Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom II/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom II
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Wicher ustawał. Ciężkie chmury na widnokręgu tak nisko zwisały po nad ziemią, że łączyły się z białemi chmurami, powstałemi z dymu po strzałach i z dopalających się zgliszczy we wsi Schöngraben. Na ciemnym tle widnokręgu, odbijały ponuro i tem wyraźniej, łuny purpurowe z dwóch pożarów. Kanonada ustała zupełnie. Za to ogień karabinowy odzywał się jeszcze w tyle i z prawej strony, wzmagając się i przybliżając, w miarę jak z góry w dół wojska schodziły. Zaledwie wyprowadził swoje armaty z pod prażącego ich ognia nieprzyjacielskiego i wstąpił w parów, Tonszyn spotkał się z częścią oficerów z głównego sztabu, między innymi był i ów adjutant wysłany do niego z rozkazem cofnięcia się, i Gerkow, którego wysyłano wprawdzie dwa razy, ale ten nie mógł jakoś nigdy trafić do miejsca gdzie stała Tonszyna baterja. Wszyscy zgodnym chórem, wpadając w słowo jeden drugiemu, obsypywali go rozkazami wręcz przeciwnemi, którą drogą ma się cofać, i obarczali biedaka srogiemi wyrzutami i najostrzejszą krytyką.
Co do niego, on siedząc na swojej nędznej i chudej szkapinie, zachowywał głuche milczenie; czuł bowiem, że za pierwszem słowem, nerwy wypowiedziałyby mu posłuszeństwo, i nie byłby w stanie zapanować nad straszliwem rozdrażnieniem. Kazano mu wprawdzie opuścić rannych. Kilku z nich wlokło się przecież, a nawet pełzało na czworakach, błagając z jękiem serce rozdzierającym, o litość i o zabranie ich na armaty. Ów elegancki i wymuskany oficer od piechoty, który przed kilku godzinami wyleciał jak z procy z szałasu Tonszyna, leżał teraz rozciągnięty na łożu matuszki, z kulą w żołądku. Junker z pułku huzarów, blady i mogący zaledwie wlec nogami, z wielkiego osłabienia, prosił również o jaki kącik choćby najciaśniejszy.
— Panie kapitanie — jęczał — przez miłosierdzie Boże! pozwól mi się przyczepić gdziekolwiek! Mam ramię kontuzjonowane i czuję że siły moje są najzupełniej wyczerpane!
Było widocznem, że musiał już tak prosić kilka razy, ale zawsze bez skutku. Głos mu drżał, jakby płaczem tłumionym, mówił zaś tonem tak nieśmiałym, i tak błagającym:
— Na Boga! nie odmawiajcie mi!...
— Umieścić go, umieścić!... Podłóż twój szynel pod niego, moje serdeńko — przemówił Tonszyn do jednego ze swoich artylerzystów, którego lubił najwięcej. — A gdzież się podział ranny oficer?
— Zdjęli go... skonał — mruknął ktoś zcicha.
— Usiądź, usiądź mój przyjacielu — zachęcał junkra poczciwy Tonszyn — podłóż mu Antonow płaszcz po zmarłym oficerze... Czyś ranny biedaku? — spytał kapitan.
— Nie, otrzymałem tylko kontuzją.
— Zkądże ta krew na mundurze?
— To z nieboszczyka, wasza miłość — bąknął kanonier, ocierając łoże armatnie własnym rękawem, jakby chciał tym czynem wyprosić sobie przebaczenie, że działo poruczone jego pieczy zostało krwią splamione.
Działa popychane z tyłu przez piechotę, wciągnięto wreszcie na górę z wielką mozołą. Gdy przybyły do wsi Gunthersdorf, tam się zatrzymały. Tak już było ciemno, że o dziesięć kroków nie można było rozróżnić mundurów żołnierzy. Zwolna, zwolna ustawał ogień z ręcznej broni. Naraz, tuż blisko, na prawo, usłyszano gęste strzały. Była to ostatnia próba Francuzów, ale ta im się również nie powiodła. Rosyjscy żołnierze, odpowiedzieli na nią taką samą strzelaniną, wybiegłszy z domów, gdzie zaczynali rozgospodarowywać się po trochę. Tonszyn zaś ze swoimi niedobitkami, nie mogąc posuwać się dalej, stał w miejscu, czekając w milczeniu na zmiłowanie Boże, i na rozkazy z góry.
