Przejdź do zawartości

Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu dokuczał, i tak niemiłosiernie ciągnął go za ramię bolące!
Starał się, ale nadaremnie, wydobyć ramię z tych ostrych szponów, które taką straszną mękę mu zadawały! Gdyby ten żołnierz okrutny, nie był mu go tak zmiażdżył bez litości, ramię byłoby zostało nietkniętem, i nie bolałoby go tak jak teraz boli nie do zniesienia.
Otworzył oczy: po nad łuną bijącą od dopalających się zgliszczy ogniska, rozciągał się czarny pas nocy; a w tej światłości, po nad ogniskiem, coś migało w powietrzu, niby piasek srebrny. Polatywał śnieg, jak puszek lekki i biały. Nie było ani lekarza, ani Tonszyna! Prócz jakiegoś biednego, chudego wojaka, który rozebrawszy się do naga, suszył mokre ubranie i bieliznę, rozgrzewając przytem członki skostniałe nad ogniskiem, nie było przy nim nikogo więcej.
— Nie jestem nikomu na nic potrzebnym — myślał Rostow z żałością serce przenikającą. — Nikt mnie nie chce poratować, nikt mnie nie pożałuje, a przecie niegdyś w domu byłem silny, zdrów, wesół, otoczony zewsząd miłością i najczulszem staraniem.
Westchnął, a westchnienie przeszło w jęk na pół stłumiony.
— Co ci to biedaku?... Cierpisz, nieprawdaż? — spytał ów żołnierz, roztrzepując nad ogniskiem mokrą koszulę, i dodał nie czekając na odpowiedź: — Co też dzisiaj biednych ludzi nakaleczono! narąbano! ni to trzasek w lesie, aż strach pomyśleć!
Rostow już go nie słyszał. Patrzał bezmyślnie na płatki śniegu, kręcące się w powietrzu coraz gęściej;