Złoty Jasieńko/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoty Jasieńko
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1869
Druk Drukarnia S. Lewentala
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zaledwie ociérając pot z czoła powrócił do domu mecenas, gdy u drzwi jego gabinetu pokazał się Jacek, i tego dnia pochmurny jeszcze. Cichuteńko przystąpiwszy do pana szepnął mu — że pani Mateuszowa czeka nań i widzéć się z nim potrzebuje.
Sam sposób w jaki o niéj oznajmował rozgniéwał mecenasa, bo widać było że ten głupi Jacek domyślał się czegoś lub wiedział o stosunkach, a przybycie matki w chwili świetnych marzeń przychodziło jak najnieszczęśliwiéj. Zrazu rozgniewany a bez serca człowiek rzucił się jakby chciał powiedziéć że widziéć jéj nie chce, ale myśl ta że sługa wie iż jest matką jego, wstrzymała. Nie wstydził się Boga, — wstyd mu było sługi. Nie mówiąc nic, wybiegł tylko, rzucając drzwiami i szukając matki milczący. Staruszka drżąca przyniósłszy złotemu Jasieńkowi swemu przez siebie biédnemi oczyma i słabemi rękami zrobione szkarpetki, stała z niemi u drzwi jak żebraczka, usiłując — byleby go widziéć mogła, byle posłyszéć — udać sługę i nędzarkę. Przestraszyła się go ujrzawszy jak leciał wprost ku niéj, rwąc włosy z zaciętemi usty.
— Jak jéjmość śmiész — zawołał, leźć mi tu, kiedy wyraźnie zakazałem jéj, żeby mi na progu jéj noga nie postała. Jéjmość mnie chcesz zgubić.
— Ale Jasieńku mój, odpowiedziała cicho wyciągając ręce ku niemu z błaganiem matka — uspokój że się, nikogo niéma. Bóg widzi, ja nie mogłam wytrwać, ty nie przychodzisz.
— Co to jest? nie mogę wytrzymać? krzyknął mecenas — ja tego nie rozumiem. Jéjmość to powinnaś wiedziéć że co ja raz powiem to nieodwołane. Chcesz mnie zgubić! ja mówię. Chcesz skompromitować, idź waćpani natychmiast. Jeśli czego potrzeba, Żłobek dostarczy; wszak tam nie powinno nic braknąć.
— Nic, nic, tylko ciebie, mój złoty Jasieńku, a! żebyś choć raz we trzy dni, choćby raz w tygodniu biédną, starą matkę odwiedził.
— Tak! zawołał, żywo chodząc po pokoju i miotając się Szkalmierski — tak, żeby zaraz w mieście wyszpiegowali i pletli androny.
— A widzisz — odezwała się Mateuszowa usiłując go pochwycić za ręce które wyrywał — nie lepiéj że było mi tu zostać gdzie mnie nikt nie znał? Siedziałabym w kątku i nie wyszła.
— Nikt nie znał! zawołał ze śmiéchem mecenas, a wiész jéjmość że ten osioł Jacek, oto przed chwilą, gdy mi o was dawał znać, przyszedł jak z sekretem na ucho!! więc on już wié, a tu dosyć jednego.
— A choćby zresztą ludzie wiedzieli nawet, cicho szepnęła stara, stojąc ciągle przy drzwiach, czyż ubóstwo moje ci wstyd robi?... czym ja nie była całe życie uczciwą kobiétą? czy nie jestem twoją matką...
I płakać zaczęła.
— Tak! dodał mecenas, wielki mi honor robi być bratem tego łotra Wilmusia, który gdzieś turmy wyciéra, dopóki go nie powieszą.
— O mój Jasieńku...
— Dość tych żalów i skarg — dość — podchwycił Szkalmierski tupając nogami, niech to będzie piérwszy raz i ostatni; niech mi jéjmość tu więcéj się nie pokazuje.
