Widmo (Bourget, 1901)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Widmo
Data wyd. 1901
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Le Fantôme
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
MATKA I CÓRKA.

Głęboko, gwałtownie wrażliwa, posiadająca szczególną siłę panowania nad wyrazem twarzy, nad głosem i spojrzeniem, siłę, co pozwalała jej ukrywać wszystkie wzruszenia, stanowcza i nieugięta z pozorami niesłychanej łagodności, wykształciwszy jeszcze tę dwoistość swojej natury pod wpływem wychowania przy boku ojca i matki, takich od niej różnych, którym nie mogła okazać się taką, jaką była w istocie; przyzwyczajona szukać zawsze punktu oparcia w samej sobie, a ztąd zdolna, choć tak napozór rozsądna, do najbardziej niespodziewanych i najromantyczniejszych porywów, bo każda samotność skazuje na egzaltacyę, a nikt nie jest samotniejszy od młodej dziewczyny cichej i zamkniętej w sobie; przytem piękna ową urodą, zbyt subtelną, prawie wątłą, rozrzewniającą, która domaga się opieki, a której czar podwojony był u niej urokiem zagadkowym, z powodu nieznanych stron jej charakteru — taką ukazała się Antonina de Montéran Filipowi podczas owego pobytu w willi d’Este, i taką pozostała pani Duvernay do końca, przez lut jedenaście, ubiegłych od tego pierwszego spotkania do wypadku, który opłaciła życiem.
I uczucie namiętne, które ogarnęło Filipa podczas tego tygodnia z siłą taką nagłą, taką niepokonaną, pozostało również jednakie przez tych lat jedenaście. Gdy mężczyzna, podobnie jak on, pozostał do lat czterdziestu czysty w czynach i wyobraźni, gdy nadto, jak on, uszlachetnił się jeszcze ofiarą codzienną na ołtarzu jakiejś idei wyższej — obowiązku rodzinnego lub wiary, kultu dla nauki lub sztuki — wówczas uczuciowość jego zachowuje świeżość i siłę, a te czynią go zdolnym do pewnych wzruszeń bardzo rzadkich, z których gminny sceptycyzm szydzi, a które są w istocie w dziedzinie uczucia tem, czem są arcydzieła w dziedzinie literackiej. Do nich należy ów rodzaj tkliwości, po rycersku bezinteresownej, owa miłość platoniczna, której ten sam sceptycyzm nadał piętno urojenia, chrzcząc ją imieniem filozofa. Pochodzi ona jednak z takich tajemnych głębin natury ludzkiej, że jest pierwszem marzeniem budzącego się serca i ostatniem o jego zachodzie, gdy to serce pozostało gorące i delikatne i gdy czuje, że ogarnia je zbyt późno namiętność, o której wie, iż pozostaje bez wzajemności; namiętność do istoty młodziutkiej, takiej czystej, że samo pożądanie jej byłoby już profanacyą. Wówczas to, w takiej jesieni życia, równie jak tamta jesień, przyrody, bogatej w surowe pozory i płomieniste odblaski, objawia się wzniosłość uczucia, pozbawionego samolubstwa, namiętności, i przynosi siebie w darze, nie żądając nic wzamian; szlachetność owego ubóstwienia, które jest, na swój sposób, posiadaniem wyłącznie duchowem lecz równie, jak tamto, pochłaniającem.
Badać najdrobniejsze życzenia kobiety, by próbować zadowolić z nich to wszystko, co tylko można, śledzić najlżejsze odcienie jej wraźliwości, aby do niej dostroić własne i nigdy jej nie urazić, myśleć o niej tak nieustannie, żeby się wyzbyć własnych radości i bólów własnych, a odczuwać tylko jej uciechy i cierpienia, być przyjętym przez nią za powiernika, sługę, podporę i uważać to za najwyższą zdobycz; wszystko: nawyknienia, przyjemności, zajęcia podporządkować możliwości znajdowania się przy niej, oddychania tem samem, co ona powietrzem, czyż te wszystkie zaprzeczane kolejno i sławione rozkosze miłości bezinteresownej nie są wzruszeniami potężnej siły? A cóż posiadamy z istoty ukochanej, jeśli nie wzruszenia, jakie nam daje? Trzeba oczywiście mieć wielką duszę, żeby żyć w tym świecie poświęcenia, chciałem powiedzieć nabożności miłosnej, a namiętność podobna wymaga owego potężnego idealizmu, we właściwem słowa znaczeniu, który jest podstawą wszelkiej mocy życia wewnętrznego.
