Wspomnienia z martwego domu/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Wspomnienia z martwego domu
Podtytuł w Katordze
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1897
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Józef Tretiak
Tytuł orygin. Записки из мёртвого дома
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Nowe znajomości. Pietrow.

Ale czas płynął i powoli zaczynałem przyzwyczajać się. Z każdym dniem coraz mniej mię trapiły powszednie zjawiska mego nowego życia. Zdarzenia, otoczenie, ludzie —ze wszystkiem tem oswajały się oczy. Pogodzie się z tem życiem było niepodobieństwem, ale dawno już czas był uznać je za fakt spełniony. Wszelkie wątpliwości, jakie jeszcze zostały we mnie, zataiłem wewnątrz siebie, jak można najgłębiej. Jużem się nie włóczył po ostrogu, jak błędny, i ze smutkiem swoim nie wydawałem się. Oczy katorżnych już nie tak często z dziką ciekawością zatrzymywały się na mnie, nie śledziły za mną z taką umyślną bezczelnością. Widać było, że i oni oswajali się ze mną, z czego byłem rad bardzo. Po ostrogu przechadzałem się już, jak u siebie w domu, znałem swoje miejsce na narach, i nawet, pozornie, przywykałem do takich rzeczy, do których sądziłem, że nigdy w życiu nie przywyknę. Regularnie każdego tygodnia dawałem golić sobie połowę głowy.
Co sobota w czas wolny wywoływano nas w tym celu kolejno z ostroga do kordegardy, (kto się nie ogolił, sam odpowiadał za siebie) i tam cyrulicy z batalionów mydlili nam chłodnem mydłem głowy i skrobali tak tępemi brzytwami, że jeszcze teraz dreszcz uczuwam na wspomnienie tej tortury. Zresztą prędko się znalazł środek na to: Akim Akimycz wskazał mi pewnego aresztanta z wojskowego oddziału, który za kopiejkę golił każdego własną brzytwą i uważał to za swoje rzemiosło. Wielu katorżników chodziło do niego, żeby uniknąć kaziennych cyrulików, a przecież nie byli to ludzie wydelikaceni. Naszego aresztanta-cyrulika nazywano majorem, dlaczego? — nie wiem, i czem on mógł przypominać majora, również nie umiem powiedzieć. Teraz, gdy to piszę, staje mi w wyobraźni ten major, chłop wysoki, chudy i milczący, dosyć głupowaty, wiecznie zatopiony w swojem zajęciu i zawsze z paskiem rzemiennym w ręku, na którym dniem i nocą ostrzył swoją niesłychanie zjedzoną już brzytwę; zdawało się, że cały pogrążał się w swem zajęciu, i że widział w niem powołanie całego życia swego. W istocie był niezmiernie rad, kiedy brzytwa była dobrą i kiedy ktoś przyszedł do niego golić się: mydło miał ciepłe, rękę lekką, golenie aksamitne. Widać było, że rozkoszował się i pysznił swoją sztuką i niedbale przyjmował zarobioną kopiejkę, jak gdyby mu w istocie chodziło o sztukę, nie o zapłatę. Porządnie oberwał od naszego plac-majora A-w, gdy donosząc mu na ostróg, wspomniał naszego więziennego cyrulika i nazwał go majorem. Placmajor rozsrożył się, obrażony do najwyższego stopnia. „A czy wiesz ty padlec, co to znaczy major?“ wołał, pieniąc się ze złości, i po swojemu rozprawiając się z A-wem: — rozumiesz ty, co to jest major! I oto jakiegoś nikczemnika katorżnego śmiesz nazywać majorem, mnie w oczy, w mojej obecności!...“ Tylko A-w mógł żyć w dobrem porozumieniu z takim człowiekiem.
