Wspomnienia i przygody/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Wspomnienia i przygody
Podtytuł Tom II
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz F. S.
Tytuł orygin. Memories and Adventures
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XV
WYJAZD DO AFRYKI POŁUDNIOWEJ
Tydzień klęski. — Wstępuję do armji. — Szpital Langmana. — Podróż. — Bloemfontein. — Sir Claude de Crespigny. — Epidemja. — Marsz ku Wodociągom.

Tydzień między 10 i 17 grudnia 1899 był tygodniem klęski dla Anglji. W ciągu tego tygodnia Generał Gatacre przegrał bitwę pod Stormberg, Lord Methuen został pokonany pod Magersfontein a Generał Buller poniósł klęskę pod Colenso. Te wszystkie trzy bitwy razem stanowiłyby tylko małą potyczkę w ostatniej wojnie europejskiej, lecz w owych czasach każda z nich była istotnie złowróżbną klęską. Pod ich wpływem poczęły się na kontynencie groźne ruchy; obiegały pogłoski o koalicji. Szczęściem dla nas nie było jeszcze floty niemieckiej, tak, że nasza flota mogła się poruszać swobodnie; gdyby nie to, mielibyśmy napewno jakiegoś Lafayette‘a w Afryce Południowej, któryby sprawił nowe Yorktown. I tak było niedobrze; to też naród szybko stanął w pogotowiu, gdyż każdy chciał spełnić swoją powinność. Nic też dziwnego, że pewnego dnia znalazłem się na przedmieściu Londynu Honuslow, celem zapisania się do pułku Obrony Krajowej w Middlesex. W pułku tym miałem kilku przyjaciół, stąd mój wybór.
Pułkownik, żołnierz osiwiały, siedział za prostym stołem w pokoju dyżurnym i szybko załatwiał ochotników, których długi sznur czekał na dworze. Nie wiedział on kim jestem, lecz zobaczywszy przed sobą człowieka 40-letniego, zaznaczył, że nie zamierzam zapewne być zwyczajnym szeregowcem. Odpowiedziałem, że mogę przyjąć stopień oficerski. Zapytał mnie, czy potrafię jeździć konno i strzelać. Odparłem że potrafię, choć nie celuję w żadnej z tych sztuk. Z kolei zapytał mnie, czym służył w armji. Odpowiedziałem, że odbyłem kilka wypraw awanturniczych i widziałem trochę przygotowań do kampanji w Sudanie. Było to jedno z tych dwu kłamstw, które są dopuszczalne w kodeksie honorowym dżentelmena, mianowicie, gdy chodzi o cześć kobiety, lub o wzięcie udziału w walce o słuszną sprawę.
Mimo to pułkownik umieścił tylko me nazwisko na liście bez żadnej decyzji; wróciłem do domu nieco przygnębiony i niepewny, co mi wypada dalej czynić. Lecz nie długo otrzymałem propozycję, która dawała mi sposobność udania się na plac boju w charakterze zapewne mniej interesującym, lecz bardziej odpowiednim dla mego wieku i kwalifikacji. Zrobił ją John Langman, którego syna Archibalda znałem dobrze podczas pobytu w Davos. Langman wyprawiał na własny koszt szpital na pięćdziesiąt łóżek; zgodził on już był kilku chirurgów; administrację szpitala miał w swych rękach Archibald. Langman zwrócił się do mnie z prośbą, abym się zajął doborem reszty personelu i wykonywał ogólną kontrolę nad całem przedsięwzięciem, lecz nie oficjalnie. Przyjąłem tę propozycją i spędziłem cały tydzień w jego domu przy Stanhope Terrace, dobierając odpowiednich członków personelu z pośród mnóstwa zgłaszających się kandydatów. Dobór mój okazał się na ogół trafnym. Pozostawało oczywiście wiele do zrobienia; w ciągu tych przygotowań otrzymałem wezwanie do pułku Obrony Krajowej, lecz nie skorzystałem z niego, gdyż już byłem całkowicie pochłonięty sprawą szpitala Langmana.