Może anomalia losu Filipa d’Andignier’a, tyloletnia codzienna troska o matkę nie poznającą go, bo obłąkaną, usposobiła, przygotowała go do tego, że uważał jako naturalną tkliwość bez wzajemności, której zapał męczeński wyrażony został tak świetnie w słynnym okrzyku: „Jeśli cię kocham, co tobie do tego?” Może upodobania amatora sztuki, odsłaniając mu tajemną poezyę kontemplacyji, spotęgowały w nim do przesady ową zdolność do rozmyślań, graniczącą z mistycyzmem?... Jakiekolwiek były źródła ukryte tej miłości, dość, że takie wytrysły z tego serca męskiego na widok tej młodej dziewczyny, rozdzielonej z nim nieprzebytemi przepaściami, takie w niem płynęły falą, kolejno słodką i gorzką, ale zawsze jednakowo płomienistą, jednakowo podsycaną przez te lat jedenaście, które młoda kobieta żyła jeszcze, i później.
Jedenaście lat, sto trzydzieści miesięcy! Jaki to niekiedy długi okres czasu do przeżycia! Jaki krótki gdy go sobie przypominamy w tej perspektywie przeszłości, która zbiera tyle wrażeń w nieudolnym błysku pamięci! d’Andiguier wydawał się sobie niekiedy, gdy o tem myślał, znużonym wędrowcem, który, przybywszy na szczyt wysokiej góry po wielu godzinach, odwraca się i, widząc wstęgę przebytej drogi, rozwijającą się przed jego oczyma, dziwi się, że ją dostrzega tak blizko; tak blizko i tak daleko! Wędrowiec usiłuje wówczas umieścić przedmioty w ich właściwym punkcie i uporządkować etapy swej podróży. D’Andiguier również odszukiwał etapów swej dawnej drogi, i odnajdywał je, jedne po drugich, wraz z postępami, jakie każdy z nich zaznaczył w tej pielgrzymce miłosnej, zakończonej u progu grobowca.
Niestety! od pierwszego etapu do jakiego zmierzał celu? Czyż wiedział?... Wiedział to tylko, że byłby dał wszystko, wszystkie krople krwi swojej, wszystkie skarby swego muzeum, aby przeżyć powtórnie jedną jedyną z godzin ówczesnych, bolesną zarówno jak i radosną. Tak, jakże wydawały mu się blizkie, a jakie były dalekie!... Czyż to nie wczoraj poszedł odwiedzić Montéran ów po ich powrocie z Włoch, nie wczoraj Antonina przybyła do niego po raz pierwszy, z ojcem, zwiedzić galeryę? Ach! jakże dnia tego stare obrazy i stare rzeźby jaśniały blaskiem młodości!... Czyż to nie wczoraj, łudząc się przez czas jakiś szaloną nadzieją, że to ohydne małżeństwo w ostatniej chwili nie przyjdzie do skutku, był obecny na jej ślubie, ukryty śród tłumu za jednym z filarów kościoła Ś-tej Klotyldy, do którego jeszcze dzisiaj nawet wchodził ze ściśniętem boleśnie sercem? Dźwięki muzyki weselnej przepełniały kościół, gdy Antonina, wsparta na ramieniu ojca, szła do ołtarza. Jakaż była cudna w stroju ślubnym! Podniosła wysoko czoło, zdobne w wieniec mirtowy, spojrzenie miała poważne, na bladem obliczu malował się wyraz niezwykłej dumy i stanowczości. A gdy Filip winszował jej w zakrystyi, powitała go, w miejsce uprzejmego, chłodnego uśmiechu, jaki miała dla wszystkich, spojrzeniem surowem, rozkazującem, jakgdyby pragnęła przypomnieć mu ostatnią rozmowę nad brzegiem jeziora Como, i nakazać mz jeszcze zapomnienie tego wszystkiego, co był odgadł. A on odwrócił oczy, by nie odczytała w nich myśli jego; poruszony był do głębi, zdjęty podziwem i trwogą wobec tej dziewczyny, która sprzedawała się w ten sposób; czyniła to dla rodziców wprawdzie, ale niemniej sprzedawała się. Wiedział, że ta ofiara rozdziera jej duszę, i nikt, nawet on sam, nie mógł pochwycić w tej twarzy, takiej młodej, takiej na pozór przejrzystej, najlżejszego śladu utajonego męczeństwa...