Od pierwszego dnia życia więziennego zacząłem już marzyć o swobodzie. Najulubieńszem mojem zajęciem było obliczać, w tysiąc rozmaitych sposobów i kombinacyj, kiedy się skończą lata mego więzienia. Nie mogłem nawet myśleć o czem innem, i jestem pewny, że to samo się dzieje z każdym, pozbawionym do pewnego terminu wolności. Nie wiem, czy inni katorżni myśleli i obliczali zupełnie tak samo, jak ja, ale dziwna lekkomyślność w ich nadziejach uderzyła mię odrazu. Nadzieja człowieka zamkniętego, pozbawionego wolności, zupełnie innego jest rodzaju, aniżeli człowieka wolnego. Człowiek wolny, niewątpliwie, spodziewa się czegoś (naprzykład odmiany losu, dokonania jakiegoś przedsięwzięcia), ale on żyje, działa; życie obecne porywa go w swój wir i owłada nim. Inaczej jest z uwięzionym. I tu jest wprawdzie życie — więzienne, katorżne; ale ktokolwiek jest katorżnik i na jakkolwiek długo jest zesłany, instynktownie nie może on uznać swego losu za coś stałego, istotnego, za część rzeczywistego życia. Każdy katorżnik czuje, nie u siebie w domu, ale jak gdyby w gościnie. Na dwadzieścia lat spogląda jak na dwa i jest głęboko przekonany, że i w pięćdziesięciu pięciu latach, po wyjściu z ostroga, będzie takim zuchem, jakim jest teraz w trzydziestu pięciu. — „Pożyjemy jeszcze, myśli sobie i uporczywie odpycha od siebie wszelkie wątpliwości i różne dręczące myśli. Nawet bezterminowi skazańcy, z osobnego oddziału, i ci nieraz cieszyli się nadzieją: a nuż nagle przyjdzie dekret z Petersburga: „wyprawić do Nerczyńska, do kopalni i naznaczyć termin“. Wtedy rozkosz: naprzód do Nerczyńska trzeba iść bodaj nie pół roku, a iść w partyi nierównie lepiej niż siedzieć w ostrogu. A potem dosiedzieć w Nerczyńsku, i wtedy.... I tak obliczał przyszłość nie jeden siwy już człowiek!
W Tobolsku widziałem przykutych do ściany. Siedzi na łańcuchu sążniowej długości i tuż ma przy sobie tapczan. Przykuto go za jakieś straszne wykroczenie, popełnione już na Syberyi. Siedzą tak na łańcuchu po pięć lat, siedzą i po dziesięć. Są to po większej części rozbójnicy. Jednego tylko widziałem między nimi z panów; gdzieś kiedyś pełnił jakąś służbę rządową. Mówił pokorniutko, szepleniąc trochę, uśmieszek słodziutki. Pokazywał nam swój łańcuch, pokazywał, jak trzeba kłaść się na tapczanie, ażeby było wygodniej. Musiał to być dobry kiedyś ptaszek! Wszyscy tacy wogóle zachowują się bardzo spokojnie i zdają się być zadowoleni, a tymczasem każdy z nich niezmiernie pragnie, aby jak najprędzej nadszedł termin odjęcia z łańcucha. I dla czegóż, zdawałoby się, ma tak pragnąć tego? A oto dlaczego: wyjdzie wówczas z dusznej, zatęchłej izby z niskiem, ceglanem sklepieniem i przejdzie się po dziedzińcu ostroga, — oto i wszystko. Za ostróg nigdy go już nie puszczą. Sam on wie, że spuszczeni z łańcucha na zawsze trzymani są w ostrogu, do samej śmierci, i w kajdanach. Wie o tem i pomimo tego z ogromnem upragnieniem wyczekuje zdjęcia z łańcucha. Czyż bez tego pragnienia mógłby przesiedzieć pięć lub sześć lat na łańcuchu, i nie umrzeć lub nie oszaleć? Czy inny nie wolałby zginąć raczej, niż tak siedzieć?
Czułem, że praca może mię ocalić, wzmocnić moje zdrowie, ciało. Ciągły niepokój wewnętrzny, rozdrażnienie nerwowe, zamknięte powietrze koszar, to wszystko mogło mię zniszczyć zupełnie. Jak najczęściej być na wolnem powietrzu, codzień doznawać znużenia, przyuczać się do dźwigania ciężarów, w ten sposób przynajmniej ocalę siebie, — tak rozmyślałem — wzmocnię się fizycznie, wyjdę stąd zdrowy, czerstwy, silny, nie stary. Nie omyliłem się: praca i ruch wielką przyniosły mi korzyść. Z przestrachem spoglądałem na jednego z moich towarzyszy (ze szlachty). jak on gasnął w ostrogu, jak świeczka. W szedł tam razem ze mną, jeszcze młody, piękny, pełen sił, a wyszedł nawpół zrujnowany, siwy, ledwie włócząc nogami i z astmą. Nie, myślałem sobie, patrząc na niego: ja chcę żyć i żyć będę. Ale też dostawało mi się z początku od katorżnych za moje zamiłowanie w pracy i długo ścigali mię pogardą i szyderstwami. Alem się nie oglądał na nikogo i ochoczo ruszałem wszędy, naprzykład do palenia i tłuczenia alabastru — jednej z pierwszych robót, które poznałem.