— A tośmy Francuzom kurtę skroili, co się zowie! Nie zechce im się tak prędko o nas ocierać — przechwalał się jeden z piechurów.
— Zdrów jesteś Petro? Nic ci nie brakuje? — spytał drugi.
— Ależ to ciemno, choć oko wykol — bąknął trzeci. Słuchajcie no braciszkowie? Nie ma tam który bodaj kropelki, zakropić gardło?
Francuzów odparto ostatecznie i działa Tonszyna odjechały tonąc w ciemnościach okiem nieprzebitych, wśród wrzasków i nawoływań nadciągającej piechoty.
Można było przypuścić że to jakaś rzeka ciemna i niewidzialna, toczy fale potężne a wzburzone. Szum fal zastępowały w tym wypadku ludzkie głosy pomięszane, niby dalekie grzmotu warczenie, dźwięki głuche podków końskich i turkot kół. Z pomiędzy tego chaosu, występywały ostro i wyraźniej: jęki i skargi żałośne rannych, które zdawały się same w sobie wypełniać te ciemności i łączyć się z niemi w jedną całość ponurą i przerażającą. O kilka kroków dalej dało się nagle czuć pewne poruszenie w tym zbitym tłumie ciał ludzkich. Przejechał jeździec na siwym koniu, otoczony liczną świtą, rzucając tu i owdzie po kilka słów:
— Co wam powiedział? Gdzie idziemy? Czy mamy się zatrzymać? Czy komu podziękował?
Gdy te pytania krzyżowały się w powietrzu, masa zbita w kłąb, uczuła się w tył popchniętą. Kazano bowiem stanąć pierwszym szeregom, i rozłożyć się obozem po środku drogi błotnistej.
Pozapalano ognie i prowadzono dalej wesołą gawędę. Kapitan Tonszyn, rozłożywszy swój tabor, posłał jednego z żołnierzy po wóz ambulansowy i po jakiego lekarza, żeby poratowali biednego junkra, trzęsącego się z zimna i z rozbierającej go gorączki, wskutek trudów, nad jego młodziutkie siły i kontuzji otrzymanej. Sam zaś usiadł przy ognisku. Biedny Rostow, jego to bowiem wsadzono na łoże armatnie, przywlókł się pod bok Tonszyna. Drżał z bolu, zimna i wilgoci; sen nieprzezwyciężony kleił mu powieki. Nie mógł jednak usnąć, tak mu dokuczało ramię skontuzjonowane. To przymykał oczy, to wlepiał je bezmyślnie w ognisko, które wydawało mu się purpurowem i jakiemś strasznem, jakby piekła czeluście. Czasem zwracał wzrok błagający na małą, przysadkowatą figurkę Tonszyna, który przykucnąwszy na nogach po turecku, patrzał również na młodego chłopaka z rzewnem współczuciem, oczami poczciwemi, pełnemi inteligencji i wzbudzającemi żywą sympatję. Rostow zrozumiał to doskonale, że kapitaś radby był z duszy poratować go w niedoli, ale nie mógł.
Z wszystkich stron odzywały się głosy i nawoływania. Słychać było hałaśliwe rozkładanie się obozem piechoty. Konie rżały, parskały i wyrzucały błoto kopytami. Z lasu dolatywał głuchy łoskot siekier i toporów drzewo ścinających.
Nie była to już rzeka niewidzialna i hucząca zdala. Zamieniła się teraz w morze toczące z trzaskiem i wrzaskiem bałwany spienione. Rostow patrzał na to wszystko i słuchał, nie zdając sobie dokładnie sprawy, z tego, co działo się w około. Jakiś stary wojak zbliżył się do ogniska, przysiadł na ziemi, wyciągnął nad płomieniem obie ręce skostniałe, a zwracając ku Tonszynowi wzrok pytający, bąknął nieśmiało:
— Czy wasza miłość raczy pozwolić? Gdzieś mi się mój pułk zawieruszył i nie mogę go odszukać!
