Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zabierał, co już nawet i Iwana oburzyło; my zaś wzięliśmy się do przekładania roślin. Po chwili wrócił cygan niosąc parę gałęzi kosodrzewu.
Ta to duże za mało, odezwał się pierwszy Iwan i biorąc swą nieodstępną siekierę, kazał iść za sobą cyganowi. Kosodrzew był tuż zaraz obok.
Spożywając naszą wieczerzę spostrzegliśmy, że nam cygan chciwie do ust zaglądał i podany mu przez nas ser bez niczego zajadał. Iwan darował mu kawałek swego placka, a my go zapytali, czy to już chleba swego nie ma.
— Win uże w perwszyj deń zjił oba swoji chliby, śmiejąc się rzekł Iwan.
Mając sami zaledwie już tylko kawałek chleba, do którego i Wawrzyniec miał słuszne prawo, daliśmy cyganowi tylko kawałek sera, nie żałując go zresztą za jego pierwotne łakomstwo.
Przebudziliśmy się nazajutrz zziębnięci mimo naszych płaszczów i plaidów i pomimo, żeśmy zaraz z początku pozatykali w kolebie dziury kosodrzewem. Nad świtem musiał być przymrozek, bo wychodząc z koleby, spostrzegliśmy jeszcze lekki szron na trawie. Z góry wiał silny, prawie mroźny wiatr, który się dopiero później z większem ogrzaniem powietrza uspokoił. W nocy wieją z góry na dół, szczególnie dolinami, zawsze chłodne wiatry, gdyż z góry, gdzie się powietrze najbardziej oziębia, opadają oziębione warstwy niżej, będąc gatunkowo cięższe. Na odwrót wieją za dnia cieplejsze wiatry z dołu do góry, w obu wypadkach jednak tylko wtedy, jeśli nie panują w okolicy silniejsze wiatry, które lokalne te prądy mogą całkiem lub częściowo niweczyć. Koleba nasza stała na małem podwyższeniu w wysokości około 1,650 m., a nie zasłonięta od góry była zewsząd zalewaną zimnym tym prądem powietrza.
Słońce nie zaglądało jeszcze do naszej doliny przez wysoko nad nami zawieszone siodło, lecz szczyty Pietrosu i Rebri, bogato były już ozłocone.
Na lewo popod Rebri, w równej prawie z nami wysokości, szumiały po piąterkach skalistych rozległe gęstwiny Olszy zielonej, po nad które wznosiły się pojedyńczo piękne drzewa, podobne zdala do sosny. To muszą być Limby (Pinus Cembra) myślałem, wspinając się ku nim i wkrótce przekonałem się o prawdziwości mego przypuszczenia. Pięknie to drzewo, mieszkaniec wyższych dziedzin, bywa bardzo poszukiwane, jak się o tem przekonałem na Czarnohorze, gdzie drzew tych istnieje już bardzo mała ilość. Szkatułki, skrzynki i inne sprzęty wyrabiane z Limby, zachowują nietylko miły zapach, lecz i nie psują się nigdy, gdyż żaden robak nie zalęgnie się w jej drzewie. Tu rosło kilkanaście Limb, które są może już tylko resztkami rozległych tu kiedyś gajów limbowych.
Wróciwszy do koleby, ruszyliśmy niebawem na prawo, w kierunku północno-zachodnim, kierując się na skały, które o kilkaset metrów wyżej od nas ciągnęły się w licznych szeregach jeden nad drugim, aż gdzieś pod szczyt Pietrosu. Mieliśmy zamiar dobić do stóp najniższego szeregu tych skał.
Iwan odgadując nasze plany, powiedział, że z nami nie pójdzie, bo by sobie tam gdzie nogi połamał i dodał że się uda z Kostynem do widzianej jeszcze wczoraj wieczór staji, gdzie się Kostyn w żywność zaopatrzy i skąd później w górę podejdą, aby oczekiwać naszego nadejścia.
A to bo już nie! odezwał się Wawrzyniec, niech panowie na to nie przystają, bo jak się tu znowu rozłączymy, to się i za tydzień nie znajdziemy — mówił jakby zgadując nasze myśli.
Iwan spojrzał nienawistnie na Wawrzyńca i zaklął.
Odtąd nie odzywaliśmy się z Wawrzyńcem ani słowa do Iwana.
Iwan chcąc nie chcąc, podążył w milczeniu ponurem za nami, a Kostyn tuż przy nim, widocznie trzymając jego stronę.