Była to lekka praca. Władza inżynieryjna gotową była według możności podawać ulgę w pracy szlachcie, co zresztą nie było wcale pobłażaniem, ale tylko sprawiedliwością. Dziwnie by było zadawać człowiekowi, który był o połowę słabszym fizycznie i nigdy nie pracował, tyleż pracy dziennie, ile według ustawy zadawało się prawdziwemu robotnikowi. Ale to „pobłażanie“ nie zawsze się praktykowało, a nawet kiedy się praktykowało, to jakby ukradkiem, czujnie bowiem pilnowano z boku, aby tego nie było. Dość często praca była ciężką i wtedy naturalnie dla szlachty ciężar jej był dwa razy większym, niż dla innych robotników. Do alabastru wyznaczano zwykle trzech, czterech ludzi, starców lub ludzi słabszych, w tej liczbie naturalnie i nas; prócz tego dawano jednego prawdziwego robotnika, znającego się na rzeczy. Zwyczajnie chodził przez kilka lat z rzędu ten sam robotnik, Ałmazow, człowiek smagły, chudy, już w latach, surowy, nietowarzyski i opryskliwy. Czuł on ku nam głęboką pogardę. Zresztą tak był nierozmowny, że nawet lenił się burczeć na nas. Szopa, w której wypalano, tłuczono alabaster, stała na pustym i stromym brzegu rzeki. Zimą, szczególnie w dzień pochmurny, smutno było stamtąd patrzeć na rzekę i na przeciwny brzeg daleki. Coś dziwnie tęsknego, rozrywającego serce było w tym dzikim i pustynnym krajobrazie. Ale bodaj, czy nie tęskniejszy jeszcze był widok, gdy na nieskończonej białej zasłonie śnieżnej jaskrawo świeciło słońce; chciało się ulecieć wówczas w ten step, który zaczynał się na drugim brzegu rzeki, a rozścielał się ku południowi jednym nieprzerwanym płatem na półtora tysiąca wiorst.
Ałmazow zwykle w milczeniu i z wielką powagą zabierał się do roboty; my wstydziliśmy się prawie, że nie mogliśmy w należyty sposób pomagać jemu, a on umyślnie sam sobie dawał radę, umyślnie nie żądał od nas żadnej pomocy, jakby dla tego, żebyśmy czuli całą winę naszą względem niego i korzyli się w naszej nieużyteczności. A nie chodziło o nie więcej, jak o rozgrzanie pieca, ażeby wypalić nakładziony w nim alabaster, któryśmy bywało przedtem naznosili. Dnia następnego, kiedy już alabaster był zupełnie przepalony, zaczynało się wygartywanie jego z pieca. Kazdy z nas brał ciężką kołatkę, nakładał do osobnego pudła alabastru i zaczynał go rozbijać. Było to bardzo przyjemne zajęcie. Kruchy alabaster bardzo łatwo się dawał rozbijać i zamieniał się szybko w pył błyszczący. Wywijaliśmy ciężkimi młotami i robiliśmy tyle łoskotu, że aż nam samym było przyjemnie. Wreszcie zmęczeni ustawaliśmy i lekko się nam robiło; na twarze rumieniec występował, krew bystrzej krążyła. Wówczas i Ałmasow zaczynał spoglądać na nas łaskawie, jak się patrzy na małe dziecię, łaskawie pykał ze swojej fajeczki, ale i wtedy nie mógł nie burknąć, gdy wypadło coś do nas przemowie. Zresztą był on takim ze wszystkimi, a w gruncie, jak się zdaje, dobry człowiek.