Mateuszowa podała mu szkarpetki, które on nie spojrzawszy rzucił na stół prawie wzgardliwie. Trzeba było tych skarbów miłości jakie zawiéra każde serce matki, ażeby znieść takie lekceważenie i obojętność. Kobiéta zbliżyła się prawie natarczywie, aby go w rękę pocałować... może chciała go o co poprosić... gdy na wschodach dały się słyszéć szybkie kroki, mecenas pobladł i z gniewem zawołał:
— Idź-że mi jejmość natychmiast, ale proszęż mi iść... na ostatek gdy się ociągnęła dodał, ale predzéj! prędzéj...
W téj chwili Mateuszowa wybuchnęła wielkim płaczem straciwszy cierpliwość; srogi żal ucisnął jéj serce... oparła się o mur. Mecenas brał ją za ramię aby wyprowadzić, gdy drzwi się otworzyły i zakwefiona kobiéta, cała w czerni, wbiegła szybko oglądając się...
Na widok staréj, jak jéj się zdawało żebraczki, krzyknęła. — Ach co to jest.
Mecenas poznał w niéj piękną niegdyś baronową...
— Nic pani... to... to.. uboga!! uboga.. i dodał, idź-że sobie wasani!
Baronowa prawie nie przywitawszy się, szybko wyjęła z woreczka parę złotych i chciała je włożyć w ręce ubogiéj, która z oburzeniem odepchnęła ją i z krzykiem wybiegła.
— Cierpi trochę pomieszanie! rzekł mecenas podbiegając... niech pani nie uważa... proszę... proszę...
Ale jąkał się blady, mówiąc te słowa.... błysk oczów staréj matki, w których łzy wypaliło przekleństwo, przebił go jak nożem... zląkł się, nie wiedział sam czego. Ucho jego słyszało schodzącą ze schodów matkę.. i urywane wołanie jakieś, którego dźwięk tylko go dochodził... a znaczenie odgadywał straszliwe...
Baronowa zmęczona, trochę może przelękła, padła na fotel oglądając się. Nigdy jeszcze nie była u mecenasa, ciekawie przypatrywała się jego mieszkaniu.
Mais c’est charmant! odezwała się po chwili z westchnieniem.
Potém jakby znużona podniosła zwolna zasłonę od kapelusza, pogładziła białą rączką włosy, rzuciła okiem na zwierciadło i rzekła uśmiéchając się smutnie.
Vous me voyez en grand deuilé helas widzi pan? z pleurezami!! pan nie wié? straciłam ojca. I to mnie właśnie do ciebie panie sprowadza, j’ai confiance en vous. Wyciągnęła doń rękę — pomóż mi, ratuj mnie w interesach.
— Jestem cały na usługi pani — podchwycił gorąco Szkalmierski, schylając się do jéj dłoni, którą ścisnął i ucałował, jak się całuje milionów nadzieję!
— Ja téź rachowałam na pana! mon bon monsieur Szkalmierski, n’est ce pas? Pan mnie jeden ratować możesz. Ja panu powiem wszystko! ja jestem bardzo nieszczęśliwa!! a!! bardzo.
Mecenas zdziwił się wyznaniu, ale potrzebował słuchać do końca.
— Może pani rozkaże aby nikt nam nie przerywał? spytał.
— O! tak! żeby nikt nie przerywał! powtórzyła baronowa — je vous dirai tout comme à un confesseur.
Nieszczęśliwy Jacek wszedł na odgłos dzwonka, wysłuchał pocichu danych rozkazów i odszedł milczący a ponury. Baronowa tymczasem wzdychała rozpatrując się w mieszkaniu Szkalmierskiego, w którego głębie ciekawy wzrok zapuszczała.