Dopełniwszy kompletu, uznałem, że szpital nasz stanowi wcale pokaźną całość, której jedynym słabym punktem było kierownictwo, spoczywające w rękach Dra O’Callaghana, przyjaciela osobistego Langmana, który był świetnym ginekologiem, a więc specjalistą, którego usługi były mniej pożądane na polu bitwy. Był on przytem człowiekiem zbyt nawykłym do wygód spokojnego życia domowego, tak, że trudno mu się było dostosować przy całym wysiłku woli do warunków życia obozowego. Przyznał to sam po krótkim pobycie w Afryce i wrócił do Anglji. Z obowiązku musieliśmy mieć także dyrektora wojskowego, któryby był rodzajem pośrednika między kierownictwem szpitala i Ministerstwem Wojny; był nim niejaki major Drury, zabawny Irlandczyk, który, zdało się, zstąpił prosto z kart powieści Lever‘a. Wystąpić ze służby i „ożenić się z bogatą wdową z suchotami“ było szczytem jego ambicji. W życiu towarzyskiem był on niesłychanie miłym towarzyszem, lecz w wypełnianiu obowiązków wymagających zarówno taktu jak rutyny, był on zbyt celtyckich narowów, co doprowadzało czasem do scysji i zatargów w których ja musiałem popierać punkt widzenia Langmana. Nie wątpię, że uważał mnie za nieużytego uparciucha, a ja jego naodwrót za —, lecz „de mortuis nihil — nisi bene“, — więc przechowuję jego pamięć, jako zabawnego towarzysza.
Podwładnymi O‘Callaghan‘a i Drury‘ego byli dwaj doskonali chirurdzy, Charles Gibbs i Sharlieb, którego matka była słynną lekarką dyplomowaną. Obok nich byli dozorcy, kucharze, zawiadowcy, szafarze, wreszcie jakichś piętnastu lub dwudziestu dyżurnej służby. Razem liczyliśmy pięćdziesiąt osób, wyekwipowanych doskonale dzięki szczodrobliwości Langmana.
Upłynęło jakieś dwa miesiące, zanim mogliśmy wyruszyć w drogę; z tego czasu pamiętam dobrze następujące zabawne zajście. Poświęciłem sporo czasu na teoretyczne rozwiązanie pytania, jak najskuteczniej atakować ludzi, leżących za sztuczną zasłoną. Doszedłem do wniosku, że strzelanie do nich wprost było bezcelowem, gdyż o ile zasłona była dostateczna, kule nie mogły ich dosięgnąć. Gdyby jednak było możliwem zamienić strzelbę na ręczną armatkę i wysyłać z niej kule jak z armaty, z tą samą mniej więcej dokładnością w granicach danej przestrzeni, wtedy przestrzeń ta nie zapewniałaby bezpieczeństwa. Gdyby np. dana pozycja wynosiła 20.000 sążni kwadratowych, a 20.000 takich strzelb wysyłało na nią kule, każdy sążeń kwadratowy prędzej czy później otrzymałby swoją kulę, mówiąc inaczej swego trupa lub rannego. Bezwiednie myślałem właściwie o karabinie maszynowym, w formie, w jakiej poczęto go używać w wielkiej wojnie. Zasada moja była zupełnie słuszna, mimo, iż dotąd nie zastosowano jej w całej ścisłości. Napisałem specjalny artykuł na ten temat, który „Times“ drukował, lecz o ile mi wiadomo, nie wydał on dotąd rezultatów.
Na razie głowiłem się nad pytaniem, jak zamienić strzelbę w małą haubicę. Po licznych próbach i doświadczeniach, przekonałem się, że lekka kula wzbijała się tak wysoko, iż wymykała się z pod wszelkiej kontroli. Na dalsze doświadczenia brakło mi jednak czasu, mam jednak przekonanie, że bardziej szczegółowe wypracowanie mego pomysłu, mogłoby osiągnąć strzał konwergujący, któryby był oczyścił Afrykę Południową z włóczni wroga.