Drugą robotę, na którą mnie posyłano, było obracanie koła w tokarskim warsztacie. Koło było wielkie i ciężkie. Trzeba było nie mało wytężać siły do jego obracania, szczególnie jeśli tokarz (z majstrów inżynieryjnych) toczył coś w rodzaju słupków do poręczy schodowej albo do nóg wielkiego stołu dla jakiego urzędnika, do czego brano grube kawały drzewa. W takim razie siły jednego człowieka nie starczyły i posyłano zwykle do obracania koła dwóch: — mnie i jeszcze jednego ze szlachty, Polaka B. W przeciągu kilku lat, jeżeli trzeba było coś toczyć, zawsze nam tę robotę oddawano. B. był to jeszcze człowiek młody, ale bez sił, słabowity, cierpiący na piersi. Przybył do ostroga na rok przedemną razem z dwoma innymi towarzyszami swymi, — pewnym starcem, który ciągle, dniem i nocą w więzieniu modlił się (za co go aresztanci bardzo poważali) i który umarł przy mnie, i z drugim jeszcze bardzo młodym człowiekiem, świeżym, rumianym, silnym, śmiałym, który w drodze z pół etapu niósł na swoich ramionach upadającego ze zmęczenia B., co się powtarzało na przestrzeni siedmiuset wiorst. Trzeba było widzieć, jaka ich przyjaźń łączyła. B. miał wysokie wykształcenie, charakter szlachetny i wzniosły, ale był chorobliwie rozdrażniony. Obracaliśmy we dwóch kołem, to nas nawet zajmowało. Dla mnie ta robota była wyborną gimnastyką.
Szczególnie też lubiłem odgartywać śnieg. Bywało to zwykle po przejściu buranów i zdarzało się dość często w zimie. Po buranie, który trwał całą dobę, niejeden dom stał zawiany do połowy okien, a inny niemal całkiem zasypany był śniegiem. Kiedy buran ustał i słońce zabłysło, wypędzano nas wielkiemi gromadami, a czasem całym ostrogiem — odrzucać zaspy śnieżne od budynków rządowych. Każdemu dawano łopatę i wyznaczano robotę, czasem tak wielką, że trzeba się było dziwić, jak jeden człowiek może z tem sobie dać radę, i wszyscy razem ochoczo zabierali się do roboty. Pulchny, zwierzchu tylko zlekka przymarznięty śnieg łatwo się nabierał łopatą, ogromnymi kęsami, i rozrzucał się wkoło, jeszcze w powietrzu obracając się w pył świecący. Łopata z łatwością wrzynała się w białą lśniącą od słońca masę. Aresztanci prawie zawsze wesoło odbywali tę robotę. Świeże powietrze zimowe i ruch ożywiał ich. Wszyscy stawali się weselszymi, rozlegał się śmiech, wykrzykiwania, dowcipy. Zaczynano bawić się w śnieżki, nie bez tego naturalnie, żeby po chwili ludzie rozsądni i gorszący się śmiechem i wesołością nie zakrzyczeli na to i powszechne ożywienie kończyło się zwykle połajanką.
Powoli zacząłem rozszerzać koło moich znajomości. Sam zresztą nie myślałem o znajomościach; ciągle jeszcze byłem niespokojny, posępny i niedowierzający. Znajomości moje same się zawiązywały. Jednym z pierwszych, którzy mię raczyli odwiedzać, był aresztant Pietrow. Mówię odwiedzać, i kładę szczególny nacisk na to słowo. Pietrow mieszkał w osobnym oddziale i w najdalszej odemnie kazarmie. Stosunków między nami nie mogło być żadnych; nic też ani trochę wspólnego nie łączyło nas i nie mogło nas łączyć. A tym czasem Pietrow w początkach mego życia więziennego uważał sobie jakby za obowiązek niemal codziennie zachodzić do mnie, albo zatrzymywać mię, kiedy w wolnych chwilach przechadzałem się za kazarmami jak najdalej od oczu ludzkich. Z początku sprawiało mi to przykrość. Ale on umiał jakoś tak zrobić, że jego odwiedziny zaczęły mię nawet rozrywać, pomimo, iż nie był wcale towarzyskim i rozmownym. Co się tyczy powierzchowności, był niewysokiego wzrostu, silnie zbudowany, zgrabny, ruchliwy, o bladej, dość przyjemnej twarzy z wystającemi kośćmi policzkowemi, o śmiałem spojrzeniu i białych, gęstych, drobnych zębach i wiecznie ze szczyptą tabaki za dolną wargą. Brać w usta tytoń tarty było zwyczajem wielu katorżnych. Wydawał się młodszym, niż był w istocie; miał lat czterdzieści, a wyglądał na trzydzieści. Rozmawiał ze mną zawsze bez wszelkiego przymusu, zachowywał się w stosunku do mnie bardzo przyzwoicie i delikatnie. Jeśli zauważył naprzykład, że szukam samotności, to pomówiwszy ze mną z parę minut, natychmiast opuszczał mię i każdym razem dziękował za uwagę z mojej strony, czego rozumie się nie czynił nigdy z nikim w całej katordze. Rzecz godna uwagi, że taki stosunek był między nami nie tylko w początkach, ale i w przeciągu kilku lat z rzędu i nigdy nie stawał się bliższym, chociaż Pietrow rzeczywiście był mi oddany. Nawet i teraz nie wiem dobrze: czego on chciał odemnie i poco każdego dnia łaził do mnie? Zdarzało się wprawdzie później, że ukradł coś u mnie, ale kradł on jakoś niespodzianie; o pieniądze zaś prawie nigdy nie prosił, nie przychodził więc dla pieniędzy ani też dla jakiegokolwiek innego interesu.
