Wiedźma (Wotowski, 1932)/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Wiedźma
Podtytuł Powieść sensacyjna z życia sfer towarzyskich
Data wyd. 1932
Miejsce wyd. Piotrków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVII.
AUTOMATY.

Pod osłoną mroku wyruszyli z chaty. Gospodarz ich zaofiarował się, jako przewodnik, lecz woleli nie korzystać z jego usług.
Rychło przebyto lasek, a gdy skończyła się gęstwina drzew wyrosły przed nimi potężne kontury wznoszącego się na pagórku, zamczyska.
Była to stara budowla, pamiętająca, zapewne, jeszcze wiek XV, na pół rozwalony zamek, jakich jeszcze wiele po dziś dzień, napotkać można na kresach. Zdala wznosiła się wysoka baszta, ziejącą szeregiem ciemnych otworów, ongi okien, oraz zarosłe trawą i mchem mury. Opustoszały zamek w świetle księżyca sprawiał niesamowite wrażenie.
Marysieńka nagle drgnęła.
— Au! — zabrzmiał przykry odgłos.
— To nie duch, a puszczyk tylko! — zaśmiał się Den — spostrzegłszy jej przerażenie. — Ale kto wie, może śród ruin napotkamy i ducha!
Gwiżdż znakomicie musiał wystudjować drogę. Bo, miast skierować się w stronę bramy jak tego należało oczekiwać, skręcił nagle w bok, przebył zarośniętą fosę i dotarł z boku do na pół rozwalonego muru... Widniał tam jakiś otwór.
— Tędy wejdziemy! — oświadczył, niby obejmując nad obecnymi komendę. — Zaraz tu znajduje się korytarz a dalej podziemne przejście!
Posłusznie zastosowano się do jego wskazówki.
Gwiżdż zaświecił latarkę i zarysował się przed nimi długi korytarz.
— Korytarz ten — rzekł — był swego czasu przejściem dla służby! Lecz, wnet natrafimy w nim na pewną wnękę!
O ile w tej wnęce rozkopać ziemię, odsłoni ona drogę do lochów!
Odpis planu, jaki zdążył uczynić sekretarz Wazgirda, musiał być ścisły, bo, w rzeczy samej, rychło natrafili na wgłębienie w murze. Gwiżdż począł pośpiesznie ryć ziemistą podłogę korytarza przyniesioną ze sobą łopatą i wkrótce uderzyła ona o jakiś metalowy przedmiot.
— Kółko! — zawołał. — Znakomicie! Zaraz, pociągniemy za nie!
Istotnie, rozkopana ziemia, odsłoniła dużą zczerniałą kamienną płytę z żelaznym kołem pośrodku.
— Do góry!
Płyta była ciężka i nie poradziłby jej jeden człowiek. Spocili się porządnie — Gwiżdż, Den, a wraz z niemi i Sorel, gdy podrywali płytę za obręcz, do góry. Marysieńka przyświecała tej robocie latarką. Wreszcie, płyta się wzniosła, odsłaniając duży, okrągły otwór. W nim widniały kręte schodki.
Najłatwiejsza część zadania, wykonana! — oświadczył Gwiżdż — temi schodkami dostaniemy się do lochów, czy też podziemnych sal, których istnienia nikt nie podejrzewa! Ale w tych salach mają się znajdować bardzo niebezpieczne maszynerje, tamujące dostęp, do właściwej izby, w jakiej się mieści skarb. Niejedna, nas spotka jeszcze niespodzianka!
Coprawda, przestudjowałem należycie sposoby, jak unieszkodliwić mechanizmy i zabezpieczyć się przed ich działaniem, ale w każdym razie, musimy się mieć bardzo na ostrożności!
— Tak! — skinął głową Den.
— Nie traćmy czasu! Naprzód...
Trzymając w ręku elektryczne latarki, zstępowali ostrożnie kamiennemi, oślizgłemi schodkami. Uderzyło ich stęchłe, wilgotne powietrze, a schodki wiodły może o piętro na dół. Wreszcie dotarli do końca, a tam widniały drzwi, okute żelazem.