Mając wrażenie, że pomysł mój jest praktyczny i że odpowiada wielkiej potrzebie, posłałem jego szczegóły do Ministerstwa Wojny, które mi w odpowiedzi przysłało list następujący:

Ministerstwo Wojny
16 Lutego, 1900.  
Szanowny Panie,

W odpowiedzi na list pański, w sprawie pańskiego pomysłu, pan Minister Wojny polecił mi oświadczyć, że dalszą korespondencję na ten temat uważa za zbyteczną.

Z poważaniem           
(Podpis nieczytelny)          
Generalny Dyrektor Służbowy

List ten wykluczał oczywiście wszelką sposobność objaśnienia i sprawdzenia mego pomysłu, który mógł być równie dobrze niedorzecznym, jak epokowym. W związku z tem zauważyłem w „Times‘ie“: „Nic dziwnego, że wszystkie ostatnie wynalazki są własnością naszych wrogów, skoro ci, którzy starają się udoskonalić naszą broń, nie spotykają się wcale z zachętą“.
Podczas Wielkiej Wojny postępowano zgodnie z tą tradycją, gdyż Pomeroy, wynalazca kul zapalnych, które niszczyły Zeppeliny, chciał z rozpaczy wracać do Nowej Zelandji i dopiero, gdy pierwsze kule sporządzone za pieniądze prywatne, okazały się skutecznemi, wykazując olbrzymią wartość wynalazku, Ministerstwo Wojny zgodziło się go przyjąć.
Wreszcie nadszedł czas naszego wyjazdu. Żonę wyprawiłem do Neapolu, w nadzieji, że łagodny klimat tamtejszy dokończy dzieła kuracji. Wszystkie swoje sprawy załatwiłem, tudzież ustaliłem warunki mej wyprawy. Za usługi me nie żądałem żadnej zapłaty, co więcej, oddałem do posług ogólnych mego lokaja człowieka wielkiej inteligencji, którego w dalszym ciągu sam opłacałem. W ten sposób zachowywałem swą niezależność i mogłem wrócić według potrzeby i uznania własnego, co — jak się pokazało — miało mieć dla mnie wielką wartość.
Stary Książę Cambridge zlustrował nas w jakiejś londyńskiej hali. Przy tej sposobności padłem znowu ofiarą jednego z tych dziwnych zdarzeń, które powtarzały się w mem życiu częściej, niż w życiu innych. Staliśmy na baczność w naszych nowych mundurach, barwy „khaki“ i tropikalnych hełmach, kiedy zbliżała się chwila inspekcji przez członka rodziny królewskiej. Gdyby nam kazano ustawić się w czwórki, nastąpiłoby zapewne ogólne pomięszanie; na szczęście pozwolono nam zostać w dwóch linjach. Ja stałem w linji frontowej, u jej prawego końca. Z oczyma sztywnie utkwionemi przed siebie, zdałem sobie jednak rychło sprawę, że inspekcja ma się zacząć od mojego końca. Nagle książę zatrzymał się naprzeciw mnie, otoczony świtą i stał bez ruchu. Pozostałem w postawie wyprostowanej sztywnie, z oczyma utkwionemi w przestrzeń obok jego postaci, która stała również nieporuszona, tak blisko mnie, że czułem na twarzy oddech. — Co takiego, u djabła? — pomyślałem, nie drgnąwszy jednak wcale. — Co to jest? — zapytał nagle książę, zaczem głośniej — Co to jest? — wreszcie z rodzajem zdumienia — Cóż to jest? — Nie poruszyłem się wcale, lecz jeden z dziennikarzy, których grupa stała po mojej prawej stronie, wybuchnął nagle stłumionym śmiechem. W otoczeniu księcia poczęły się jakieś szepty i wyjaśnienia, poczem zabawny staruszek podreptał dalej. Czyż jednak można sobie wyobrazić bardziej komiczny moment jak ta scena, w której z jednej strony bohaterem jest ochotnik, mający po raz pierwszy mundur wojskowy na sobie, a z drugiej były naczelny wódz armji brytyjskiej i bliski krewny królowej?