— Siadaj mój dobry panie, rzekła — siadaj i słuchaj, to są tragedye życia mego! westchnęła. Nie wiész pan że ojciec mój, czcigodny staruszek, żył dotąd. Nie chcąc mu być ciężarem, zostawiwszy przy nim siostrę moją, biédną, ułomną istotę, sama zamieszkałam, poświęcając się wychowaniu mojéj drogiéj Albinki, Bóg tylko wié z jakiém poświęceniem. Byłam młodą, miałam starających się, złożyłam jéj w ofierze życie moje. Nie dość na tém, prezes, stary prezes, biédny — nie mogę tego inaczéj nazwać jak obłąkaniem z jego strony, po kilkakroć natarczywie ofiarował mi swą rękę. Nie chciałam go doprowadzać do ostateczności, zwlekałam, naostatek wyperswadował to sobie. Tak upłynęło lat wiele. Ojciec był nadzwyczaj oszczędny, ale nam nic nie dawał. J’avais une affection de coeur, dodała rumieniąc się, człowieka godnego mojéj miłości, a nie mogłam za niego wyjść, oszczędzając zmartwienia prezesowi, i dlatego że był ubogi. Teraz, papa mnie i siostrze zostawił znaczny majątek, tak jest panie, jestem wolną nareszcie. Prezes mnie tyranizuje, abym mu dotrzymała słowa, teraz, gdy nareszcie mogę pomyśléć o własném szczęściu, chce zagarnąć tytułem pokrewieństwa i opieki nasze interesa. Entre nous, il est ruiné.
Mecenas udał że nie wié.
— Co ja mam począć? jak się uwolnić? gdzie szukać opieki.
Szkalmierskiego z całéj spowiedzi najboleśniéj dotknęło, że się dowiedział o jakimś bohaterze umiłowanym oddawna.
— Więc pani baronowa — rzekł po namyśle, ma już opiekuna w tym, w tym, w téj osobie.
Pani Żabicka spuściła oczy. — Prawdziwie — nie wiem od lat kilku, nawet czy żyje i gdzie się ukrywa, służy w wojsku. Pan wié, wojskowi nie są panami swych czynności.
— Jakto? nie pisze nawet.
— Nie.
— Może listy nie dochodzą?
— Śliczny brunet — przerwała jakby sama do siebie[1] baronowa — oczy czarne, wychowanie, dowcip, on le prendrait pour un Français!
Mecenas ostygł znacznie, wchodziła tu nowa komplikacya niespodziana, która jego nadzieje w proch obracała. Ale był to człek odważny i wiedział jak miękkiém jest serce niewieście, zwłaszcza gdy rotmistrze od huzarów po lat kilka listów nie piszą.
Westchnął więc spuszczając oczy, i jakby preludyum odegrywając do wielkiego koncertu na który był przygotowany.
— Pani, rzekł tęskno jakoś — czy to przywiązanie do... tego lekkomyślnego człowieka jest tak nieprzezwyciężoném, czy go lata i obojętność zbrodnicza, z jego strony, nie osłabiły?
Pani baronowa potrzebowała się spytać sama siebie.
— Ja nie wiem, rzekła — ale dowodem że serce to bije dla niego jest-że w piérwszéj chwili gdym się uczuła wolną, pomyślałam o nim.
— Ależ pani ma oprócz niego tyle gorących przyjaciół i wielbicieli, którzyby się dla niéj poświęcić byli gotowi.
Baronowa uśmiéchnęła się kładąc mu rękę na dłoni.
— No — to nie mówmy o nim? ale co ja pocznę? wymknęłam się, mogę powiedziéć żem się wykradła z Zakrzewka. Jeśli powrócę będę narażoną na nalegania i prześladowania prezesa, jestem sama, nie rozumiem interesów, na łasce ludzi. A! głowę tracę!
Mecenas był zamyślony, szczęściem Jacek wszedł z tacą i śniadaniem najwykwintniejszém na jakie dom się mógł zdobyć, a baronowa znużona drogą przyjęła zaproszenie i siadła zawsze wzdychając, pokrzepić się. Szkalmierski chodził i dumał głęboko.
Spadek po ojcu baronowéj nie był zlikwidowanym, któż mógł wiedziéć co zawiérał? Na ślepo stawić było niepodobna, ani się wiązać zagwałtownie, należało związać baronowę o ile możności, pochwycić jéj zaufanie, interesu czynić nadzieje, ale pod pokrywką szlachetnéj bezinteresowności zwlekać dopókiby się rzeczy nie wyjaśniły.