Nie wiem także dla czego, ale zawsze mi się zdawało, że on jak gdyby wcale nie mieszkał ze mną razem w ostrogu, lecz gdzieś daleko, w innym domu, w mieście, i tylko odwiedzał ostróg, ażeby zasięgnąć nowin, dowiedzieć się czegoś o mnie, zobaczyć, jak żyjemy. Zawsze kędyś spieszył, zupełnie jak gdyby gdzieś kogoś zostawił, który na niego czeka, jak gdyby miał za sobą jakąś niedokończoną robotę. A mimo to, nie zdawał się być bardzo zajętym. Dziwny też miał wzrok: wytężony, z odcieniem śmiałości i jakby szyderstwa, ale patrzał zwykle gdzieś daleko, poza przedmiot, który miał przed sobą, jak gdyby chciał jakiś dalszy przedmiot rozpatrzeć. Stąd wyglądał jak roztargniony. Umyślnie czasem patrzałem: dokąd pójdzie odemnie Pietrow? Gdzie to go tak oczekują? Ale on odemnie ruszał śpiesznie do jakiej kazarmy lub do kuchni, usiadał tam obok kogoś z rozmawiających, słuchał uważnie, czasem mieszał się do rozmowy i to z wielkiem ożywieniem, a potem nagle urywał i umilkał. Ale czy mówił, czy milczał, widać było zawsze, że on tu tylko jest przelotnie, a rzecz, która go obchodzi, jest gdzieindziej, i że go tam oczekują. Najdziwniejsze to było, że żadnego zajęcia nie miał, nic zupełnie nie robił (naturalnie z wyjątkiem robót rządowych). Rzemiosła żadnego nie umiał, pieniędzy też prawie nigdy nie miewał, i nie zdawał się wiele troszczyć o nie. I o czem rozmawiał ze mną? Rozmowa jego była równie dziwną, jak on sam. Zobaczy, naprzykład, że chodzę samotny za ostrogiem, i wnet zrobi nagły zwrot w moją stronę. Chodził zwykle prędko, obracał się nagle. Przyjdzie bywało równym krokiem, a zdawało się, że podbiegł.
Zdrawstwujtie (zdrowia wam życzę).
Zdrawstwujtie.
— Czy nie przeszkadzam?
— Nie.
— Chciałem was zapytać o Napoleona. Wszak on krewny tego, co był w dwunastym roku?
— Krewny.
— Cóż on takiego? mówią, że prezydent?
Pytał zwykle prędko, urywanie, jak gdyby mu potrzeba było coprędzej dowiedzieć się o czemś. Zdawało się, że zasięga wiadomości do jakiejś ważnej sprawy, która nie cierpi najmniejszej zwłoki.
Objaśniłem mu, jakim on jest prezydentem i dodałem, że może wkrótce i cesarzem zostanie.
— A to jak?
Objaśniłem mu i to według możności. Pietrow uważnie słuchał, aż nachyliwszy ucha ku mnie, i prędko rzecz pojmował.
— Hm.... A oto chciałem was, Aleksandrze Piotrowiczu, zapytać: czy to prawda co mówią, że są małpy z rękami do pięt a wysokie, jak najwyższy człowiek?
— Tak jest, są takie.
— Jakże to one wyglądają?
Objaśniłem i to, o ile wiedziałem.
— A gdzież mieszkają?