Pchnął je, Gwiżdż. Nie były zamknięte i rozwarły się szeroko. A gdy skierowali promienie elektrycznych latarek do środka — ich oczom ukazała się wielka, niska, mroczna sala. Pełno tam było jakichś figur, które zdala trudno było rozejrzeć — nie wiadomo, czy posągów kamiennych, czy też ludzi, zaczajonych w ciemnościach.
— Ach! — wykrzyknęła, przerażona Marysieńka. — Toć tam się ktoś znajduje!
— Napewno, nie żywi ludzie! — mruknął Gwiżdż. — Lecz mogą być od żywych postokroć niebezpieczniejsi!
Choć rozmowa, ze względu na Sorela, umyślnie była prowadzona po francusku, lotnik, nie zważając na ostrzeżenia, pierwszy ruszył z miejsca, chcąc dać dowód swej odwagi i już miał przestąpić przez próg, gdy nagle Den pochwycił go gwałtownie za ramię.
— Hola! — zawołał. — Tu ma się znajdować pierwsza pułapka.
— Nom de Dieu! — wykrzyknął w tej chwili kapitan i zbladł niespodzianie.
Bo, Gwiżdż cisnął przed siebie, zabraną z góry łopatę. Łopata padła o kilka kroków przed niemi na podłogę, a w tejże chwili podłoga drgnęła, usunęła się i łopata znikła, jakgdyby jej tam wcale nie było.
— Tak, panie kapitanie! — oświadczył Gwiżdż. — Gdyby Den nie powstrzymał pana, runąłby pan zamiast łopaty do studni ukrytej pod tą zdradziecką podłogą! Ale na szczęście, zbadałem plan! Zaraz tu nacisnę guziczek, który nam zabezpieczy swobodną drogę! Powinien się znajdować około drzwi...
W rzeczy samej, natrafił ręką na jakąś wypukłość. Nacisnął i rozległ się przyciszony szmer. Zanim, ktokolwiek zdołał go powstrzymać, wbiegł na to samo miejsce, skąd znikła niedawno łopata i uderzył nogą o podłogę.
— Hurra! — zabrzmiał okrzyk triumfu. — Wszystko się zgadza! Sprężyna zamknęła zapadnię! Możecie iść śmiało!
— Boję się! — wyszeptała Marysieńka.
— Niema czego się obawiać! — wesoło dodawał otuchy. — Jeśli, poradziłem sobie z jednem niebezpieczeństwem i z resztą łatwo sobie poradzę! Tylko proszę, natychmiast, skierować się w bok!
Rzucił się w stronę ściany i dawał im rękami znaki, żeby zbliżyli się do niego. Pośpiesznie, wykonali ten rozkaz, choć Marysieńka i Sorel, przechodząc przez zdradziecki pomostek, z lękiem patrzyli pod swe stopy.
— A teraz, patrzcie! — zawołał, gdy utworzyli z nim jedną grupę. — Tylko, nie ruszajcie się z miejsca!
Niespodzianie wyskoczył na środek podziemnej izby, wykonał parę kroków i błyskawicznie powrócił do nich.
— Patrzcie, co nastąpi! — powtarzał.
W tejże prawie sekundzie, owe niewyraźne figury, których początkowo nie sposób było rozejrzeć śród ciemności, poruszyły się gwałtownie. Wyglądało to tak, jakby jacyś klęczący ludzie, podnieśli się do góry i szli na spotkanie, pojawiającego się w niesamowitej sali przybysza. Zaiste, dziwaczne przystrajały ich ubiory. Jeden nosił zbroję i przypominał średniowiecznego rycerza, drugi szaty francuskiego markiza, inny znów habit mnicha, a nie brakło i cyganki, w krótkiej, czerwonej spódniczce i dzwoniącym naszyjniku z cekinów.
