Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z zadziwienia przeżegnał. W jego górach jeszcze się na coś podobnego nie zanosi na szczęście.
Następny poranek zdawał się pogodę zapowiadać. Ruszyliśmy na wschód, okrążając Turkuł wzdłuż granicy lasów, aby się dostać w Kotlinę Butyńca, gdzieśmy już raz byli, lecz dla słoty botanizowanie zawiesić musieli. Mgły jednak poczęły się coraz więcej gromadzić i lekki wiatr ruszył się od południowego zachodu. Czuliśmy lekkie znużenie i nienaturalne ciepło, bo powietrze było parą przesycone, wskutek czego nie mogła się należycie odbywać waporacya ciała. Dlatego wydało się nam powietrze „parne“, co nas niepokoiło. Niebawem spełniły się nasze obawy. Gdyśmy bowiem dosiągnęli Butyńca począł deszcz rosić i coraz się więcej wzmagał, aż doszedł miary średniego deszczu i odtąd wciąż się na tym stopniu utrzymywał. Płaszcze przesiąknięte wodą poczęły nam już ciężyć a dolnym ich brzegiem, jak z deszczochronu, poczęła woda ściekać ciurkiem. W butach chlapkała nam już woda, a w drodze przez istne rozlegle pola znanego nam już wysokiego owsa (Avena caespitosa), który ponieważ się w tym roku statek tu nie pasł, wybujał po pas i właśnie teraz dojrzałe swe i zżółkłe kłosy pochylał, mokły nam nogi za każdym krokiem, jakby nas kto wiadrem wody oblewał. Ile razy schyliłem się, aby sobą zasłonić notatki, w których coś zapisać chciałem, tyle razy struga wody zlewała się z kapelusza, nieraz wprost na kolana. Notatki od mokrych rąk i wody kapiącej z rękawów wyglądały jak spłakane. Aneroid musiał spoczywać w swem ukryciu, gdyż go nie mogłem nigdzie ustawić.
Znowu się zasłociło. Niegościnna to dla nas ta Czarnohora! — przebąkiwaliśmy między sobą. I przesunął się nam przed oczyma długi szereg pochmurnych, słotnych dni, zaledwie od czasu do czasu przeplatanych pogodniejszym dniem.
Nie ma co robić — do jutra się nie wypogodzi, a pojutrze mamy się już i tak wybrać w podróż powrotną. Wracajmy do domu! Iwanie, teraz południe, zajdziemy dziś jeszcze do domu?
Iwan się rozglądnął i rzekł po chwili:
— Czomu ni? Pijdemo werchamy taj zajdemo u weczer domiu. Pijdemo sporsze, bo wy i tak ne możete uże zberaty taj zapysuwaty.
Poczęliśmy się wspinać ostro do góry i w końcu wyszliśmy na grzbiet graniczny, który tutaj t. j. między kotliną Butyńca z jednej i kotliną Gadżyny z drugiej strony 1,997 m. sięga. Odtąd postępowaliśmy wciąż grzbietem, prawie się nic nie zniżając ani podwyższając, wśród gęstej mgły i ciągłego deszczu. Iwan szedł naprzód, my w milczeniu postępowaliśmy za nim. Co chwilę zmienialiśmy kierunek, lecz w którą stronę świata podążaliśmy za każdą zmianą kierunku, lub gdzie się w ogóle znajdowaliśmy, o tem snuły się nam tylko domysły po głowie. Tylko Iwan wiedział dokładnie, gdzie się znajdujemy.
Przebyliśmy już spory kawałek drogi, gdy się cokolwiek przejaśniać poczęło i deszcz prawie ustał. Wychodziliśmy właśnie na niewielki, kamieniami i głazami zasypany czub i był to, jak nam Iwan powiedział, Tomnatek Wielki, sięgający koło 1,990 m. Rosła tu bardzo obficie mała, do Rozmarynu podobna krzewina, Polanka, na Polesiu, gdzie inny gatunek jej rośnie, Bahunem zwana (Azalea procumbens), która ziemię zaścielała gęsto i również obficie rósł Pierwiosnek najmniejszy (Primula minima). Obie te rośliny, a mianowicie druga, pojawiają się w ogóle często po jałowych kamienistych grzbietach Czarnohory.
Ustawiłem na prędce aneroid, ukrywszy go pod głazem. Chmury i mgły rozstąpiły się na chwilę dokoła nas, że byliśmy, jakby w środku olbrzymiego balonu; lecz ani doliny, ani najbliższe nas szczyty, nie odsłoniły się nawet na krótki czas. Niebawem poczęły się znowu chmury i mgły zwierać, cisnąć ku nam w ja-