Pokazało się, że przyczyną zaniepokojenia starego księcia, który miał wtedy blisko 80 lat, był brak jakichkolwiek inicjałów na guzikach bluzki, rzecz w armji niebywała. Bodaj jakiś emblemat, w rodzaju gwiazdy lub korony, byłby staruszka zaspokoił, lecz nie mógł on znieść widoku guzików bez jakiegoś znaczka. Podobnym pedantem w dziedzinie stroju żołnierskiego był król Edward. Opowiadał mi jeden z moich przyjaciół, że na balu w Indjach, na którym obecnym był Król Edward, adjutant tego ostatniego, zbliżył się doń w stanie wielkiego podniecenia ze słowami: — Jego Królewska Wysokość polecił mi zwrócić uwagę... poczem wymienił jakąś wadę w stroju dworskim mego przyjaciela, który odparł: — Nie zaniedbam zwrócić uwagę memu krawcowi. — Mojem zdaniem był to bardzo taktowny sposób sprowadzenia kwestji do jej właściwej miary.
Wróćmy jednak do inspekcji. Po pewnym czasie kazano nam wszystkim, którzyśmy mieli stopnie oficerskie, wystąpić z szeregu i ustawić się na froncie dla osobistej prezentacji, podczas której książę wynagrodził mi poprzednią scenę wyrazami pochwały dla mej żołnierskiej postawy, której nawet naganne guziki nie zepsuły. Cały ten dzień staruszek był w ciągłem podnieceniu, gdyż podczas śniadania w hotelu Claridge‘a zapaliły się firanki, wywołując wielkie zamięszanie, zaś później wygłosił on mowę, pełną niedyskrecji, w której między innemi powiedział: — Usunięto mnie rzekomo dlatego, żem za stary, lecz mimo mojego wieku nie jestem takim durniem, jak mój następca, który... Tu począł wymieniać szereg rzekomych błędów lorda Wolseley’a. Litując się nad wiekiem zasłużonego staruszka, prasa mowy tej nie podała do publicznej wiadomości.
Opuściliśmy brzegi Anglji 28 lutego 1900, w Tilbury, na wynajętym statku przewozowym „Oriental“, który wiózł także szereg zaciągów a w Queenstown wziął na pokład Królewską Milicję Szkocką, przyczem jakaś hałaśliwa Irlandka rzuciła biały ręcznik na pokład, wołając: — Może wam się na coś przyda! Ci Szkoci, którymi dowodziło kilku obszarników dziedzicznych, jak lord Henry Scott, lord Tewkesbury, lord Newport i lord Brackley, okazali się materjałem bardzo trudnym do utrzymania w ryzach. Ogólną komendę nad nami wszystkimi miał pułkownik Garstin, z pułku Middlesex. Monotonję trzytygodniowej podróży, przerwały tylko takie chwile, jak postój w Cape de Verdes, gdzie odbyły się pewne popisy sportowe, jak mój odczyt o wojnie, wygłoszony na pokładzie do całej załogi, w świetle księżyca tropikalnego, jak wreszcie dobrowolne szczepienie, które mojem zdaniem powinno było być obowiązkowem, gdyż ocaliło ono niejedno życie a może i moje między niemi. Wielka Wojna wykazała ostatecznie skuteczność tego zabiegu. W południowej Afryce zginęło więcej ludzi od chorób niż od kul i smutno się robi, myśląc, ile życia można było oszczędzić przez szybsze zastosowanie odkrycia Almroth’a Wright’a. Brat jego, pamiętam, był na pokładzie w oddziale saperów i rozchorował się bardzo ciężko; wszyscy byliśmy mniej lub więcej chorzy, gdyż właściwa doza szczepionki nie była jeszcze ustaloną.