Pozyskanie tego serca w którém jeszcze jedną nogą stał rotmistrz od huzarów, było warunkiem koniecznym. Więc choć mecenasowi chwilami jak widmo zjawiał się cień mściwy matki, choć niepokoił się w duchu, choć był roztargniony niezmiernie — rachował przecie, rachował. Miał przed sobą trzy drogi wszystkie wiele obiecujące. Baronowę z milionami fantastycznemi nieco, pannę Albinę z wielkim kłopotem ale z wielkiemi nadziejami, naostatek Polcię Zwiniarską, którą już wniósł na swój regestr matrymonialnéj sperandy.
Chodził po salce a baronowa przekąsywała śniadanie; smutek po ojcu i kłopotliwe położenie nie przeszkadzało jéj wykrzykiwać przy śniadaniu.
— Ale jakie wszystko u pana ładne? ale cóż to za przedziwny pasztet? a! to marsylskie konfitury, a po chwili — Delicieux, ten koszyczek filigranowy, pan masz gust!
Wszystko to przerywane było ciężkiemi z głębi piersi westchnieniami i rzucanym ukradkowo wzrokiem to na zwierciadło, to na mecenasa.
— Najgorsza rzecz — szepnął Szkalmierski że pani jesteś zmuszoną powracać do Zakrzewka. Co tu począć?
— Sama nie wiem, radź pan.
— A gdybyś pani pojechała do siostry, dla pogrzebu ojca zresztą, to naturalne.
— Jakto? sama? spytała baronowa.
— A dlaczegóżby nie?
— Widzi pan, ja, ja odwykłam od podróży, boję się, i z siostrą nie widziałam się od bardzo dawna i nie dam sobie rady. Tam wszyscy sądowi i otaczający są jéj przyjaźni, a ja słaba, biédna, a! słowo panu daję, nie mogę.
A po chwili zawołała cicho.
— Gdybyś pan był łaskaw pojechać ze mną?
Szkalmierski zagryzł usta.
— Wié pani — prawdziwie, byłbym gotów, ale przy tylu interesach, a zwłaszcza interesie prezesa, jednym, nagłym, prawie niepodobna oddalić się. Przytém pani wié jaki prezes wpływ wywiéra na obywatelstwo, gniew jego byłby dla mnie zgubny.
— Ale jakże! pan opuścisz nieszczęśliwą wdowę która się rzuca pod opiekę jego? przerwała baronowa tonem tragicznym; pan, ach! więcéj spodziewałam się po jego przyjaźni dla mnie.
Mecenas poskoczył do ucałowania ręki chociaż przy chodziło mu na myśl że może zawikłać się niepotrzebnie, służąc właściwie sprawie pięknego bruneta.
W téj chwili po bruku zahuczało. Baronowa zbladła.
— Jestem pewna — zawołała, że mnie prezes goni.
Mecenas pobiegł do okna i ręce załamał. — Cóż to jest? istotnie — to powóz prezesa.
— A! na miłość Bożą, niechże mnie tu nie spotka, błagam pana, ja się skryję do gabinetu, posiedzę tu, zaklinam, nie zdradzę się.
To mówiąc baronowa schwyciła kapelusz i nie pytając o zgodę mecenasa, wbiegła do jego gabinetu, drzwi zatrzaskując za sobą.
Szkalmierski w dosyć przykrém położeniu, zaplątany, pomieszany stał jeszcze nad śniadaniem, gdy w progu dał się słyszéć śmiéch rozgłośny którym się zawsze prezes zwiastował, nawet gdy płacz byłby stosowniejszym.
Mecenas pośpieszył przeciwko niemu.
— Daruj, przebacz, masz gościa.
— Już wyszedł.
— Wyszła, poprawił prezes, służący mi mówił że była jakaś pani.
Mecenas pośpieszył skłamać.
— Tak, moja kuzynka.
— A no, no — znamy my te kuzynki młodych ludzi odwiédzające! Cha! cha!! ale daruj mości dobrodzieju, siadam, bo upadnę, jestem zmordowany a raczéj zamordowany, cha! cha!.. Wiész co mnie tu sprowadza?
— Zapewne ów interes? spytał Szkalmierski, który niewiadomość i niedomyślność uważał za najbezpieczniejsze.
