Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i łączyć się z niemi w jedną całość ponurą i przerażającą. O kilka kroków dalej dało się nagle czuć pewne poruszenie w tym zbitym tłumie ciał ludzkich. Przejechał jeździec na siwym koniu, otoczony liczną świtą, rzucając tu i owdzie po kilka słów:
— Co wam powiedział? Gdzie idziemy? Czy mamy się zatrzymać? Czy komu podziękował?
Gdy te pytania krzyżowały się w powietrzu, masa zbita w kłąb, uczuła się w tył popchniętą. Kazano bowiem stanąć pierwszym szeregom, i rozłożyć się obozem po środku drogi błotnistej.
Pozapalano ognie i prowadzono dalej wesołą gawędę. Kapitan Tonszyn, rozłożywszy swój tabor, posłał jednego z żołnierzy po wóz ambulansowy i po jakiego lekarza, żeby poratowali biednego junkra, trzęsącego się z zimna i z rozbierającej go gorączki, wskutek trudów, nad jego młodziutkie siły i kontuzji otrzymanej. Sam zaś usiadł przy ognisku. Biedny Rostow, jego to bowiem wsadzono na łoże armatnie, przywlókł się pod bok Tonszyna. Drżał z bolu, zimna i wilgoci; sen nieprzezwyciężony kleił mu powieki. Nie mógł jednak usnąć, tak mu dokuczało ramię skontuzjonowane. To przymykał oczy, to wlepiał je bezmyślnie w ognisko, które wydawało mu się purpurowem i jakiemś strasznem, jakby piekła czeluście. Czasem zwracał wzrok błagający na małą, przysadkowatą figurkę Tonszyna, który przykucnąwszy na nogach po turecku, patrzał również na młodego chłopaka z rzewnem współczuciem, oczami poczciwemi, pełnemi inteligencji i wzbudzającemi żywą sympatję. Rostow zrozumiał to dosko-