— Maskaradowy korowód! — cicho wymówiła Marysieńka, bojaźliwie tuląc się do muru.
— Maskaradowy? Raczej zbójecki!
Nagle wzniosły się dłonie figur, a z ukrytych w ich rękach pistoletów jęły padać strzały. Gęste, wymierzone, we wszystkie strony. Musiały one dosięgnąć każdego, kto się w podziemiach znalazł, z wyjątkiem miejsca, w którem stał Gwiżdż, wraz z towarzyszami, niby na bezpiecznej wysepce.
— Dość, zabawy! — mruknął i znów nacisnął ukryty w ścianie guzik.
Strzały ucichły, a figury zamarły bezwładnie. A gdy Den wraz z Pohorecką i Sorelem, spozierali na okropne widowisko, przejęci grozą, począł wyjaśniać.
— Genjalny był, naprawdę, twórca tego osobliwego panopticum! Genjalny i dobrze umiał chronić swe skarby! Niejeden mechanik dałby wiele, aby poznać tę konstrukcję i maszyny, wprawiające w ruch zdradzieckie figury! Bo, jak państwo widzieli, o ile nawet śmiałek, przeskoczy szczęśliwie mostek, grożący mu wpadnięciem do studni, kroki jego wywołują ruch automatów, a te doszedłszy do pewnego miejsca, zasypią go szeregiem wystrzałów, których nie sposób uniknąć i musi on ponieść śmierć na miejscu, o ile, przedtem, nie skamienieje z przerażenia, ujrzawszy straszliwy pochód! Tego można uniknąć, jedynie znając dokładnie plan, zajmując miejsca, któreśmy zajęli i naciskając sprężynę, czyniącą nieszkodliwemi, groźne figury...
Zbliżyli się teraz do metalowych postaci i jęli je oglądać. Den ostukiwał je, jakby chcąc odgadnąć sekret ich konstrukcji, a Sorel, snać pragnąc się pomścić za swój niedawny przestrach, pochwycił nawet za podbródek, na pozór uśmiechniętą zalotnie cygankę.
Straszliwe figury przestały być groźne. Lecz czas naglił.
— Ruszajmy, dalej! — wykrzyknął Gwiżdż. — Przódy, wypełnijmy do końca nasze zadanie, a potem możemy zadowolnić ciekawość!
Szli szpalerem automatów, które już nie mogły im wyrządzić żadnej krzywdy. Rychło jednak, skończył się ich szereg, a w ciemnościach wyrosły nowe tajemnicze kontury.
Przystanęli, w niepewności, prócz Gwiżdża.
— To, co obecnie zobaczymy — oświadczył — nie jest groźne! Raczej teatralna dekoracja!
— Tfu, do licha! — zaklął, po francusku Sorel. — Co za koncept, żeby nawet bez potrzeby przystrajać tę salę w podobne maszkary!
— Miało to wszystko na celu — odrzekł Gwiżdż — przejęcie grozą śmiałka, któryby się tu przypadkiem, bez planu dostał! O ile, przebyłby wprost cudem zdradziecki mostek oraz wyszedłby cało z tłumu automatów, osypujących go morderczemi wystrzałami, natykał się on na te potwory i sądząc, że ukrywają one jakąś nową pułapkę, rzucał się do ucieczki! Gdyż, inaczej i ja, nie rozumiałbym celu tych dodatkowych figur!... Ale, oto i kres naszej wędrówki!
— Ach, nareszcie! — padły z ich piersi prawie jednocześnie, okrzyki zadowolenia.
Po za niemi, wyrastała naga ściana, a w niej małe drzwiczki.
— Tam! Tam, znajduje się skarb! Dostęp do niego wolny i chyba nie grozi żadne niebezpieczeństwo!
Światło latarek zataczało coraz szerszy krąg.
Nagle, Marysieńka wykrzyknęła ze zdziwieniem.
— Przed drzwiczkami, leży znowu jakaś figura i tamuje dostęp! Czy i o niej wspomina plan i nie ukrywa ona nieoczekiwanej przeszkody?