— Ale gdzie zaś! cha! cha nic nie wiész? a to historye się u nas stały.
— Doprawdy? spytał mecenas zimno.
— Wystaw sobie, nie wiedziałeś pewnie i o tém że poczciwa baronowa moja miała ojca i że ten ojciec był — z pozwoleniem kutwa, jakiego świat i korona nie widziała. Otóż ten kochany ojciec sknera narobiwszy piéniędzy panu Bogu lub nie wiem komu tam, ducha oddać raczył. Jest to téż jedyna rzecz którą kiedykolwiek komu zaofiarował. Baronowa jest jedną z sukcesorek, może miéć milion, i wystaw sobie — cha! cha! wystaw sobie, solennie mi rękę przyrzekłszy, zaręczona ze mną, teraz kręci, z domu uciekła, kat ją wié dokąd.
— Ale panie prezesie, rzekł Szkalmierski, ja o tych zaręczynach nigdy w życiu nie słyszałem, dawno to?
— A no będzie lat temu z osiem, z dziewięć, mruknął prezes.
— Panie, ale to już przedawnienie zaszło?
— Myślisz? spytał stary.
— A pedogra?
— E! to nic, odżyłbym.
— Czemuż się to wprzódy nie dopełniło.
— No jest tak, zwlekało się, mości dobrodzieju, to atak pedogry, to ona chora na fluksyą, to mnie reumatyzm dokucza, to to, to owo, a tymczasem...
Prezes spuścił głowę smutnie.
— Ja przed tobą mecenasie nie będę miał sekretów, wywnętrzę ci się zupełnie.
— Możebyśmy wyszli do innego pokoju, tamby nam było wygodniéj, zaproponował mecenas, bojąc się ażeby baronowa nie słuchała rozmowy — co nieohybnie nastąpić musiało.
— Nie — nie, ja tu widzę śniadanko, rzekł przysuwając się stary łakomie mimo zmartwienia — a choć coś już przetrąciłem w hotelu, ale to te hotelowe jadła. Ho! ho! zawołał — pasztecik. Więc tylko ten pasztecik zjem, bo to się łatwo psuje, a tymczasem opowiem całą historyą.
Mecenas starał się szastać nogami, ale to się nie wiele przydało.
— Otóż, mój dobrodzieju — mówił prezes ująwszy pasztet w rękę cały i łyżkę, powiem ci że uwielbiam baronowę. Przed laty ośmią była ona jeszcze daleko piękniejszą, dziś, przywiędła, tak, chociaż dobrze zakonserwowana. Cha! cha! ale co to, mości dobrodzieju — konserwowanie! No, ale jaka ona jest, ja ją kocham. I mimo jéj wad, a ma wady, muszę to wyznać, muszę. Jest płocha, jest okrutnie płocha, kochała mnie, kochała rotmistrza od huzarów, chciała się wydać za starego hrabiego, robiła słodkie oczy do wszystkich, tak mości dobrodzieju, co prawda to prawda! Aleby to było z wiekiem ustało, a ja ją kocham! kocham. I teraz, gdy nic nie staje na przeszkodzie, ona mnie zdradza. Gotowa się zwrócić do rotmistrza, bom zawsze uważał że do niego jednak miała słabość największą.
Pasztet był skończony, mecenas znowu zaproponował fotel w drugim pokoju, ale prezes utrzymywał że mu tu dobrze i mówił daléj.
— Co tu począć? radź, mój królu, ja prosty człowiek, ja mam tylko serce moje, a jeśli ona nie pójdzie za mnie, uczyni mnie nieszczęśliwym, i siebie zgubi. Pójdzie za jakiego lekkomyślnego człowieka który fortunę coby się Albince dostać powinno — przeszasta, hę?
Szelest sukni jedwabnéj za drzwiami, który bardzo wyraźnie chwytało ucho mecenasa, utrudniał mu radę i przemówienie. Co tu było począć?
— Wiész, kochany prezesie, rzekł po namyśle, to są wypadki tak niespodziewane, tak nadzwyczajne iż człowiek sumienny na prędce, nie rozmyśliwszy się głęboko — nie może nic radzić, nic rozstrzygać. To są sprawy wymagające zastanowienia.