Oficer prowadzący konwój piechoty, z twarzą przewiązaną bandażem, udał się z prośbą do Tonszyna, aby kazał działa cokolwiek usunąć, bo stoją w poprzek drogi, którą muszą przejść jego furgony. Po oficerze nadeszło dwóch żołnierzy kłócących się zawzięcie i wyrywających jeden drugiemu wiązkę siana.
— Tyś ją podniósł? ty?! kłamco jakiś! — wrzeszczał jeden głosem chrapliwym.
— Ty sam łżesz jak pies! — drugi odpowiadał, grożąc tamtemu pięścią zaciśniętą.
Znowu zbliżył się jakiś żołnierz, z szyją obwiązaną szmatą brudną i całą zakrwawioną. Ten odezwał się do kanonierów głucho i z widocznym wysiłkiem:
— Wody, wody, na miły Bóg! Czyż przyjdzie człowiekowi biednemu zginąć marnie, jak psu pod płotem?
Tonszyn kazał mu natychmiast przynieść wody. Nadbiegł w tej chwili jakiś wesoły dowcipniś, który potrzebował zarzewia, aby rozpalić ognisko dla piechoty:
— Ognia! ognia! — wołał z daleka. — Ale takiego, żeby się palił płomieniem!... Daj wam Boże szczęście swojaki! dziękuję za ogień; oddamy go przy okazji z lichwą Francuzom! — krzyczał niknąc w ciemnościach z głownią gorejącą w prawej dłoni.
Z kolei nadeszło czterech żołnierzy. Ci nieśli coś ciężkiego rozciągniętego na płaszczu oficerskim. Jeden z nich potknął się o kłodę drzewa:
— Do stu djabłów! — zaklął. — Bydlaki zostawiają na drodze takie drzewo doskonałe...
— Nie żyje, po cóż my go ciągniemy właściwie? — mruknął inny niechętnie. — Wiecie co? Ja bym...
I czterej ludzie utonęli również w ciemnościach, razem ze swoim ciężarem.
— Cierpisz biedny młodzieńcze, nie prawdaż? — spytał Tonszyn po cichu Rostowa.
— Okropnie! — jęknął zapytany.
— Wasza miłość! — wpadł im w słowo jeden z kanonierów, salutując kapitana. — Nasz jenerał książę, Bagration, chce widzieć waszą miłość.
— Idę natychmiast, kochanku!
Wstał i oddalił się zapinając na sobie mundur z pospiechem. Bagration był właśnie przy objedzie w jednej z chat o kilka kroków od ogniska artylerzystów i rozmawiał z kilkoma dowódzcami pojedynczych oddziałów, których zaprosił do swego stołu. Pomiędzy innymi znajdował się również i ów stary pułkownik, z powiekami nabrzmiałemi i opadającemi na oczy. Ten resztą zębów, które mu w szczęce pozostały, obrabiał kość ogromną z baraniej pieczeni, z wilczym apetytem. Był i jenerał, mający po za sobą dwadzieścia dwa lat służby nieskazitelnej, z twarzą mocno zarumienioną od trunków i dobrego jadła; oficer z głównego sztabu, z pięknym brylantem w pierścieniu, Gerkow mierzący biesiadników wzrokiem niespokojnym, w końcu książę Andrzej, blady, z ustami zaciśniętemi, z blaskiem gorączkowym w oczach pałających.
W jednym kącie izby złożono sztandar zdobyty na Francuzach. Audytor w cywilnem ubraniu, macał i miął w rękach tkaninę, z której sztandar był uszyty. Potrząsał przy tem głową miłosiernie. Czy materjał sztandaru wydał mu się zbyt lichym, czy też ów stół nakryty, do którego nie był zaproszonym i głodny żołądek, tak go usposabiały melancholijnie?
W chacie obok umieszczono wziętego w niewolę pułkownika francuzkiego. Otoczyli go rosyjscy oficerowie. Starali się, ale nadaremnie, coś z niego wyciągnąć.