Czy to nie wczoraj także, powróciwszy do Paryża i zająwszy się urządzeniem pałacu, który mąż kupił na ulicy de Lisbonne, Antonina dopuszczała Filipa z każdym tygodniem, z każdym dniem do większej poufałości? Z jakiem upojeniem oddał na jej usługi wszystkie swoje wiadomości amatora sztuki; biegał po magazynach i licytacyach dla niej, a niekiedy razem z nią, uszczęśliwiony, jak nigdy z żadnego z własnych cudownych nabytków, gdy udało mu się zdobyć dla niej rzadki mebel, makatę, której pragnęła, lub cenny bronz. Obojętność, z jaką pan Duvernay przyjmował tą wzmagającą się poufałość dowiodłaby dostatecznie czterdziestoletniemu wielbicielowi jak mało był niebezpieczny, gdyby nawet zwierciadła w sklepach, do których towarzyszył Antoninie, nie ukazywały mu nieustannie jego twarzy zwiędłej, włosów siwiejących, ruchów niezręcznych obok świeżego uśmiechu, jasnej cery, włosów blond, smukłej kibici młodej kobiety.
Nie te porównania jednak zatruły mu goryczą poufałe stosunki z młodem małżeństwem, lecz to, że mógł stwierdzić do jakiego stopnia pierwsze wrażenie, które wywarł na nim Albert Duvernay było słuszne, i z jakim towarzyszem subtelna Antonina była związana. Ten mężczyzna, zmysłowy i despotyczny, zapłonął do tej kobiety żądzą czysto fizyczną. Zadowolił ją jedynym sposobem, jaki miał do rozporządzenia, małżeństwem. A potem, czy rozegrał się między nimi jeden z owych dramatów sypialni, kiedy lodowate oddanie się kobiety zamienia żądzę tego rodzaju na wstręt pełen nienawiści? Albo, czy też ten brutal należał do tych, którzy umieją kochać tylko wtedy, kiedy pragną i których posiadanie kobiety ochładza zupełnie?
Jakkolwiekbądź, stało się, że pod koniec drugiego roku małżeństwa zaczął traktować żonę z niesłychaną brutalnością. Antonina była w stanie poważnym, a niespodziewana śmierć matki i ojca, zmarłych w krótkim przeciągu czasu, uczyniła jej stan ten uciążliwszym jeszcze... Czyż to nie wczoraj jeszcze d’Andiguier, nazajutrz po pogrzebie dawnego kolegi, został panią Duvernuy w małym saloniku, o zmierzchu, samą, bez światła, wyciągniętą na szezlongu przy kominku? I tam po raz pierwszy, a także i po raz ostatni, zerwała umowę milczenia, którą mu niegdyś narzuciła i której sama przestrzegała ściśle. Widział ją znów, czarno ubraną, wpatrzoną w płomień swemi głębokiemi oczyma, podejmującą rozmowę, prowadzoną w willi d’Este, wyznającą nareszcie prawdziwy powód łkań ówczesnych, opowiadającą o stoczonych walkach, wahaniach, rozpaczy przed powzięciem postanowienia, a potem o tem postanowieniu o męczarniach podczas zaręczyn, o gorszych jeszcze mękach małżeństwa. Ów okrzyk, usłyszany niegdyś, przez d’Andiguier’a, owo: „Och! mój Boże! mój Boże!” — które wybiegło na balkon, pozyskało straszliwy komentarz. Rozmowa ta już się nie powtórzyła. Wystarczyła, by przerazić raz jeszcze Filipa namiętnością buntu, do jakiego zdolna była ta kobieta, o obejściu takiem łagodnem, takiem równem; cichemi burzami, które pokrywał spokój tej twarzy. Owego dnia zrodziła się w nim niesłychanie bolesna obawa, którą zwalczał daremnie, Powiedział sobie, że