— W gorących krajach. Są na wyspie Sumatrze.
— Czy to w Ameryce? Mówią, że tam ludzie chodzą głowami na dół?
— Nie, głową w dół nie chodzą. — Pytacie zapewne o antypodów.
Objaśniłem, co to jest Ameryka i o ile można było, co to antypodzi. Słuchał z równą uwagą, jak gdyby umyślnie dla antypodów tu przybiegł.
— A-a! A oto przeszłego roku o hrabinie Lavallière czytałem, od adjutanta przynosił książkę Arefjew. Czy to prawda, czy tak tylko wymyślono? Napisał Dumas.
— Rozumie się, że wymyślono.
— No, bądźcie zdrowi. Dziękuję.
I Pietrow znikał. Prawie nigdy nie rozmawialiśmy inaczej, jak w ten sposób.
Zacząłem wywiadywać się o nim. M. (Polak), dowiedziawszy się o tej znajomości mojej, ostrzegał mię nawet. Powiedział mi, że wielu katorżnych budziło w nim przestrach, szczególnie z początku, w pierwszych dniach katorgi, ale żaden z nich, nawet Gazin, nie przerażał go tak, jak ów Pietrow.
— Jest to najbardziej stanowczy, najodważniejszy ze wszystkich katorżnych — mówił M. — Na wszystko się ważyć gotów: nie go nie powstrzyma, jeśli mu przyjdzie do czegoś ochota. I pana zarżnie, kiedy mu taki pomysł przyjdzie do głowy, tak poprostu zarżnie i ani się zmarszczy, ani nie poczuje skruchy. Myślę nawet, że jest niespełna rozumu.
Ta opinia bardzo mię zainteresowała. Ale M. nie mógł mi dokładnie objaśnić; dla czego mu się tak zdawało. I rzecz dziwna: kilka lat z rzędu obcowałem potem z Pietrowem, prawie co dzień rozmawiałem z nim, przez cały ten czas był szczerze do mnie przywiązany (choć stanowczo nie wiem, za co) — i przez te kilka lat, pomimo iż Pietrow prowadził się w ostrogu przyzwoicie i nic nie zrobił przerażającego, każdego razu przecież, kiedym na niego patrzał i z nim rozmawiał, nabierałem przeświadczenia, że M. miał słuszność, i że Pietrow jest w istocie człowiekiem najbardziej stanowczym, nie znającym strachu, ani żadnego nad sobą przymusu. Ale dla czego mi się tak zdawało, nie mogę także zdać z tego sprawy.
Dodać zresztą trzeba, że to Pietrow był owym aresztantem, który chciał zabić plac-majora, kiedy go wezwano dla ukarania i kiedy major „cudem się ocalił“ — jak mówili aresztanci — odjechawszy przed samą chwilą kary. Innym razem, jeszcze przed katorga, zdarzyło się, że pułkownik uderzył go na mustrze. Prawdopodobnie, nieraz go i przedtem bito, ale tym razem Pietrow nie chciał znieść uderzenia i zabił bagnetem pułkownika jawnie, pośród białego dnia, przed rozwiniętym frontem. Zresztą nie znam szczegółowo całej jego historyi; nigdy mi jej nie opowiadał. Naturalnie były to tylko wybuchy, kiedy natura występowała niczem nie krepowana. Wybuchy takie były w nim bardzo rzadkie; zwykle był rozsądnym, a nawet spokojnym. Namiętności w nim taiły się i to silne, palące; ale żar pokryty był popiołem i tlał powoli. Nie spostrzegałem w nim ani cienia fanfaronady lub próżności, jak w innych. Kłócił się rzadko, z nikim się też nie przyjaźnił, z wyjątkiem chyba Sirotkina i to, gdy ten mu był potrzebny. Raz jednak widziałem, jak się mocno rozgniewał. Czegoś mu nie chciano dać, jakiejś drobnostki, która mu się należała. Spierał się z nim aresztant siłacz, wysokiego wzrostu, zły, zawadyaka, szyderca i wcale nie tchórz, Wasilij Antonow, z oddziału cywilnego. Długo już krzyczeli i sądziłem, że sprawa skończy się co najwięcej na prostem pobiciu się, ponieważ i Pietrow czasem, chociaż rzadko, bił się i klął, jak ostatni z katorżnych. Ale tym razem co innego się stało: Pietrow nagle pobladł, wargi mu zadrżały i posiniały, dech mu zaparło. Wstał z miejsca i powoli, bardzo powoli swoimi cichymi, bosymi krokami (latem lubił chodzie boso) podszedł do Antonowa. Naraz w całej hałasującej i wrzaskliwej kazarmie wszyscy ucichli; muchę można było posłyszeć. Wszyscy czekali, co to będzie? Antonów skoczył naprzeciw niego; twarz miał zmienioną.... Nie mogłem się patrzeć i wyszedłem z kazarmy. Myślałem, że nie dojdę jeszcze do ganku, gdy usłyszę krzyk zarżniętego człowieka. Ale