Bagration dziękował serdecznie wszystkim komendantom, i kazał sobie opowiadać szczegółowo cały przebieg bitwy, jako też straty poniesione przez wojsko rosyjskie. Jenerał, któregośmy poznali w Braunau pułkownikiem, tłumaczył księciu szeroko i długo, jak zaraz na początku bitwy, pozbierał w szeregi żołnierzy po lesie rozproszonych, którzy zajęci byli rąbaniem drzewa. Kazał im się ustawić w dwa bataljony i poszedł z nimi na bagnety, rozbijając do szczętu kolumny nieprzyjacielskie.
— Skoro spostrzegłem, Wasza Ekscellencjo, że pierwszy batalion zaczyna jakoś mięknąć pod gradem kul, usunąłem go trochę na bok, mówiąc sobie w duchu: — „Puśćmy teraz naprzód tych drugich: przyjmiemy za to nieprzyjaciela salwą karabinową!” — I tak też uczyniłem...
Jenerał tak serdecznie pragnął atak wykonać, że w końcu sam uwierzył, jako w ten sposób wszystko się odbyło.
— Pozwolę sobie zauważyć — dodał jenerał, mając na myśli rozmowę z Kotuzowem — że podczas ataku na bagnety, szeregowiec Dołogow, wziął w niewolę w moich oczach francuzkiego oficera i odznaczył się w ogóle podczas bitwy męstwem nadzwyczajnem.
— W tej to właśnie chwili, Wasza Ekscellencjo, wziąłem i ja udział w szarży wykonanej świetnie przez pułk Pawłogrodzki — bąknął od niechcenia Gerkow, myszkując oczyma tędy i owędy. Rzeczywiście nie widział on dnia tego huzara, choćby na pokaz! i wiedział o szarży jedynie z opowiadań innych oficerów. — Rozbili oni w puch, Wasza Ekscellencjo, dwa czworoboki piechoty francuzkiej.
Uśmiechnęli się nieznacznie oficerowie z pułku huzarów, którzy należeli również do gości Bagrationa. Czekali po tych słowach na jeden z owych doskonałych i trafnych zawsze dowcipów Gerkowa. Gdy jednak po tem kłamstwie wierutnem, nie nastąpił żaden żarcik wesoły, a kłamstwo opiewało tryumf ich pułku, milczeli przybrawszy teraz minę nader poważną.
— Dziękuję wam wszystkim panowie! — przemówił serdecznie Bagration. — Wszystkie bronie bez wyjątku, piechota, konnica i artylerja, zachowały się w tym dniu pamiętnym dla nas, bohatersko! Jak się to jednak stać mogło, że zapomniano na wzgórzu o dwóch działach z centrum? — spytał jakby szukając kogoś wzrokiem po izbie.
O to ani spytał główno-dowodzący, co się zrobiło z baterją na lewem skrzydle, opuszczoną przez wszystkich od samego początku bitwy.
— O ile pamiętam, wydałem rozkaz, aby działa zabrać z tamtąd? — dodał zwracając się do oficera służbowego.
— Jedno było zagwożdżone — oficer zmięszany odpowiedział niepewnie i wymijająco — co się tyczy drugiego... na prawdę... nie wiem... nie pojmuję... Byłem tam obecny przez cały czas... powtórzyłem rozkaz otrzymany i... było tam djabelnie gorąco... — dodał od niechcenia, z miną nader skromną.
Ktoś zauważył, że posłano właśnie po kapitana Tonszyna.
— Wszak i ty tam byłeś książę? — Bagration spytał Bołkońskiego.
— Ma się rozumieć — potwierdził oficer z głównego sztabu. — Tylko żeśmy się przypadkiem rozminęli.
Tu pan oficer uśmiechnął się jak mógł najmilej.
— Nie miałem przyjemności, widzieć tam pana — odciął Andrzej krótko i ostro, jak to było u niego w zwyczaju.