przyjdzie chwila, kiedy, mając takiego męża, obdarzona gorącą wraźliwością, objawiającą się w owych wybuchach, spotka mężczyznę, którego pokocha, a wówczas jaki wpływ powstrzyma tę duszę namiętną?... Chciał widzieć w narodzinach Eweliny, które nastąpiły wkrótce po tej okrutnej rozmowie, rękojmię uspokojenia dla młodej matki, podporę na drodze uczciwości, z której jej zejście byłoby dla niego ciężkim ciosem. Od owej chwili datowała się jego tkliwość dla tego dziecka. Powinien był nienawidzieć je, jako żywy dowód związku, o którym myśl sama była dla niego i pozostała dotąd takiem udręczeniem. Ale, gdy pochylił się nad kolebką, w której spoczywało to bezsilne ciałko, zrodzone z ciała jego przyjaciółki, jedno uczucie wzięło w nim górę, uczucie nieskończonej wdzięczności dla nowoprzybyłej za dobrodziejstwo moralne, jakiem się stanie, jakiem już była dla tamtej...
Etap drugi: Ewelina zaczęła rosnąć, a wraz z nią w sercu wielbiciela bez nadziei, prawie bez pragnień, ale nie bez zazdrości, rosła też wdzięczność, jaka go ogarnęła wobec jej kolebki. Jakoż, istotnie zdawało się, że ładna dziecina uspokoiła zupełnie tajemne bunty matki. Pierwsze lata, które nastąpiły po jej urodzeniu, w ciągu których patrzył jak rosła, niby kwiat delikatny, stanowiły oazę we wspomnieniach d’Andiguier’a. Była to, w tej stromej drodze ku miłości, miękką trawą porosła równina, gdzie nogi odpoczywają, a pierś oddycha swobodniej, i zdawałoby się, że Antonina pragnęła, aby ten okres rozwijał się bez najmniejszej kolizyi, bez chmury. Widocznie odgadła, że d’Andiguier cierpiał nad tem, iż stosunki jej były coraz liczniejsze, i, po skończonej żałobie, stały się takiemi, jakiemi je pragnął mieć mąż, stosunkami kobiety bogatej i bardzo otoczonej. Miała zatem dla uspokojenia podejrzliwości tej przyjaźni, która jej była drogą, niesłychaną delikatność postępowania; okazywała na każdym kroku, że zachowuje dla dawnego kolegi ojca miejsce zupełnie odrębne w swoim domu; wracała dla niego o pewnych godzinach, zapraszała go tylko razem z ludźmi, którzy mu się podobali, nie poświęcała go nigdy dla żadnej rozrywki.
Wreszcie roztoczyła dla tego starszego przyjaciela całe skarby idącego z serca taktu, którym on byłby nie więcej radował, gdyby nie dostrzegał w nim nieco zadużo roztropnej woli, ścisłego czuwania nad sobą, nadającego ciągle pewną tajemniczość spokojnym i niezgłębionym błękitnym oczom młodej kobiety. Ale d’Andiguier miał nadzieję, że owa tajemnica ukrywana była tajemnicą szczęśliwą teraz, kiedy te piękne, głębokie oczy mogły w innych źrenicach odnaleźć barwę swoją i wyraz. Bo niezwłocznie, przy nieuniknionych różnicach wiekiem spowodowanych, objawiło się uderzające istotnie podobieństwo między córką a matką. Była to, oddalona o lat dwadzieścia dwa, zupełnie ta sama istota, z tą samą delikatnością rysów, tą samą przezroczystą cerą blondynki, tym samym kształtem palców, temi samemi ruchami, tem samem spojrzeniem; a po niektórych drobnych oznakach d’Andiguier odgadywał, że będzie to również ta sama natura skoncentrowana, zamknięta w sobie, cała z milczenia.
