — przelatuje nam szybko przez myśl. Na prawo otwiera się przystrojony wjazd do bramy jeszcze piękniej przystrojonej, gdzie wystawę etnograficzną Towarzystwa Tatrzańskiego urządzono.
Bliżej kolejowego dworca ścisk już mniejszy; wjeżdżamy przez olbrzymią, gustownie wzniesiona bramę tryumfalną i niebawem stajemy przed dworcem. Tu pożegnaliśmy się z Michajłem, który praw ie ze łzami w oczach żegnał nas, wzajemnie od nas serdecznie żegnany.
Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/62
Wygląd
Ta strona została przepisana.