Zapanowało na chwilę milczenie. Ukazał się właśnie w drzwiach izby Tonszyn, który przemykał się nieśmiało pomiędzy temi wszystkiemi matadorami wojskowemi. Jak zwykle zmieszany i zaniepokojony ich widokiem, potknął się na drzewcu od sztandaru, a jego niezgrabność wywołała w gronie oficerów śmiechy na pół tłumione.
— Jak się to stać mogło, że zostawiono na wzgórku dwa działa? — spytał Bagration marszcząc brwi. Przechylał się raczej ku partji Gerkowa, która z nim razem gotowała się więcej wydrwić i wziąć na fundusz Tonszyna, niżby miała skarcić niewczesnych żartownisiów, ujmując się za dzielnym kapitanem.
Teraz dopiero, wśród tego poważnego aeropagu, zaczynał pojmować biedny kapitaś, jak wielkiego dopuścił się błędu, opuszczając dwa działa! Dla czegóż raczej nie został i on zabitym! Straszliwe wypadki, które działy się w koło niego, przez kilka godzin; tylu jego żołnierzy położonych trupem na pobojowisku, zatarły w jego pamięci tę fatalną okoliczność. Stał niemy, spiorunowany przed wodzem naczelnym, i dopiero po dłuższej chwili zdołał wybełkotać:
— Nie wiem, Wasza Ekscellencjo... doprawdy... może... brak ludzi... koni...
— Czemuż nie użyłeś kapitanie owych dwóch bataljonów, zasłaniających twoją baterję?
Tonszyn mógł na śmiało odpowiedzieć, że przy jego baterji nie było nawet cienia jakichkolwiek bataljonów, i byłoby to szczerą prawdą. Bał się jednak skompromitować tem jakiego dowódzcę, któremu może wydano taki rozkaz, a on go nie wykonał. Stał więc dalej milczący, z wzrokiem wlepionym bezmyślnie w Bagrationa.
Milczenie przedłużało się, a sędzia Tonszyna, nie chcąc widocznie okazać się zbyt surowym, nie wiedział co ma dalej mówić. Książę Andrzej patrzał z pod oka na biednego kapitana, który miał minę nieszczęśliwą studenta wyłapanego na jakiejś psocie. Usta do krwi zagryzając, ściskał pięści kurczowo w najwyższem rozdrażnieniu. Wybuchnął nareszcie nie mogąc się dłużej pohamować:
— Wasza Ekscellencjo! — przerwał milczenie tonem ostrym i stanowczym — wysłany z rozkazem do baterji kapitana Tonszyna, zastałem ludzi jego w trzech częściach zabitych. Z koni również została mu zaledwie mniejsza połowa. Dwie armaty były roztrzaskane, a co się tyczy bataljonów, te ulotniły się bez śladu!
Bagration i Tonszyn pożerali wzrokiem mówiącego.
— Jeżeli Wasza Ekscellencja raczy mi pozwolić, to powiem otwarcie, że mojem zdaniem, powodzenie dzisiejszej potyczki z nieprzyjacielem zawdzięczamy głównie bohaterskiej dzielności, wytrwałości i męstwu nieustraszonemu, tak samego kapitana Tonszyna, jak i całej jego kompanji!
Nie czekając na odpowiedź wstał od stołu. Bagration spojrzał na Tonszyna, a nie chcąc uchodzić w tej sprawie drażliwej za niedowiarka, skinął głową potwierdzająco i powiedział Tonszynowi, że może już odejść.
Za kapitanem w tropy wyszedł z izby książę Andrzej.
— Dzięki stokrotne! — Tonszyn ścisnął rękę jego najserdeczniej w obu dłoniach — wyratowałeś mnie książę kochany z tarapaty nie lada!
Książę Andrzej nic mu już na to nie odpowiedział. Oddalił się, patrząc ze smutkiem na zacnego, a tak zapoznanego kapitana. Ciężar nieznośny serce mu przygniatał... Tak mu się wszystko dziwnem wydawało! tak było odmiennem od tego, czego spodziewał się i co sobie wyobrażał...
— Co to za jedni? Co oni robią? Kiedy to skończy się nareszcie? — pytał w duchu Rostow, śledząc wzrokiem gorączką zamglonym, cienie snujące się bezustannie w koło niego.