Wieczorem 21 marca przybyliśmy do Capetown; zatoka była pełna okrętów. Stało tam na kotwicy około pięćdziesięciu parowców, niemal wszystkie puste. Niektórzy z nas udali się na brzeg, lecz mieliśmy kłopot z powrotem na okręt, gdyż nadeszła ogromna fala przypływu. Następny dzień spędziłem na lądzie, rozłożywszy się kwaterą w hotelu Mount Nelson. Hotel ten był pełen przeróżnej mięszaniny ludzkiej, rannych oficerów, awanturnic i kosmopolitycznych osobników. Kitchener przybył tam wkrótce i oczyścił tę gospodę z niepożądanych żywiołów, gdyż szczególnie te syreny wprowadzały demoralizację do szeregów armji.
Ogólne wiadomości z pola wojny były dobre. Toczyła się walka o Paardeburg, Lord Roberts przedarł się do Bloemfontein a Kimberley otrzymało odsiecz ze strony generała Frencha, którego natychmiastowy powrót, dla odcięcia Cronje, był jednym z najświetniejszych epizodów całej wojny. Pociechą było stwierdzenie faktu, że wielkie oddziały Burów wpadały w nasze ręce, gdyż ich długie powodzenie podczas pierwszego okresu wojny, kiedy znajdowali się w bardzo sprzyjających warunkach, oddziaływało ujemnie na nastrój w Anglji i wytwarzało pewną legendarną, zgoła fałszywą atmosferę.
Ponieważ w Londynie powierzył mi ktoś pewną sumę pieniężną na cele dobroczynne, udałem się do obozu jeńców, z myślą udzielenia im jakiejś pomocy. Obóz ten był na torze wyścigowym, opasanym drutem kolczastym; jeńcy przedstawiali obdartą i brudną ciżbę, lecz jednocześnie umieli oni zachować godność i postawę ludzi wolnych. Było tam kilka twarzy dzikich i okrutnych, zwłaszcza wśród mieszańców rasy białej i czarnej, lecz naogół były to typy męskie w całem tego słowa znaczeniu. Było między nimi wielu, których włosy przypominały lwie grzywy. Z kolei udałem się do namiotu chorych. Kilku siedziało po kątach w ponurem milczeniu, zaś jeden miotał się w jakiemś delirium, plotąc przytem bez sensu, co wywoływało na usta innych wymuszony, nieszczery śmiech. W jednym rogu siedział człowiek ciemnej cery i bardzo dumnego wejrzenia, który złożył poważnie uprzejmy ukłon, dziękując za wręczone papierosy. Jeśli się nie mylę, musiał to być jakiś potomek Hugenotów.
Mniej więcej w tydzień, 26 marca, przyszedł rozkaz opuszczenia Capetown; w dwa dni później dotarliśmy do East London, gdzieśmy wysiedli na ląd; tam ku memu wielkiemu zdziwieniu spotkałem Leona Trevor’a, słynnego aktora - amatora, który pełnił służbę oficera pilnującego transportu. Mimo jego wysiłków, nasz materjał szpitalny został podzielony na dwie części, z których każdą władowano na inny pociąg, tak, że gdyśmy dotarli do Bloemfontein po kilku dniach podróży, nie mogliśmy się doszukać jednej części, która poprostu utonęła w stosach transportu. Nigdy nie zapomnę niektórych nocy tej podróży, kiedy olbrzymi pociąg gnał z hukiem w śród ciemności, rozświetlanej tylko ogniami, płonącemi wzdłuż toru kolejowego; na tle tych ognisk majaczyły sylwety czarnych postaci, wołających — Kto jedzie?!, na co z wagonów odpowiadano gromko „Kamerończycy“, gdyż jechaliśmy w towarzystwie tego słynnego pułku. Cudowną jest atmosfera wojny. Kiedy nastanie wieczny pokój, świat zyska wiele, lecz straci źródło jedynych w swoim rodzaju wrażeń.
