Wiedźma (Wotowski, 1932)/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Wiedźma
Podtytuł Powieść sensacyjna z życia sfer towarzyskich
Data wyd. 1932
Miejsce wyd. Piotrków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI.
DO STAREGO ZAMCZYSKA...

Den niezwłocznie zaopiekował się swymi towarzyszami. Odprowadził Gwiżdża i Pohorecką do hotelu, w którym zajmował numer i tam dopiero Marysieńka mogła wypocząć bez obawy, że lada chwila ją pochwycą władze. Później, nie zważając na ranną godzinę, a poleciwszy nowym znajomym, aby pod żadnym pozorem nie opuszczali pokoju, postanowił udać się do znajomego lotnika.
Był nim pilot, monsieur Raul Sorel, były kapitan z czasów wielkiej wojny, odznaczony licznemi orderami za męstwo. Młody człowiek, lat trzydziestu kilku, niezwykle ujmującej i pociągającej powierzchowności. Kapitan Sorel, zamożny i niezależny, opuściwszy armję, poświęcił się całkowicie lotnictwu, był współwłaścicielem fabryki aeroplanów, ciągle konstruował nowe modele i marzył o zdobyciu światowego rekordu.
— Pragnąłbym zaproponować panu, kapitanie, małą wycieczkę! — rzekł Den, wchodząc do pokoju Sorela, którego zastał jeszcze w łóżku. — O ile pan się zgodzi, odda mi pan niezwykłą usługę!
Wyłuszczył swą prośbę.
Sorel spojrzał na Dena początkowo zdumiony. Lecz w miarę opowiadania, rozpogadzało się jego oblicze. Znał dobrze detektywa i nieraz nawzajem świadczyli sobie usługi. A każda przygoda i niebezpieczeństwo pociągały go bardzo.
— Cóż? — rzekł i zabłysły mu oczy. — Pragnie monsieur Den, żebym został przemytnikiem? W towarzystwie detektywa, zgoda! Abym walczył z polskimi i amerykańskimi bandytami? Też zgoda! Od czasu pokoju, we Francji jest djablo nudno i niełatwo znaleźć odpowiednią gratkę... Niechaj, trochę się rozerwę...
— Nie odmawia mi pan, kapitanie?
— Przenigdy! Z panem, monsieur Den, do piekła! Zresztą, trzeba ratować tę biedną Polkę! Że tyle łotrostwa może istnieć na świecie! Tylko liczę, że o ile wynikną z tej awantury jakieś przykrości, potrafi mnie pan z nich wykręcić.
— Daję na to słowo! Pozatem, nie przewiduję żadnych przeszkód, i liczę, że złapiemy bandytów! Kiedy, kapitanie moglibyśmy wystartować?
— Najlepiej, jutro nad ranem, aby nie zwracać niczyjej uwagi! Mam niewielki aparat myśliwski i myślę go użyć do tej podróży! Z trudem pomieszczą się tam cztery osoby, ale nie mamy innej rady! Dziś wieczorem nieznacznie go wyprowadzę z hangaru, a jutro spotkamy się w umówionem miejscu, za miastem!
— Kapitanie! Ma pan we mnie dozgonnego przyjaciela! — rzekł detektyw, ściskając mocno rękę lotnika.
Nazajutrz, po dniu, który upłynął bez żadnych przygód — Marysieńka z Gwiżdżem cały czas nie opuszczali numeru Dena, tam spożywając posiłki — a gdy ledwie zajaśniały pierwsze słoneczne promienie, spotkano się, w szczerem polu, za Marsylją.
Sorel, z którym detektyw już wczoraj zapoznał swych przyjaciół, wydawał ostatnie zlecenia:
— Siadajcie i zapnijcie pasy, żeby nie spaść w czasie lotu! Ja zaś będę się kierował planem, nakreślonym wczoraj przez monsieur Dena! Do tych Kalitis... miejscowości, której nazwy wcale wymówić nie potrafię! Obyśmy tylko nie zabłądzili po drodze! W najgorszym wypadku wylądujemy za Warszawą, a potem jakoś damy sobie radę!
— Świetnie, kapitanie!