Ramię go bolało, coraz bardziej morzył go sen. Przed oczami latały płatki czerwone. Wszystkie wrażenia odniesione dnia tego, ten gwar głosów ludzkich, te nieznane mu postacie, to uczucie samotności, opuszczenia... wszystko, wszystko tonęło niejako w bolu fizycznym, który pozbawiał go chwilami wszelkiej przytomności... Tak, tak, to ci ranni żołnierze przygniatają go całym swoim ciężarem... zamęczają na śmierć... inni znowu wyciągają mu bez miłosierdzia ramię ze stawów... a jeszcze inni przypiekają mu ciało nad płomieniem... Aby pozbyć się ich wszystkich, zamknął oczy i zapomniał na chwilę o nieznośnem cierpieniu. W tej przelotnej sekundzie przesunęły się przed nim rozmaite osoby niby widma wywołane siłą magnetyczną. Zobaczył matkę z jej rączkami białemi i delikatnemi, potem Sonię, z szyjką cieniutką i wąziutkiemi ramionami podlotka. Następnie uśmiechały się do niego wesołe usteczka i oczka błyszczące Nataszki... dalej... dalej... widział przed sobą Denissowa, Teljanina, Bogdanicza i całą historją, którą z nimi przeszedł. Tę zaś nie miłą historję uosobistniał niejako w jego wyobraźni podnieconej gorączkowo, ten tam... ot! niedaleko... ten żołnierz z głosem tak przeraźliwym, z nosem zakrzywionym, jak dziób u sępa drapieżnego, który tak mu dokuczał, i tak niemiłosiernie ciągnął go za ramię bolące!
Starał się, ale nadaremnie, wydobyć ramię z tych ostrych szponów, które taką straszną mękę mu zadawały! Gdyby ten żołnierz okrutny, nie był mu go tak zmiażdżył bez litości, ramię byłoby zostało nietkniętem, i nie bolałoby go tak jak teraz boli nie do zniesienia.
Otworzył oczy: po nad łuną bijącą od dopalających się zgliszczy ogniska, rozciągał się czarny pas nocy; a w tej światłości, po nad ogniskiem, coś migało w powietrzu, niby piasek srebrny. Polatywał śnieg, jak puszek lekki i biały. Nie było ani lekarza, ani Tonszyna! Prócz jakiegoś biednego, chudego wojaka, który rozebrawszy się do naga, suszył mokre ubranie i bieliznę, rozgrzewając przytem członki skostniałe nad ogniskiem, nie było przy nim nikogo więcej.
— Nie jestem nikomu na nic potrzebnym — myślał Rostow z żałością serce przenikającą. — Nikt mnie nie chce poratować, nikt mnie nie pożałuje, a przecie niegdyś w domu byłem silny, zdrów, wesół, otoczony zewsząd miłością i najczulszem staraniem.
Westchnął, a westchnienie przeszło w jęk na pół stłumiony.
— Co ci to biedaku?... Cierpisz, nieprawdaż? — spytał ów żołnierz, roztrzepując nad ogniskiem mokrą koszulę, i dodał nie czekając na odpowiedź: — Co też dzisiaj biednych ludzi nakaleczono! narąbano! ni to trzasek w lesie, aż strach pomyśleć!
Rostow już go nie słyszał. Patrzał bezmyślnie na płatki śniegu, kręcące się w powietrzu coraz gęściej; i marzył o zimie w swojej ojczyźnie, o domu rodzicielskim, takim ciepłym, tak dobrze zaopatrzonym, tak pięknie co wieczór oświetlonym, o swojem futrze takiem miękkiem, o saneczkach eleganckich, mknących po śniegu na wyścigi z wiatrem, i widział siebie tak swobodnym, pełnym życia w tem rozkosznem otoczeniu...
— Po com ja wlazł samochcąc w to piekło? — szepnął z najwyższem rozgoryczeniem...
Francuzi nie powtórzyli nazajutrz ataku na wojsko rosyjskie i niedobitki pod dowództwem Bagrationa połączyły się niebawem z armją Kotuzowa.


KONIEC TOMU DRUGIEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.