Płaskowyż Afryki południowej, zwany „veldt“, przedstawia dziwny i niezwykły widok; przeważnie ścielą się olbrzymie równiny z pagórkami o płaskich szczytach, które są pozostałością jakiegoś nieznanego momentu geologicznego. Równiny te są tak jałowe jako pastwiska, że nie mogą być bardzo zaludnione. Małe, białe farmy, każda ze swym gajem eukaliptusowym i swoją groblą, są rozrzucone tu i owdzie. Kiedyśmy przekroczyli granicę Wolnego Państwa (Free State) przez most tymczasowy, na prędce sklecony obok ruin dawnego, zauważyliśmy, że z wielu tych małych domów powiewały białe chorągiewki. Wszyscy byli w dobrem usposobieniu, mieszczanie i żołnierze, dopiero późniejsza walka podjazdowa zmieniła to wszystko.
Drugiego kwietnia, o jakiejś piątej popołudniu, przybyliśmy nareszcie do stolicy Wolnego Państwa; wyznaczono nam miejsce poza miastem, na ogromnem błoniu, pokrytem wszelkiego rodzaju namiotami i zagrodami dla zwierząt. Mówiono, że w pobliżu czai się znaczna siła Burów, którzy przed kilku dniami odcięli pod Sanna Post jedną naszą kolumnę. Jakiś oddział wychodził właśnie z miasta, więc postanowiłem się wybrać pod jego osłoną, pospołu z Gwynne’m, którego poznałem w Egipcie i słynnym podróżnikiem Claude de Crespigny; konia użyczył mi jakiś artylerzysta i ruszyliśmy w nadziei, że coś zobaczymy. Niestety zawiodła nas nadzieja, gdyż Burowie umieją się chować, gdy się ich szuka i pokazywać się, gdy się ich nie szuka. Tak więc, prócz dobrej kompanji, trzeba było wracać z niczem. Lecz dobra kompanja to wielka pociecha na terenie wojny. Na jej brak nie mogłem narzekać, gdyż spotkałem wielu starych i dobrych znajomych, dziennikarzy, lekarzy i wojskowych. Biedak Knight, zraniony w jednej z pierwszych bitew, leczył się jeszcze w szpitalu; lecz miłą i dzielną grupę stanowili Julian Ralph, stary korespondent amerykański, Bennett Burleigh, który pamiętał niejedną kampanję, mały Melton Prior, który wyglądał jak typowy dyrektor szkolny, czarnooki Donohue z pisma „Chronicle“, Paterson z Australji i wielu innych. Lecz nie wiele miałem czasu na korzystanie z ich towarzystwa, gdyż zaraz po przybyciu, odnalazłem ku mej radości zaginioną część naszych przyborów i materjału, więc zwołałem mych ludzi i pracowaliśmy cały dzień, tak, że pod wieczór nasz szpital był gotowy na przyjęcie chorych i rannych, którzy poczęli napływać w dwa dni później. Zaczęła się ciężka praca.
