Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wody, wody, na miły Bóg! Czyż przyjdzie człowiekowi biednemu zginąć marnie, jak psu pod płotem?
Tonszyn kazał mu natychmiast przynieść wody. Nadbiegł w tej chwili jakiś wesoły dowcipniś, który potrzebował zarzewia, aby rozpalić ognisko dla piechoty:
— Ognia! ognia! — wołał z daleka. — Ale takiego, żeby się palił płomieniem!... Daj wam Boże szczęście swojaki! dziękuję za ogień; oddamy go przy okazji z lichwą Francuzom! — krzyczał niknąc w ciemnościach z głownią gorejącą w prawej dłoni.
Z kolei nadeszło czterech żołnierzy. Ci nieśli coś ciężkiego rozciągniętego na płaszczu oficerskim. Jeden z nich potknął się o kłodę drzewa:
— Do stu djabłów! — zaklął. — Bydlaki zostawiają na drodze takie drzewo doskonałe...
— Nie żyje, po cóż my go ciągniemy właściwie? — mruknął inny niechętnie. — Wiecie co? Ja bym...
I czterej ludzie utonęli również w ciemnościach, razem ze swoim ciężarem.
— Cierpisz biedny młodzieńcze, nie prawdaż? — spytał Tonszyn po cichu Rostowa.
— Okropnie! — jęknął zapytany.
— Wasza miłość! — wpadł im w słowo jeden z kanonierów, salutując kapitana. — Nasz jenerał książę, Bagration, chce widzieć waszą miłość.
— Idę natychmiast, kochanku!
Wstał i oddalił się zapinając na sobie mundur z pospiechem. Bagration był właśnie przy objedzie w jednej z chat o kilka kroków od ogniska artylerzystów i rozmawiał z kilkoma dowódzcami pojedynczych oddziałów,