Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odmiennem od tego, czego spodziewał się i co sobie wyobrażał...
— Co to za jedni? Co oni robią? Kiedy to skończy się nareszcie? — pytał w duchu Rostow, śledząc wzrokiem gorączką zamglonym, cienie snujące się bezustannie w koło niego.
Ramię go bolało, coraz bardziej morzył go sen. Przed oczami latały płatki czerwone. Wszystkie wrażenia odniesione dnia tego, ten gwar głosów ludzkich, te nieznane mu postacie, to uczucie samotności, opuszczenia... wszystko, wszystko tonęło niejako w bolu fizycznym, który pozbawiał go chwilami wszelkiej przytomności... Tak, tak, to ci ranni żołnierze przygniatają go całym swoim ciężarem... zamęczają na śmierć... inni znowu wyciągają mu bez miłosierdzia ramię ze stawów... a jeszcze inni przypiekają mu ciało nad płomieniem... Aby pozbyć się ich wszystkich, zamknął oczy i zapomniał na chwilę o nieznośnem cierpieniu. W tej przelotnej sekundzie przesunęły się przed nim rozmaite osoby niby widma wywołane siłą magnetyczną. Zobaczył matkę z jej rączkami białemi i delikatnemi, potem Sonię, z szyjką cieniutką i wąziutkiemi ramionami podlotka. Następnie uśmiechały się do niego wesołe usteczka i oczka błyszczące Nataszki... dalej... dalej... widział przed sobą Denissowa, Teljanina, Bogdanicza i całą historją, którą z nimi przeszedł. Tę zaś nie miłą historję uosobistniał niejako w jego wyobraźni podnieconej gorączkowo, ten tam... ot! niedaleko... ten żołnierz z głosem tak przeraźliwym, z nosem zakrzywionym, jak dziób u sępa drapieżnego, który tak