— Jedno mnie w tém tylko uderza, szanowny panie, dodał — co śmiało powiedziéć mogę jak czuję, że małżeństwo nowe w wieku pańskim nie uważałbym za właściwe.
— Tak! wyrwało się prezesowi, ale mi ją kto porwie i z nią fortunę... Zrzekłbym się baronowéj chociaż do niéj jestem przywiązany — całém sercem, całém, ale ten majątek...?
Mecenas chrząknął chodząc po pokoju i zdało mu się że słyszał jakby lekkie uderzenie w dłonie za drzwiami. Prezes trzymał się jedną ręką za bolące kolano, drugą za kieliszek wina który sobie nalał i nic nie uważał.
— Wszystko tu potrzebuje rozmysłu, rzekł Szkalmierski.
— A baronowa już gdzie w drodze! myślę że tu w mieście. Muszę iść szukać a waćpan myśl, rzekł prezes wychylając wino żywo i wstając z krzesełka. — Powiész mi co obmyślisz.
Przeprowadziwszy szanownego swego gościa aż na wschody, powrócił Szkalmierski do pokoju i otworzył drzwi gabinetu. Baronowa stała w nim ubrana już, blada, drżąca.
— Słyszałam wszystko, zawołała, on mówi że mnie kocha! tak! ale więcéj jeszcze fortunę, a ja, ja mam prawo i chcę być szczęśliwą!
Podała rękę mecenasowi.
— Ratuj mnie pan, ja się skryję, on mnie nie znajdzie tu, ale jutro, jedziemy razem, nie prawdaż?
— Na miłość Bożą, zaklinam panią, cierpliwości. Wierz mi że uczynię co tylko będę mógł, i chciéj być spokojną.
— Los mój składam w ręce twe, szlachetny człowieku! tragicznie ozwała się pani Źabicka, pomnij że masz go na swéj odpowiedzialności.
To mówiąc ścisnęła żywo rękę odurzonego tém wszystkiém mecenasa, i zwolna, powłóczystym krokiem, oglądając się nań, wyszła z salonu.
Szkalmierski powrócił pożegnawszy ją i padł znużony w krzesło, w głowie mu się zawracało. U drzwi na które patrzył zdawało mu się widziéć jeszcze widmo matki z krzykiem i rozpaczliwym ruchem, opuszczającą próg przeklętego domu.
Jakkolwiek samolub i ostygły, uczuł zgryzotę, która go samego zdziwiła; nie mógł myśléć, wspomnienie matki powracało uparte, groźne, niepokojące. Powietrze pokoju go dusiło, głowa pękała, pochwycił za kapelusz...
Chciał się przejść bez celu, bez myśli, aby spocząć i ukołysać zburzony umysł, pewnym będąc, że w domu spokoju mu nie dadzą.
Na wschodach minął się z Jackiem, który nań pochmurne rzucił wejrzenie, i wyszedł.
Jakim sposobem, sam o tém nie wiedząc, znalazł się wkrótce na uliczce Ogrodowéj, naprzeciw mieszkania matki, o tém sam nie wiedział. Cóś go ciągnęło i pchało. Zawahał się, obejrzał dokoła, pusto było, żywéj duszy wśród tego cichego kąta. Skoczył w bramę i na wschody.
— Raz potrzeba się rozmówić stanowczo, i zapobiedz podobnym historyom. Jestem tu, zajdę...
Dom był pusty, nie spotkał nikogo. Na górze od mieszkania matki drzwi stały otworem, wszedł, ale tu nie było żywéj duszy. Co dziwniejsza, rzeczy pani Mateuszowéj, które były jéj własnością, zostały zabrane, znikła nawet klatka z ulubionym kanarkiem. Mecenasa tknęło cóś.
— Cóż to ma znaczyć? wszakżem się nie omylił?
W téj chwili sługa z przeciwka pokazała się w progu.
— Cóż się stało z tą panią, która tu mieszkała? zapytał Szkalmierski.