Obozowisko nasze rozbiliśmy na błoniu, w którego środku był piękny pawilon, przeznaczony dla najciężej rannych. Wokół tego pawilonu wznieśliśmy wkrótce szereg namiotów, gdyż mieliśmy poddostatkiem materjału, tak, że zbudowaliśmy nawet rodzaj kantyny dla naszego użytku. Byliśmy przygotowani na wszelkie ewentualności, lecz praca, którą przyszło nam wykonać podczas następnego miesiąca, okazała się niemal ponad nasze siły. Pierwsza zapowiedź zbliżającego się okresu nieszczęść i trudów, uświadomiła mi się w sposób równie prosty, jak dramatyczny. W pawilonie mieliśmy łazienkę; jednego poranku udałem się tam po wodę, lecz gdy odkręciłem kurek, okazało się, że niema wody, choć poprzedniego wieczoru płynęła normalnie. Odkrycie to znaczyło, że Burowie odcięli wodociągi, które zasilały miasto w wodę. W rezultacie trzeba było używać wody studziennej, co wywołało epidemję, której ofiarą padło pięć tysięcy naszego żołnierza. Jedynym błędem, który popełnił Lord Roberts, był — mojem zdaniem — fakt, iż nie zebrał natychmiast możliwie największej siły i nie udał się na odbicie zbiorników wodociągów, które były o jakieś dwadzieścia mil od miasta. Zamiast tego czekał on, aż armja wypocznie i doczekał się wybuchu epidemji. Oczywiście wiem, jak łatwo jest być mądrym po szkodzie.
Wybuch tej zarazy był okropny. W wiadomościach, podawanych do pism, zmniejszono rzecz prosta jej rozmiary, lecz mogę obecnie powiedzieć, że żyliśmy otoczeni wprost trupami i ludźmi, ginącymi jak muchy. Nasz szpital miał pięćdziesiąt łóżek, lecz musieliśmy stale mieścić stu dwudziestu i więcej chorych, nie licząc coraz nowych trupów, którymi podłoga była wprost zasłana. Można sobie wyobrazić położenie, zważywszy, że zarówno pościel, jak i naczynia obliczone były na pięćdziesięciu chorych. Jak musiał wyglądać nasz pawilon przy setkach chorych na najgroźniejszą febrę, dyzenterję, krwawą biegunkę i t. p., trudno opisać. Obraz nie był wolny od rysu mimowolnej i tragicznej ironji. Jeden koniec pawilonu zajęty był przez scenę, na której ustawiono już dekoracje do operetki. Kiedy wybuchła epidemja musieliśmy tam urządzić latryny dla tych, którym siły pozwalały tam się dowlec. Słabszych trzeba było obsługiwać tam, gdzie ich choroba zwaliła, wskutek czego powietrze było przesycone okropnym zaduchem i wyziewami. W tych warunkach był nasz pawilon, kiedy nam przysłano do pomocy dwie pielęgniarki. Nigdy nie zapomnę tych jasnych, anielskiej dobroci, postaci, które pielęgnowały nieszczęsnych chorych, traktując ich jak słabe niemowlęta, poprostu ze szczytowem samozaparciem się. Dzięki Bogu obie wyszły cało z tej próby.
Miesiąc spędzony w wygodach może się wydać krótkim, lecz cztery tygodnie w pomienionych warunkach, wśród strasznego powietrza, przesyconego chorobą, wśród tumanu much, okrywających wszystko, pakujących się wprost do ust jedzącego, wydały się wiekiem. Było jeszcze pół biedy, kiedy cały nasz personel mógł pracować. Lecz wkrótce ludzie nasi poczęli słabnąć z nadmiernego wysiłku. Niemal wszyscy byli ochotnikami z Lancashire, z zawodu robotnicy tkaccy, drobni, źle odżywiani, lecz pełni zapału i energji. Niestety z piętnastu, dwunastu uległo wkrótce chorobie, zmniejszając tym sposobem poważnie ilość rąk do pracy, zwiększając równocześnie jej zasób. Trzech z nich umarło. Na szczęście my starsi, trzymaliśmy się jako tako i zyskaliśmy wkrótce pomoc w osobie Dra Schwartza z Capetown. Mozół był ogromny, lecz czerpaliśmy siły w myśli, że obecność nasza nie jest bezcelową. Lecz największą pomocą był dla nas duch, który ożywiał pacjentów. Cierpliwość z jaką znosili oni swe cierpienia była istotnie budującą. Żołnierz brytyjski narzeka w czasie pokoju, lecz nigdy się nie skarży w obliczu śmierci.