Gwiżdż, również zdążył spostrzec ową nieruchomą postać i przystanął, w zamyśleniu.
— Nic, a nic plan o niej nie wspomina! Cóż to może być takiego?
Spozierali to na figurę, to na siebie w niepewności. Raptem, Gwiżdż uderzył się w czoło.
— Prawda! — zawołał. — Zmyliła mnie tylko ta postać!
Podbiegł do muru, chwilę czegoś szukał gorączkowo, wreszcie widocznie znalazł i nacisnął ostatni guzik, kierujący maszynerję, bo u góry pod pułapem, rozległ się suchy trzask.
— Usunięte, ostatnie niebezpieczeństwo! — wyjaśniał. — Pod sufitem, proszę spojrzeć — skierował tam promień latarki — znajduje się niby rzymski rycerz, dzierżący włócznię w dłoni. O ile, nie zamknie się zasuwki, włócznia ta opuszcza się i przebija tego, kto niebacznie, przed drzwiczkami, wiodącemi do skarbu, się znalazł. Wiedziałem, o tem, lecz w dalszym ciągu nie pojmuję, co oznacza, ta figura!
Zbliżył się do nieruchomej postaci ostrożnie, niby lękając się pułapki, pochylił się nad nią i dotknął palcem.
— Ależ, to zwłoki kobiety! — zawołał podnieconym głosem. — Jakaś nieszczęsna, tu się lekkomyślnie zakradła i, nic nie wiedząc o zdradzieckiej włóczni, została nią przebita, gdy próbowała otworzyć drzwi izby, w której znajduje się skarb!
A gdy snopy światła padły na twarz zmarłej, Marysieńka krzyknęła głośno.
— Klara!
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Na ziemi spoczywał trup pokojówki Pohoreckiej, zimny i sztywny, z wielką, krwawą na piersiach, raną. Zwłoki musiały tu się znajdować od dłuższego czasu, może kilku dni, bo rysy twarzy już były zapadnięte i rozpoczynał się rozkład.
— Ach, Klara! — wymówił Gwiżdż, zkolei rozpoznając umarłą. — Więc i ona, dobrała się do planu Wazgirda i na własną rękę rozpoczęła poszukiwania, z tak tragicznym skutkiem? Lecz, którędy tu się znalazła, bo przecież nie mogła nadejść drogą, którąśmy przebyli? Na górze, ziemia, osłaniająca wstęp do lochów, była nierozkopana!
— Czyż istnieje drugie przejście? — zagadnął Den.
— Nie wykluczone. Nie zdążyłem przejrzeć planu do końca! Byłoby to dla nas fatalne, bo może nas w takim razie, niespodziewanie zaskoczyć Hopkins i ta cała zgraja!
— Więc, śpieszmy!
Ale Marysieńka nie mogła pohamować swej ciekawości.
— Panie Gwiżdż! — z jej ust wybiegło niecierpliwe zapytanie. — Kim właściwie, była ta Klara!
Odrzekł, po chwili zastanowienia.
— Kochanką i najbliższą pomocnicą Wazgirda! Ona to, z natury rozkapryszona i rozpieszczona, na skutek polecenia hrabiego, zgodziła się zostać u pani służącą, aby tem lepiej śledzić ją i szpiegować. A gdy pan Pohorecki, udawał się na tragiczne spotkanie, o wyniku którego z góry wiedziała, wsunęła mu ów fatalny sztylet wraz z papierami do teki, by później na panią rzucić całą winę. Bo, mąż pani został zamordowany podobną tylko bronią, a sztylet następnie podrzucony...
— Pojmuję!... Wszystko pojmuję! — oczy Marysieńki rozszerzały się coraz więcej.
