Przejdź do zawartości

Strona:Złoty Jasieńko.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No cóż? fircyk, odpowiedziała żona, a z oczów, jak mi pan Bóg miły, tak mu nie dobrze patrzy.
— Kobiéto! chyba cię w rękę nie pocałował — odparł gruby śmiejąc się, ale mimowoli że to już teraz nie w modzie.
— Bredzisz! zawołała obrażona jéjmość — gdyby mnie nawet w nogi całował — toby mi się inaczéj nie wydał.
Polcia się uśmiéchnęła.
— Tatku — rzekła — mnie nie wypada i nie godzi się dawać zdania o ludziach, bo ich znam mało, ale na mnie uczynił wrażenie takie jak na matce.
— Jakież? zapytał ojciec.
— Komedyanta, który jest czém inném w głębi, a udaje przyzwoitego człowieka, nawet wcale nie źle. Ale w nim zawsze czuć aktora.
Ojciec śmiejąc się, pocałował ją w czoło.
— No! no, jak go zobaczysz drugi raz, powiész może co innego.


Zaledwie ociérając pot z czoła powrócił do domu mecenas, gdy u drzwi jego gabinetu pokazał się Jacek, i tego dnia pochmurny jeszcze. Cichuteńko przystąpiwszy do pana szepnął mu — że pa-