Takie malowały się w jego pamięci jedna obok drugiej, jedna dzieckiem, druga kobietą, a jednakowe, takie, jakiemi je widział tylokrotnie, i za każdym razem kochał więcej dzicko, przekonany, że wystarczy, że wystarcza już młodej matce i że ta ostatnia, pod tym niewinnym wpływem, nietylko znosi, ale i przyjmuje swój los.
Etap trzeci: Wypadek bardzo zwyczajny, o którym Filip nigdy wszakże nie pomyślał nawet, odnowił nagle okres obaw i niepokojów. Antonina została wdową. Albert Duvernay, zapalony myśliwy, dzierżawił jedno z najpiękniejszych polowań w Compiègne; pewnego dnia, późną jesienią, uparł się, by polować śród ulewnego deszczu, dostał zapalenia płuc i po tygodniu nie żył. Antonina wdową! Antonina wolna, mogąca rozpocząć życie nanowo, kochać i poślubić tego, którego pokocha! Czy wielbiciel, który wiedział, że jest tolerowany, dlatego, iż ukochana nie obdarza miłością nikogo innego, mógł nie zaniepokoić się tą myślą? Czy mógł nie obawiać się, choć się za to łajał, tej możliwości drugiego małżeństwa dla młodej kobiety, i to według jej serca?
Jakąż przeszedł wówczas próżną mękę zazdrości, i jakie znosił wyrzuty sumienia! Gdy w owych czasach szedł do pałacu na ulicy Lisbonne i widział okna salonu, musiał zatrzymać się przez chwilę. Dojmujący ból przeszywał mu serce na myśl, że tam, w tym saloniku, urządzonym, ustrojonym jego własnem staraniem, spotka człowieka, który zajmie Antoninę, który ją skusi, ażeby zawarła z losem nowe przymierze!...
Ach! co za bolesna, nędzna męka, tem boleśniejsza, że miał świadomość całego egoizmu swych uczuć i nie mógł go pokonać!... Zdarzyło się wszakże, iż Ewelinka, nie wiedząc o tem, stała się niewinnym dobroczyńcą i dopomogła mu otrząsnąć się z tego samolubstwa. Jak? Przez samo swoje istnienie, Bardzo zwykły wypadek posłużył za sposobność. Filip dnia tego, w jakie pięć miesięcy po śmierci Alberta Duveruny’a, był na śniadaniu przy ulicy Lisbonne, Dziecko siedziało z nimi, bez guwernantki Angielki, która je wychowała i która, zazwyczaj, jadła rano przy stole. W odpowiedzi na zdziwienie d’Andiguier’a pani Duvernay objaśniła go, że guwernantka, wezwana nagle do Londynu, z powodu ciężkiej choroby ojca, musiała wyjechać i że prawdopodobnie nie powróci, gdyż rodzina pragnie ją zatrzymać. D’Andiguier wiedział, że Ewelina kochała bardzo tę guwernantkę, i zdziwił się, że dziecko, słuchając, co mówi matka, nie okazało najlżejszego wzruszenia. Po śniadaniu, gdy Ewelina wyszła do swego pokoju, Filip wyraził pani Duvernay to zdziwienie.
— Panu się zdaje, że ona jest obojętna — odparła matka; — pójdź pan — i zaprowadziła Filipa do pokoju dziewczynki, gdzie zastali ją na łóżku, zanoszącą się od płaczu. Uspokoiwszy dziecko pieszczotą i znalazłszy się znów sam na sam z d’Andiguier’em, matka rzekła:
— Widzisz pan do jakiego stopnia byłeś w błędzie przed chwilą... Taką ma już naturę: im jest głębiej wzruszona, ten uparciej milczy... Odnajduję się w niej cała i to niepokoi mnie bardzo dla jej przyszłości. Za dobrze wiem, co to za męka tak się skupiać, żyć w sobie, czuć bez żadnych zewnętrznych objawów, nigdy się nie zwierzać... Jest to jeden z powodów, gdybym nawet nie miała innych, dla którego nie wyjdę już nigdy zamąż, Za bardzo się obawiam dać jej ojczyma, bez względu na to jakiego.
