Przejdź do zawartości

Strona:PL Stanisław Antoni Wotowski - Wiedźma.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ach! — nie mogła się powstrzymać od okrzyku przestrachu Marysieńka, bo w piersiach zabrakło jej tchu i zdawało się jej, że lada chwila runie w przepaść.
Lecz nie! Bez przeszkód znaleźli się na ziemi. Są pośrodku obszernej polany, otoczonej gęstemi drzewami, a zdala widnieje mała wiejska chatka. Musieli niezwykłego gościa zauważyć jej mieszkańcy, bo w ich stronę pędzi jakiś wieśniak, a za nim kilkoro dzieciaków.
— Gdzie właściwie jesteśmy? — zapytał Den starszego już siwego wieśniaka, gdy ten się zbliżył.
Popatrzył on na detektywa z zaciekawieniem, lecz słysząc, że „powietrzny djabeł“ w polskim języku doń się odzywa, odrzekł:
— W województwie nowogródzkiem! Niedaleko Nowogródka...
Den aż drgnął z radości, Kaletycze leżały w pobliżu tego właśnie miasta.
— A nie słyszeliście o Kaletyczach? — rzucił.
Wówczas wieśniak począł się śmiać.
— Toć tu Kaletycze! — zaczął białoruskim akcentem — Za lasem widnieje zamek!
W rzeczy samej, poza drzewami, wyłaniały się zarysy budowli.
Tymczasem Sorel, bawiący się z dzieciakami, które podeszły, by oglądać samolot, zapytał:
— Co on gada? Bo, nie rozumiem po polsku! Gdzie jesteśmy! Bardzo zbłądziłem?
— Trafił pan, kapitanie, z matematyczną ścisłością! — zawołał uradowany Gwiżdż. — Znajdujemy się o paręset kroków od celu naszej podróży!
Wieśniak przysłuchiwał się obcemu dlań językowi, jakby pragnąc coś pojąć z niezrozumiałych wyrazów i uśmiechał się coraz więcej.
Uśmiech ten zwrócił uwagę detektywa.
— Co was tak bawi? — zagadnął.
Tamten podrapał się lekko po głowie.
— Ano nic, panoszku! — odparł. — Tylko, niedawno też tu jechali jedni państwo, też pytali się o Kaletycze i też gadali między sobą, po zagranicznemu! To się i śmieję...
Gwiżdż zamienił z Marysieńką i Denem błyskawiczne spojrzenia.
— Jacy ludzie?...