— Klara zamieszkiwała stale wraz z Wazgirdem w pałacyku, występując w charakterze gospodyni, niemal pani domu. Jej nagłe zniknięcie, a potem tajemnicze wizyty w willi, gdy pani u nas się znalazła, pierwsze zwróciły moją uwagę! Podczas takich odwiedzin i pani ją spostrzegła, wszczynając wówczas alarm!...
— Tak! Tak! Lecz, skąd tu Klara?
— Znudził się jej, widocznie, Wazgird, lub nie oparła się pokusie miljonów! Przejrzawszy dokumenty hrabiego, do których miała dostęp, postanowiła zdobyć skarb na własną rękę i znalazła śmierć!
Den, który wraz z kapitanem Sorelem, usunął tymczasem z przejścia zwłoki młodej kobiety, od których zalatywał już zapach trupi, przerwał!
— Wyjaśnienia, na później! Czas nagli! Droga wolna! Wchodźmy!
Odsunęli zardzewiałe rygle, przymykające drzwi i tajemnicza izba stanęła przed niemi otworem.
Rychło, elektryczne światło, zbadało wszystkie jej zakamarki.
Był to niewielki, murowany pokój bez okien, pod ziemią, raczej piwnica, całkowicie pusta.
Nie widniał tam żaden sprzęt, ani szata, ani stół, ani kufer, ani nawet najmniejsza skrzynka.
— Diable! — zaklął Sorel. — Gdzież ten skarb! Natrudziliśmy się tyle, by ujrzeć pustą dziurę!
Gwiżdż począł się śmiać.
— Powoli, kapitanie! — Kto tak dobrze swój skarb ukrył i tu nie wystawił go na pokaz!
Zaczął mierzyć izbę wielkiemi krokami.
— Raz... dwa... trzy... — liczył. — A później nalewo... Znów cztery kroki... O tu, powinno się znajdować!
Wyjął z kieszeni niewielki łom, przystanął przed jedną ze ścian i silnie uderzył w cegły.
Choć uderzenia ponawiał kilkakrotnie, cegły kruszyły się, ale nie ustępowały i łatwo poznać było można, że stanowią one istotnie część ściany, a nie służą dla zamaskowania, znajdującego się poza niemi schowanka.
— Czyżbym się pomylił? — krople potu ukazały się na czole Gwiżdża.
Nagle zaklął.
— Tam, do licha! A, też osioł ze mnie! W planie jest powiedziane: „skręcaj na lewo, później odwrotnie“. Więc skarb powinien się znajdować w przeciwległym murze!
Znowu odliczył kroki i znów podbiegł do znajdującej się naprzeciwko ściany.
Uderzył...
Tym razem, cegły zachwiały się i dokądciś spadły. Runęła znaczna część muru, odsłaniając wielki otwór.
— Nareszcie! — wyrwał się z piersi obecnych radosny okrzyk.
Wszyscy teraz świecili latarkami, wszyscy pochylali się, aby dojrzeć, co kryje schowanko, a Marysieńka, stojąca za Gwiżdżem, aż wspięła się na palce.
Wkrótce, ciemny otwór nie miał już dla nich tajemnicy. W izdebce zabrzmiał nowy okrzyk podziwu.
— Ach!
W otworze znajdował się szereg worków. Gdy Den jeden z nich rozwiązał, posypały się stamtąd z brzękiem złote monety. Na workach leżała sporych rozmiarów, starożytna szkatułka. Łatwo podniesiono jej wieko, a wtedy w blasku latarek zaigrały tysiącem świateł drogie kamienie: szmaragdy, rubiny i brylanty...
— Miljony tu ukryto! — mruknął, kręcąc głową detektyw. — Miljony!
Na samym wierzchu cennych kamieni, spoczywała koperta. Gwiżdż pochwycił ją pośpiesznie i odczytał napis.
Brzmiał on:
„Do Tadeusza Pohoreckiego, lub też, gdyby jakiekolwiek nieszczęście mu się przytrafiło, do Marji Pohoreckiej, jego małżonki!“
Wyciągnął kopertę w stronę Marysieńki.