— A ja tam nie wiem, bąknęła służąca. Kto tam ich zrozumié, licho ich wié, jak się wnieśli, tak się i wynieśli. Niéma może pół godziny, narobili takiego rwetesu, jakby się tam paliło, albo co! Chwytali, rwali, nieśli, a stara jéjmość płakała, co aż mdlała.
— Kto taki? kto wynosił?
— A ja tam nie wiem kto taki. Co ja miałam pytać o to, co się do mnie nie należy. A mnie ani swaty, ani braty, to cóż do tego. Był jakiś chłopiec, i jakaś panna, co potém pod ręce ujęli jéjmość, i poprowadzili ztąd...
Mecenas stał z brwiami zmarszczonemi, rzecz była dlań niezrozumiałą, jedno tylko wiedział, że matka którą wypędził, któréj się wyparł, wolała na starość przytułek u obcych, niż synowską jałmużnę.
Był wolnym, ale był przeklętym.
Nie miał już rodziny, ani matki, ani węzła żadnego, i czuł jakby cóś pękło, co go z Bożym światem wiązało.
Nie mówiąc słowa, zszedł jak pijany, powoli opierając się o mur po wschodach i miał wysunąć się już z kamienicy, gdy cień między nim a drzwiami stojący, zmusił go podnieść oczy.
Ale podniosłszy je, stanął wryty.
Na progu plecami oparty o uszak, a nogami o drugi, z rękami założonemu w tył, w czapce na bakier... czekać się nań zdawał... Wilmuś, którego na piérwszy rzut oka poznał — i struchlał...
Gniew i trwoga go porwała...
Był to rodzony brat wypędzony z domu, prześladowany, zgubiony jego nielitościwém obejściem. Po swéj nienawiści dla niego mierzył to, co się w sercu tamtém dziać musiało. Włóczęga i żebrak nic nie miał do stracenia, a zemsty w rękę. Mimowolnie cofnął się o krok mecenas, ścisnął laskę i przysposobił jak do obrony...
— Dobry wieczór panu mecenasowi! zawołał szydersko... A co? góra z górą się nie zejdzie, a brat z bratem muszą. Choć, parole d’honneur, panie mecenasie, na to szczęście nie czyhałem wcale, ot tak, Pan Bóg mi je dał za cnoty moje... Bo jużciż... choć wielki łajdak ze mnie, czemu wiem, że pan brat mecenas nie zaprzeczy... ale przy panu... jak anioł wydam się biały! — Panu mecenasowi pilno wyjść? nieprawdaż? dodał spokojnie Wilmuś — ale za pozwoleniem... proszę o chwilę rozmowy... bo mi się nie prędko trafi zręczność podobna...
— Puszczaj mnie! czego chcesz! czego? grobowym głosem, zdławiony strachem odezwał się mecenas. Co to? rozbój?
— Ale nic nie chcę, odparł Wilmuś, który kija dobył z za siebie — nic... a rozboju czynić ani mi w głowie... kijbym powalał i rękę na tobie... Wyjdziesz cało — bądź spokojny... Wypędziłeś matkę, wyparłeś się jéj, mnie... jużby chyba Pana Boga nie było, żeby cię za to diabli nie wzięli. Po cóż ja mam im służyć, lub ich wyręczać? Nie miałbym roboty! tfu...
— Puszczaj mnie! powtórzył mecenas.
— Chwilkę... puszczę... nie tknę, bądź spokojny... chcę ci tylko powiedzićć, że matki nie zobaczysz więcéj. Powinno cię to ucieszyć? nieprawdaż? że ja Wilmuś, ubogi wyrobnik, wziąłem ją ztąd, i nic nie chcę od ciebie... utrzymam ją karmiąc krwią i potem, a nie pozwolę, żeby żyła na twojéj łasce. Nie ty jéj, my się ciebie wypiéramy jak zbrodniarza i łajdaka...
Plunął nań pogardliwie.
— A teraz dobranoc panie mecenasie!
I odszedł nieoglądając się powoli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; wydaje się, że brakuje słowa mówiąc lub mówiła.