Ta scenka stanowiła dla d Andiguiern ważną datę. Zaznaczyła zwrot etapu czwartego — ostatniego. Znał swoją przyjaciółkę tak dobrze, iż był pewny, że powiedziała to umyślnie. Odgadła jego niepokoje i chciała odrazu położyć im koniec. Oświadczenie, że nie da nigdy Ewelinie ojczyma „bez względu na to jakiego,” dotknęło wprawdzie bolesnego punktu w jego duszy. Czy kochałby, gdyby nie był w sprzeczności z własnym rozsądkiem, czy cierpiałby, dowiadując się ponownie tego, o czem przecież wiedział tak dobrze, a o czem ciągle zapominał: — że Antonina go nie kocha, że go nigdy kochać nie będzie? Cierpienie to wszakże było niczem w porównaniu z ulgą jakiej doznał, na widok jaśniejącego w oczach młodej kobiety błysku woli, tak dobrze mu znanego, bo już w willi d’Este widział jak przemknął się w tych źrenicach, których łagodny lazur nabierał wówczas odcienia metalu.
Filip nie wątpił, że postanowienie zostania wdową było u Antoniny wynikiem głębokiej rozwagi, że będzie nieodwołalne, podobnie, jak niegdyś postanowienie wyjścia zamąż. I zaczął się okres nowy, taki krótki, ale taki rozkoszny, że gdy go sobie przy: pomniał, łzy rozrzewnienia zwilżał mu powieki; namiętna miłość dla matki i, pełne wdzięczności, przywiązanie do córki złożyły się bowiem wówczas na wzruszenia niewysłowionej słodyczy. Szalony! Jakże mógł przypuścić, że szczęście takie może być stałym udziałem człowieku? A wierzył jednak, wierzył, że to się nigdy nie skończy, że żyć tuk będą wiecznie: — Ona, prowadząc, jak od początku wdowieństwa nie zupełnie, lecz prawie klasztorne istnienie kobietysamotnej, która przyjmuje ograniczoną liczbę krewnych i przyjaciół i, pochłonięta wychowaniem córki, usuwa się od świata, usiłuje zatrzeć się, przejść niepostrzeżenie. On — będąc gościem stałym tego cichego domu, patrząc na matkę, jak uśmiecha się do dziecka, ogrzewając samotną starość w cieple tego ogniska domowego i opuszczając je obie po to jedynie, aby jeszcze zajmować się niemi.
Znalazł sposób pogodzenia miłości swojej i swoich upodobań zbieracza. Mocą testamentu uczynił panią Duvernay, a gdyby jej nie stało, córkę spadkobierczynią swego muzeum, którem zajmował się obecnie z większym jeszcze zapałem. Jedynemi podróżami Filipa były teraz wycieczki do Włoch, do tych niewyczerpanych Włoch, gdzie spodziewał się ciągle jeszcze znaleźć wszystkie pięćdziesiąt osiem kart tarokowych, pozostałych po Ambrożym de Predis’ie, lub też ich część. Tymczasem zaś z każdej podróży przywoził jakieś nowe arcydzieło, które zapisywał przyjaciółce, upajając się myślą, że później, gdy już odejdzie na zawsze, jakaś jego cząstka będzie ją otaczała, wywoływała w niej uniesienia...
Podczas jednej z takich podróży, powróciwszy do Pizy z wycieczki do Montalcino, za Sienną, otrzymał telegram ze straszną wieścią: pani Duvernay została zabita, podczas wypadku z powozem. Dziennik jakiś przyniósł mu okropne szczegóły katastrofy. Antonina jechała w swojej wiktoryi na Polach Elizejskich. Konie spłoszyły się i poniosły, pędząc, jak szalone, aż do placu Zgody. Tu, stangret, nie mogąc ich powstrzymać, skierował je bezwiednie na wielki wóz meblowy, który stał przed nim na rogu ulicy Rivoli, Powóz roztrzaskał się w kawałki, pani Duvernay wypadła na chodnik. Uderzyła głową o kamień, Została zabita na miejsca...