do tego nie doszło; Antonów, zanim jeszcze Pietrow doszedł do niego, milcząc, co prędzej, rzucił mu to, o co się spierali. (Chodziło o jakieś nędzne szmaty do obwijania nóg). W parę minut potem Antonów zaklął Piętrowa, dla przyzwoitości, żeby pokazać, że niezupełnie stchórzył. Ale na łajanie Pietrow nie zwrócił wcale uwagi, nawet nie odpowiedział: nie o obelgi chodziło w sporze, ale o rzecz, którą Pietrow zabrał i z której był wielce rad. W kwadrans potem po dawnemu wałęsał się po ostrogu z miną człowieka, nie mającego nic do roboty i jak gdyby szukał, czy nie mówią gdzie o czemś ciekawem, żeby i swój nos tam wetknąć i posłuchać. Zdawało się, że wszystko go zajmuje, a przecież jakoś tak się zdarzało, że na wszystko po większej części był obojętny i tylko tak bez celu włóczył się po ostrogu, jakby nim coś miotało w różne strony. Można go było porównać z robotnikiem, z tęgim robotnikiem, w którego rękach robota aż trzeszczy, ale któremu nie dają, roboty i oto on siedzi, czekając na nią, i bawi się z małemi dziećmi.
Nierozumiałem też, dlaczego nie ucieknie z ostrogu, bo byłem pewny, że nie zawahałby się uciec, gdyby tego mocno zapragnął. Nad takimi ludźmi rozsądek ma władzę dopóty, dopóki czegoś nie zapragną, a wtedy nie ma już żadnej przeszkody ich zachceniu. Jestem przekonany, że wybornie potrafiłby uciec, zmyliłby wszystkich, po tygodniu mógłby siedzieć bez chleba gdziekolwiek w lesie lub trzcinie rzecznej. Ale widocznie na tę myśl jeszcze był nie wpadł, nie zapragnął ucieczki w całej pełni. Jakiejś większej rozwagi, szczególnego rozsądku nigdy w nim nie spostrzegałem. Tacy ludzie rodzą się z jedną ideą, która przez całe życie nieświadomie rzuca ich tędy i owędy; tak miotają się przez całe życie, dopóki nie znajdą czegoś, co w całej pełni odpowiada ich chęci: wtedy już rozsądek na nic się im nie przyda. Dziwiłem się nieraz, jak taki człowiek, który zarżnął swego naczelnika za uderzenie, kładzie się u nas bez wszelkiego oporu pod rózgi. A Piętrowa bito czasem rózgami, gdy go schwytano z wódką, bo i on, jak wszyscy katorżnicy bez rzemiosła, puszczał się na kontrabandę. Ale Pietrow i pod rózgi kładł się jakby za zgodą własną, to jest jak gdyby z przekonania, że kara zasłużona; w przeciwnym razie dałby się zabić, a nie poddałby się. Dziwiło mię to również, że pomimo widocznego ku mnie przywiązania, okradał mię. Miewał on peryodyczne napady złodziejstwa. On to ukradł u mnie biblię, którą mu dałem, aby przeniósł z jednego miejsca w drugie. Miał z nią iść wszystkiego kilka kroków, ale po drodze zdołał znaleźć kupca, sprzedał ją a pieniądze przepił. Zapewne pić mu się bardzo zachciało, a już co się bardzo zachciało, musiało być wypełnionem. Taki, jak on, zarżnie człowieka dla kilkudziesięciu kopiejek, żeby za te pieniądze wypić kwaterkę wódki, a w innym czasie puści mimo siebie i ze stem tysięcy. Wieczorem sam mi objawił o swojem złodziejstwie, ale bez najmniejszego zmięszania i żalu, zupełnie obojętnie, jako o rzeczy najzwyklejszej. Spróbowałem porządnie go wyłajać; żal mi też było mojej biblii. Pietrow słuchał bez rozdrażnienia, spokojnie; zgadzał się, że biblia jest bardzo pożyteczną książką, szczerze żałował, że już jej nie mam, ale bynajmniej nie żałował tego, że ukradł, i patrzał na mnie z taką pewnością siebie, że natychmiast przestałem go łajać. Łajanie zaś moje znosił prawdopodobnie w tem przekonaniu, że nie może być przecież bez tego, żebym go nie wyłajał za takie przestępstwo, więc niechże ulży swemu sercu, niech się pocieszy, niech wyłaje; ale w gruncie rzeczy uważał to za głupstwo, za takie głupstwo, o którem poważny człowiek i mówićby nie chciał. W ogóle zdaje mi się, że Pietrow uważał mię za dziecko, nie pojmujące najprostszych rzeczy na świecie. Jeżeli naprzykład sam z nim zaczynałem rozmowę, i to nie o naukach i książkach, to odpowiadał mi wprawdzie, ale jakby tylko z grzeczności, ograniczając się najkrótszemi odpowiedziami.