— Jest to, bezspornie pani własność! — rzekł. — I tylko pani ma prawo ją otworzyć! Lecz, sądzimy wszyscy, że nie zechce pani narażać naszej cierpliwości dłużej na próbę i powiadomi nas, co list zawiera!
Marysieńka, z bijącem sercem pochwyciła kopertę.
— Ależ, kochani przyjaciele! — zawołała serdecznie. — Choć ten list może tyczy się jakich rodzinnych sekretów, po niebezpieczeństwach, wspólnie przeżytych, nie mam przed wami tajemnic! Zaraz go odczytam...
Rozerwała kopertę. W środku widniał arkusz pożółkłego papieru. Dojrzała, wielkiem pismem męskiem, skreślone zdanie:
„Drogi Tadeuszu, lub też nieznana całkowicie, pani Marysieńko!“
Już miała głośno powtórzyć te słowa, gdy wtem Den niespodzianie, zawołał:
— Co to?
Podbiegł na palcach w kierunku drzwi izdebki i jął nadsłuchiwać.
— Ktoś, najwyraźniej chodzi po sali automatów! — wyrzekł po chwili. — Słyszę odgłos kroków! Musiał on nadejść inną, niźli my drogą, tą samą, którą zakradła się Klara, a której nie znamy! Nie podejrzewa naszej obecności w pokoiku i najspokojniej tu się zbliża!
— Co robić?
— Musimy koniecznie zapoznać się bliżej z tym ptaszkiem! Nie przypuszczam, żeby to był ktoś z bandy Hopkinsa! Zagaśmy elektryczne latarki, a gdy otworzy drzwi, zapalimy je niespodzianie! Oślepi go się światłem, obejrzy i tem łatwiej pochwyci!
Błyskawicznie wykonano zlecenie detektywa. W izdebce zapanowały ciemności. Stali teraz w naprężonem oczekiwaniu, tłumiąc oddechy.
W rzeczy samej, z sąsiedniej sali, dobiegały najwyraźniej czyjeś stąpania. Ostrożne, powolne, jakby ten który nadchodził, dobrze wiedział, że sala ukrywa niejedną groźną niespodziankę i umiał się od tych niespodzianek uchronić. I on przyświecał sobie elektryczną latarką, bo przez szczelinę w drzwiach widać było cieniusieńki pas światła.
Pas ten wzmacniał się i rozszerzał coraz bardziej, tuż przed drzwiami rozległy się kroki, a nawet z za nich dobiegł niby cichy pomruk zadowolenia. Snać sądził intruz, że dotarł do celu swej wyprawy i znajdzie się rychło w posiadaniu skarbów.
Ostrożnie uchylał drzwi. Stanął na progu.
— Uwaga! — skomenderował Den. — Światło!
Snopy promieni czterech latarek padły nieoczekiwanie na twarz przybysza. Padły, oświetlając ją, aż do najdrobniejszych szczegółów.
— Siwowłosa wiedźma! — wydarł się z gardła Marysieńki okrzyk przestrachu. — Ta, która usiłowała mnie zamordować!
Nie ulegało najlżejszej wątpliwości! Na progu stała wysoka, siwa kobieta o złym i zawziętym wyrazie twarzy. Stała, oślepiona potokami elektryczności, a w źrenicach jej na sekundę odbiło się przerażenie.
— Chwytajcie zbrodniarkę! — krzyknął Den i rzucił się naprzód.
Ale, przestrach, wywołany świadomością, że wpadła w zasadzkę, nie długo paraliżował ruchy wiedźmy. Ocknęła się z oszołomienia, rzucając się błyskawicznie do ucieczki. Lecz Den już zdążył ją pochwycić za ramię. Tu jednak spotkał go zawód. Bo, jeśli sądził, że łatwo da sobie radę ze starą kobietą, ze zdumieniem stwierdzał, że jest ona obdarzona wprost atletyczną siłą. Nietylko wyrwała się z objęć Dena, lecz zdzieliła go takiem uderzeniem w brzuch, że na chwilę zabrakło mu tchu.
