Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dneńskich i zobaczyliśmy z daleka wyzierający piękny szczyt Pietrosu. Z powodu bowiem nie zbyt wielkiego wyniesienia, na jakiem teraz byliśmy (na górnej granicy lasów), było stąd bardzo tylko mało widać Alp Rodneńskich. Pożegnawszy Pietrosu, ruszyliśmy dalej znaną już drogą, nie wiedząc, że go już potem nie mieliśmy więcej obaczyć.
Już się ściemniało, gdyśmy weszli do lasów z drugiej strony Skorusznego. Wkrótce potem stanął Iwan, a namyślając się przez chwilę, rzekł, że nas poprowadzi teraz krótszą drogą na lewo, którą poprzednim razem nie szedł dlatego, że wtedy było jeszcze niedawno po słotach, więcby nam były kałuże i błota utrudniały pochód. Poszliśmy w milczeniu za nim i niebawem wyprowadził nas Iwan na ścieżkę. Nie uszliśmy jednak daleko, gdy nam wyręby drogę zatamowały i ścieżka gdzieś znikła. Zaświeciliśmy latarkę i Iwan począł się rozglądać. Cóżto, czyśmy pobłądzili? czy się Iwan pomylił? pytaliśmy się w duchu. Lecz nie pomylił się Iwan! On tylko nie wiedział, że przeszłej jesieni lasy, które tu zrąbano, zawaliły tę ścieżkę. Poszedł na zwiady, lecz wkrótce wrócił i poprowadził nas dalej, omijając wyręby na prawo. Szliśmy gęstemi lasami świerkowemi. Gdzieniegdzie odsłaniał się w świetle latarki sękaty i brodaty pień buka, lub w mech odziany klon rozłożysty. Paprocie przybierały żywsze barwy i jakieś wejrzenie tajemnicze i zdawały się zakwitać, jakby w noc Świętojańską, jak o tem baśń niesie.
W końcu zeszliśmy nad potok Skoruszny, lecz przejścia nie było nigdzie widać. Bez wielkiego przeto namysłu weszliśmy w wodę, która wprawdzie dość szeroko płynęła, lecz głęboką być nie mogła. Latarka rozświecała czyste wody potoku aż do dna, a rybki zbudzone ze snu przelatywały między kamieniami jak strzałki. Po tamtej stronie potoku trafiliśmy zaraz na ścieżkę; droga szła potem dość gładko i koło godziny dziesiątej zastukaliśmy do znanych nam wrót Sawiuków. Niebawem nam otwarto, choć wszyscy już spali i domownicy poczęli się zchodzić do naszej izby. Ożywiona rozmowa przeciągnęła się dość późno w noc. Michajłowie powtarzali, że im się te dwa tygodnie naszej nieobecności wydały bardzo długie i że im się za nami już bardzo tęskniło. Podobnie jak w stronach, skąd powracaliśmy, trwała i tutaj nieprzerwana przez ten czas pogoda. Michajło dał nam, starannie przez się przechowane, listy do nas od swoich i znajomych, tudzież plikę gazet i chciał się zaraz wykazać z wydatków za sprawunki, o których załatwienie myśmy go poprosili, lecz na naszą prośbę odłożył to do jutra.
I tak pokładliśmy się znowu każdy w swym kącie. Noc przespaliśmy jednak niespokojnie. Śniły mi się Alpy Rodneńskie, straszne przepaście, to znowu jakichś rajskich kwiatów ogrody.
Dnia 6go Września, a więc w trzy dni po powrocie z Alp Rodneńskich, wyszliśmy przy wciąż trwającej pogodzie na wycieczkę, celem zwiedzenia doliny Prutu aż do osady Ardżeluża, powtórnego wyjścia, lecz z innej strony na Howerlę i zwiedzenia jeszcze kilku innych miejscowości. Z powrotem mieliśmy być w domu już 11go Września, aby zaraz nazajutrz opuścić już Czarnohorę i wracać do gniazd rodzinnych. Na Czarnohorze nie było już też wiele co robić. Wskutek kilku silnych przymrozków nocnych, pożółkły były góry, a owczarze opuszczali już z owcami gromadnie połoniny. Nadto oczekiwano nas w domu, a żona Wawrzyńcowa donosiła mu, że jest z dziećmi zdrową i bardzo już niecierpliwie wyczekuje jego powrotu.
Pierwszego dnia wycieczki, przeszedłszy przez Bystrzec i Maryszewską Małą stanęliśmy na noc na połoninie Ozyrny. Ztąd zeszliśmy nazajutrz do doliny Prutu, a postępując wciąż za biegiem jego, dotarliśmy w pobliże małej osady Ardżeluża zkąd nawróciliśmy idąc znowu pod bieg Prutu.