Często zadawałem sobie pytanie: po co mu te książkowe wiadomości, o które się u mnie zazwyczaj wypytuje? Zdarzało się, że podczas takich rozmów, spojrzę na niego z boku: czy się też nie śmieje ze mnie? Ale nie; słuchał zwykle poważnie, uważnie, chociaż zresztą co się tyczy uwagi, to nie bardzo, i ta właśnie okoliczność niekiedy mię gniewała. Pytania zadawał dokładne, wyraźnie określone, ale niezbyt się dziwił otrzymywanym wiadomościom i przyjmował je nawet z roztargnieniem.... Zdawało mi się również, że o mnie — nie wiele sobie łamiąc głowy — powziął wyobrażenie, jako o człowieku, z którym nie można rozmawiać, jak z innymi ludźmi, że oprócz rozmowy o książkach, nic innego nie zrozumiem i nawet niezdolny jestem rozumieć, więc i nie warto mię niepokoić pytaniami.
Jestem pewny, że Pietrow lubił mię nawet, i to mię bardzo zastanawiało. Może uważał mię za człowieka niedorosłego, niepełnego, może miał dla mnie to szczególnego rodzaju współczucie, które instynktownie budzi się w każdej istocie silnej względem słabszej.... nie wiem. I choć to wszystko nie przeszkadzało mu okradać mię, wszakże jestem pewny, iż okradając żałował mię. „Ech, myślał sobie zapewne, sięgając ręką po moją własność, cóż to za człowiek, który nie umie bronić nawet swojego mienia!“ Ale za to właśnie, jak się zdaje, i lubił mię. Sam mi pewnego razu powiedział, wyrwało mu się to, że jestem „nazbyt dobroduszny człowiek“ i „już tak prosty, tak prosty, że aż żal bierze. Tylko wy, Aleksandrze Piotrowiczu, dodał po chwili, nie bierzcie tego za obrazę: ja to tak z głębi duszy powiedziałem“.
Zdarza się niekiedy, że tacy ludzie trafiają na odpowiednią dla siebie rolę i zarysowują się świetnie w chwilach jakiegoś silnego zbiorowego działania lub przewrotu. To nie są ludzie słowa i nie mogą być inicyatorami i głównymi przewódcami; ale są głównymi wykonawcami i pierwsi zaczynają. Zaczynają poprostu, bez wykrzykników, ale pierwsi przeskakują główną przeszkodę, bez wahania i strachu idąc na ostrza — i wszyscy rzucają się za nimi i idą ślepo, idą aż do ostatniej ściany, gdzie zwykle kładą głowy. Nie wierzę, żeby Pietrow dobrze skończył; znajdzie się jakaś chwila, w której się cały zaprzepaści, i jeżeli jeszcze dotychczas nie zginął, to znaczy, że jeszcze sposobność się nie nadarzyła. Zresztą, kto wie? Może i dożyje siwych włosów i najspokojniej umrze ze starości, przewałęsawszy bez celu całe życie. Ale zdaje mi się, że M. miał słuszność, mówiąc, że to był najbardziej stanowczy z całej katorgi człowiek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Józef Tretiak.