— Łapcie, tę djablicę, bo ucieknie!... — wybełkotał.
Sorel wraz z Gwiżdżem, rzucili się na pomoc. Nie zdało się to na wiele. Wiedźma obaliła niespodzianem kopnięciem kapitana, a choć Gwiżdż, w tejże sekundzie pochwycił ją za włosy i mocno szarpnął, nie wydała okrzyku bólu.
Przeciwnie, niby ostatecznie oswobodzona od napastników, oderwała się od nich i skoczyła w ciemny kąt sali. W ręku zaś Gwiżdża pozostała tylko siwa peruka.
— Hopkins! Przeklęty Hopkins! — wykrzyknął, zdoławszy rozpoznać rysy, uciekającego. — To on się ukrywał pod postacią siwowłosej wiedźmy!
Potrząsając z pasją, trzymaną w ręku peruką, pobiegł wślad za nim. Również Sorel i Den, którzy teraz pojęli, czemu tak wielką siłą był obdarzony ich przeciwnik w spódnicy. Lecz, rychło rozległ się trzask, niby pośpiesznie zamykanych drzwiczek, a miast Hopkinsa wyrósł przed nimi gładki mur.
— Zdołał uciec potajemnem przejściem! — z gniewem wykrzyknął Gwiżdż. — Toć chyba i my odnajdziemy te drzwiczki.
W tejże chwili nadbiegła Marysieńka, która przyświecała walce swą latarką. Lecz, jej promień nie mógł wykryć w ścianie najlżejszej szczeliny.
Natomiast, z drugiej strony muru, rozległ się drwiący głos Hopkinsa. Powoli, po angielsku, wymawiał on zdanie za zdaniem.
— Szukajcie, nic nie znajdziecie! Jeśli, nawet drzwiczki znajdziecie, to nie potraficie ich otworzyć! Bo, mój plan jest lepszy od waszego...
— Psia krew! — zaklął Den. — Co za czelny bandyta! Z jakim gustem, poczęstowałbym go kulką!
Ściskał rękojeść browninga, lecz nie miał pojęcia dokąd strzelać. Tymczasem, teraz rzekłbyś z pod sufitu płynął głos Hopkinsa.
— Poznaliście część tajemnicy i wiecie, kim była siwowłosa dama! Bardzo mi przyjemnie! Przepraszam bardzo, mistress Marysieńkę, że tak późno jej zdradzam ten sekret!
— A bodajeś ty pękł! — mruczał Gwiżdż cicho, mnąc perukę, jakby na niej mógł się zemścić, w braku Hopkinsa.
— Zdołaliście mnie również wyprzedzić — tamten szydził dalej — i w niepojęty sposób z Marsylji przedemną tu się znaleźć? Ślicznie! Nawet, bez planu, wykryć skarb i wyjść cało z różnych pułapek? Jeszcze ładniej! A w szkatułce znajdował się list, adresowany do pani Pohoreckiej? Prawda? Tylko, że to wszystko nie na wiele wam się przyda...
— Ty zbóju! — ryknął Den i niespodziewanie wypalił w ciemności, skąd dobiegał go głos.
Lecz, w odpowiedzi tylko zabrzmiał śmiech.
— Ach, pocóż psuć kule — rozległy się znowu drwiące wyrazy — gdy przydać się mogą na później! Bo, o ile się nie mylę, któryś z dżentelmenów, jakiego nie mam przyjemności znać osobiście, zdenerwował się i wystrzelił! Bardzo nierozsądnie czyni! A teraz, przykro mi, lecz nie mam czasu dłużej z wami rozmawiać! Rychło tu jednak powrócę, a wtedy wyduszę was, jak szczury!
Gwiżdż nie odpowiedział już na te słowa. Gryzł tylko wargi, w bezsilnej złości.
Zaległa cisza. Hopkins spełnił, zapewne, swą zapowiedź i zniknął.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.