Zajęto miejsca, przyciskając się mocno do siebie. Sorel, na przedzie, Marysieńka, Den i Gwiżdż z tyłu. — Mały myśliwski aparat drgnął, warknął i, niby ptak, lekko wzbił się pod niebiosa.
Rozpoczął się długi, trwający godziny lot. Aeroplan mknął hyżo, a Marysieńka, która po raz pierwszy odbywała podobną jazdę, z zaciekawieniem śledziła, ginące w dole, pod niemi pola, lasy, wsie i miasta. Nawet dzielić się nie mogła z nikim swojemi wrażeniami, bo warkot motoru uniemożliwiał rozmowę. Lecz, z coraz bardziej piekącego słońca wnioskowała, że lecą już sporo czasu i minęło południe. Nagle Gwiżdż począł jej dawać jakieś znaki i coś wrzasnął w ucho.
— Niemcy!.. Berlin... — domyśliła się raczej, niż posłyszała jego słowa.
Potem znów migają wsie i miasta. Słońce piecze, lecz zniża się powoli. Nowe znaki Gwiżdża.
— Polska! Przebywamy polską granicę!
Byle ich nie dojrzano! Ale wszystko mija szczęśliwie i znowu dłuższa milcząca jazda. Słońce zniża się teraz coraz więcej, zachodzi, ostatniemi blaskami złoci pola i drzewa.
Nagle Sorel, który przy sterze wciąż siedział odwrócony tyłem do swych towarzyszów, wyjął notes z kieszeni, skreślił pośpiesznie kilka słów, wyrwał kartkę i wyciągnął ją w stronę Dena.
Detektyw przeczytał:
„Jesteśmy bezwzględnie daleko poza Warszawą! — Gdzie? nie mam pojęcia; Zamierzam lądować“.
Skinął głową.
Wtedy Sorel rozejrzał się uważnie dookoła. Lecieli nad szerokiem, pustem polem, a zdala widniały zarysy lasu. Wykonał jakiś ruch i aeroplan, zatoczywszy krąg, zaczął zniżać się do dołu.
— Ach! — nie mogła się powstrzymać od okrzyku przestrachu Marysieńka, bo w piersiach zabrakło jej tchu i zdawało się jej, że lada chwila runie w przepaść.
Lecz nie! Bez przeszkód znaleźli się na ziemi. Są pośrodku obszernej polany, otoczonej gęstemi drzewami, a zdala widnieje mała wiejska chatka. Musieli niezwykłego gościa zauważyć jej mieszkańcy, bo w ich stronę pędzi jakiś wieśniak, a za nim kilkoro dzieciaków.
— Gdzie właściwie jesteśmy? — zapytał Den starszego już siwego wieśniaka, gdy ten się zbliżył.
Popatrzył on na detektywa z zaciekawieniem, lecz słysząc, że „powietrzny djabeł“ w polskim języku doń się odzywa, odrzekł:
— W województwie nowogródzkiem! Niedaleko Nowogródka...
Den aż drgnął z radości, Kaletycze leżały w pobliżu tego właśnie miasta.
— A nie słyszeliście o Kaletyczach? — rzucił.
Wówczas wieśniak począł się śmiać.
— Toć tu Kaletycze! — zaczął białoruskim akcentem. — Za lasem widnieje zamek!
W rzeczy samej, poza drzewami, wyłaniały się zarysy budowli.
Tymczasem Sorel, bawiący się z dzieciakami, które podeszły, by oglądać samolot, zapytał:
— Co on gada? Bo, nie rozumiem po polsku! Gdzie jesteśmy! Bardzo zbłądziłem?
— Trafił pan, kapitanie, z matematyczną ścisłością! — zawołał uradowany Gwiżdż. — Znajdujemy się o paręset kroków od celu naszej podróży!
Wieśniak przysłuchiwał się obcemu dlań językowi, jakby pragnąc coś pojąć z niezrozumiałych wyrazów i uśmiechał się coraz więcej.
Uśmiech ten zwrócił uwagę detektywa.
— Co was tak bawi? — zagadnął.
Tamten podrapał się lekko po głowie.
— Ano nic, panoszku! — odparł. — Tylko, niedawno też tu jechali jedni państwo, też pytali się o Kaletycze i też gadali między sobą, po zagranicznemu! To się i śmieję...