Nasz szpital nie przedstawiał się gorzej od innych, że zaś było ich sporo, stąd łatwo sobie wyobrazić warunki, w jakich się znaleźli mieszkańcy miasta. O sporządzaniu trumien nie było mowy, więc grzebano zmarłych — przeciętnie sześćdziesięciu dziennie — spowitych w szare koce, w płytkich grobach. Nad miastem unosiła się woń chorobliwa, przyprawiająca o mdłości. Raz, gdym wyjechał na godzinę poza miasto, by odetchnąć świeższem powietrzem, w odległości jakichś sześciu mil zmienił się kierunek wiatru i nagle otoczyła mnie ta sama woń. Mam wrażenie, że gdybym ją poczuł na chwilę teraz, uczułbym ten sam nastrój, w jakim się wówczas znajdowałem.
Lecz nareszcie skończył się ten okres. Armja ruszyła z miejsca, tak, że część chorych nowych znalazła się w innych, dalej położonych szpitalach. Wodociągi odebrano niemal bez oporu. Udałem się z tą częścią armji, która wyruszyła na ich odbicie; pamiętam, że spałem tę noc, spowity w płaszcz pod jakimś wagonem i przeziąbłem tak, że zdało się iż nawet wnętrzności w człowieku przemarzły. Następnego ranka spodziewano się bitwy, gdyż nas ostrzeliwano poprzedniego wieczora, więc Jan Hamilton, który dowodził, posuwał się naprzód bardzo ostrożnie. Na szczęście obawy okazały się płonne i prócz kilku postaci, obserwujących nas z sąsiednich pagórków, nie zobaczyliśmy wroga, który się oddalił w nocy.
W czasie tego pochodu przeszliśmy obok Sanna Post, gdzie kilka tygodni przedtem wciągnięto naszych w zasadzkę. Biedne konie artyleryjskie leżały jeszcze niepogrzebane, tak jak padły od kul i całe pobojowisko zasłane było wszelkiego rodzaju szczątkami, od obuwia i pasów anty-cholerycznych do hełmów i torb skórzanych. Leżało tam również mnóstwo wystrzelonych nabojów, z napisem na każdym: „Kule cięte. Sporządzone dla użytku Rządu Brytyjskiego. Londyn“. Co to miało znaczyć, nie wiem, gdyż żołnierze nasi używali kul normalnych z fabryki Lee-Metford, co sprawdziłem sam wielokrotnie. Musiał to być jakiś podstęp dla późniejszego usprawiedliwienia okrucieństw, chociaż naogół Burowie walczyli bez podstępów, uciekając się do nich dopiero pod sam koniec wojny.
Pochód Hamiltona był początkiem wielkiego posuwania się naprzód; odzyskawszy wodociągi, zwrócił się on na północ, stając się tem samem prawem skrzydłem armji. Po lewej jego stronie była siódma dywizja Tucker’a, dalej szósta dywizja Kelly Kenny‘ego i pierwsza dywizja Pole-Carew‘a wraz z Gwardją, wreszcie wielka masa piechoty, wsadzonej na konie, oddziały Obrony Krajowej, wojska kolonjalne i korpus wojsk nieregularnych. Taki był skład wielkiej armji, która wcześnie w maju ruszyła z Bloemfontein ku Pretorji. Praca w szpitalu stała się lżejsza, tak, że ja i Archibald Langman znaleźliśmy sposobność zwolnienia się na jakiś czas i udania się wraz z armją, z którą spędziliśmy pierwszy okres tej wielkiej wyprawy. Przeżycia moje z tego czasu spisałem gdy były jeszcze świeże w pamięci, więc przytoczę tu niektóre ustępy tych notatek, które napewno są żywsze, niż ten z zwarty obraz, jaki się jeszcze rysuje w mym umyśle po dwudziestu latach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy‎.