Gwiżdż zamienił z Marysieńką i Denem błyskawiczne spojrzenia.
— Jacy ludzie?...
— Takie państwo! Samochodem! Czterech mężczyzn i jedna kobieta! Ubrani bogato!
Den drgnął.
— Hopkins? — wykrzyknął gwałtownie. — Jak wyglądali? Czy zapamiętaliście ich wygląd?
Wieśniak nie zamierzał ze swych spostrzeżeń czynić tajemnicy.
— Jeden z nich, panoczku — odparł — był wysoki, mocno zbudowany i nic nie rozumiał po naszemu. Obok niego siedziała kobieta, miała takie czerwone włosy... A tamci trzej, to wcale dobrze mówili po polsku...
— Hopkins z Carlsonową i ta cała banda? — wołał w podnieceniu detektyw. — Zdołali nas wyprzedzić! Słuchajcie, gospodarzu! — zwrócił się do wieśniaka, wsuwając mu do ręki banknot. — Nic nie posłyszeliście z ich rozmowy?
Banknot wywarł należyty skutek.
— Co, nie miałem posłyszeć? — odparł teraz niezwykle chętnie. — Kiedym im powiedział o tych Kaletyczach, to zaczęli się dowiadywać, czy tu niema gdzie blisko wsi! Tom im wskazał — podniósł rękę w kierunku przeciwnym do zamczyska — i na tę wioskę, za lasem! To jeden gadał do drugiego, że trzeba tam się zatrzymać, bo dokądciś wybiorą się dopiero o północy...
— O północy?
— Tak! A potem, zaczęli pytlować po zagranicznemu i nic już nie rozumiałem!
— Dziękuję wam, gospodarzu! — zawołał Den a szeroki uśmiech triumfu rozjaśnił jego oblicze.
Teraz, zwrócił się po francusku do swych towarzyszów aby wszystko pojął Sorel, lecz jego słowa pozostały dla wieśniaka nieznane.
— Hopkins, Carlsonowa i ta zgraja znajdują się we wsi, za lasem! Mają zamiar o północy wybrać się do zamczyska! Oczywiście, nie sądzą, że ktokolwiek ich śledzi, lub też, że my wpadniemy na ich trop! Więc jesteśmy uratowani! O kilka godzin wcześniej nad wieczorem, pod osłoną mroku, wślizgniemy się do zamku, zwiedzimy jego tajemnice i na tych bandytów zastawimy pułapkę!
Marysieńka aż klasnęła w dłonie, a Gwiżdż z Sorelem z zadowoleniem patrzyli na detektywa.
— Dobry projekt! — wreszcie oświadczył Gwiżdż. — Czy, aby tylko nas kto nie spostrzeże, do tego czasu! Należałoby się ukryć!
Te same myśli nawiedziły głowę detektywa.
— Czy nas spostrzegą? — rzekł. — Byłby to wyjątkowy pech! Ale, nie sądzę, aby to się stało! Nasze lądowanie, prócz tego poczciwca i kilku dzieciaków, znajdujących się w samotnej chacie, nie zwróciło niczyjej uwagi, gdyż w przeciwnym razie, mielibyśmy już tłumy gapiów na karku! Nasza obecność więc, jest tu tajemnicą! Już blisko siódma, zapadają ciemności i nikt nie spostrzeże aeroplanu w nocy śród pola! Nie przewiduję nowych powikłań!...
— Tem lepiej!
— My zaś już za godzinę możemy się wybrać do zamczyska! Skorzystamy z gościny tego wieśniaka i odpoczniemy przez ten czas, w chacie! Tam też ułożymy ścisły plan działania!
W kilka minut potem, cała czwórka naszych podróżników, siedziała w ubogiej, wiejskiej izbie, pochylona nad stołem.
Leżały tam rozłożone różne papiery i rysunki, a Gwiżdż wraz z Denem badali je raz jeszcze szczegółowo.
Wreszcie, musieli dojść do przekonania, że w ich wyprawie nie nastąpi żadna przeszkoda, bo Gwiżdż podniósł głowę, spojrzał na Pohorecką z otuchą i wyrzekł:
— Wszystko, w porządku! W drogę!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.