Istnieją ciosy takie nieprzewidziane i takie strasznie, że gdy czas, pomimo wszystko, dokona dzieła uspokojenia, zdumiewamy się, że, ugodzeni takiemi ciosami, mogliśmy je znieść. Osłupienie w pierwszej chwili nie pozwala nam uświadomić sobie tego, co zaszło i znieśliśmy nieszczęście, bo dowiedzieliśmy się o niem, nie wierząc w nie. To rozprzężenie umysłowe, które sprawia, że przez kilka godzin, niekiedy przez kilka tygodni, chwieje się w nas poczucie świadomości, jest jakby środkiem znieczulającym, zastosowanym przez naturę. Natura chce, żebyśmy trwali, nawet po śmierci tych, którzy tak byli zespoleni z naszą duszą, że zdawało się, iż, skoro znikną, pozostanie z nas żywa tylko część jakaś, D’Andiguier przypominał sobie, że po otrzymaniu fatalnej nowiny, przybył do Paryża jednym tchem — jak we śnie — że, jak we śnie, był na pogrzebie swojej przyjaciółki, taki zmiażdżony tą katastrofą, iż nie przypuszczał, że się stała, nawet patrząc na czarne draperye, na trumnę, na całą okazałość żałobną, nawet całując ze łzami biedną Ewelinę,
Uświadomienie potwornego faktu zaszło w nim dopiero później, gdy, w charakterze wykonawcy testamentu musiał czuwać nad wypełnieniem ostatniej woli Antoniny, zwłaszcza jednego polecenia, w którem dla niego streściła się cała boleść tej śmierci. Wiedząc, jak dalece Antonina była przewidująca, drobiazgowa nawet, nie dziwił się, że młoda kobieta, w wieku, w którym zazwyczaj nie mamy tej przezorności, napisała testament; zdumiał się raczej, że uczyniła to tak późno. Ów testament, jakby natchniony darem jasnowidzenia, datowany był na siedem miesięcy przed strasznym wypadkiem. Wybrała jego, d’Andiguier’a, by kierował rozdawnictwem drobnych pamiątek, które zapisała różnym osobom, a zwłaszcza uregulowaniem interesów Eweliny, a ten dowód wdzięczności za jego przywiązanie, był bardzo naturalny. Stało mu się to pewną pociechą w rozpaczy.
Dlaczego jednak, nawet dając mu ten ostatni dowód zaufania, Antonina pozostała ową tajemniczą przyjaciółką, jaką była zawsze, ową milczącą duszą, która nigdy nie daje się cała, która przed najbliższymi nawet ukrywa zakątek swego ja? dlaczego nawet zgłębi grobu ścigała go tym wzrokiem nieprzeniknionym, kryjącym tyle rzeczy niedopowiedzianych? W liście do niego zaadresowanym, a dołączonym do testamentu, dziękowała mu w słowach delikatnych i wzruszonych za przyjaźń, jaką jej okazywał od spotkania w willi d’Este i prosiła, żeby jej dał ostatni dowód tej przyjaźni. Poleciła mu spalić papiery osobiste, które znajdzie w szkatułce, zamkniętej na zamek specyalny i objaśniła, jak go otworzyć. Nalegała, aby się zastosował ściśle do wskazówek, napisanych na kopercie, do której papiery włożyła, i prosiła, ażeby jej wybaczył, iż mu nic więcej nie mówi.
Filip oczywiście usłuchał tego rozkazu z najściślejszą wiernością. Odszukał szkatułkę, do której zmarła przywiązywała widocznie wielką wagę, bo ją znalazł w kasie, gdzie przechowywała klejnoty. Otworzył ją, według wskazówek Antoniny, nie bez trudności, co ostatecznie dowiodło — ważności papierów tak starannie ukrywanych. W szkatułce znalazł, zaopatrzoną we wstążki, kopertę z białej skóry, na której pani Duvernay napisała: „Dla mego kochanego przyjaciela, pana d’Andiguiera, który zniszczy kopertę, nie otwierając...” Filip pojął, że przez te wyrazy podkreślone chciała mu dać do zrozumienia, nie prosząc go, ażeby nie czytał papierów znajdujących się w kopercie. Pojął też, iż nie zamknęła koperty szczelniej dlatego, że pragnęła mieć swobodę przeglądania dowolnego tych papierów, kreślenia, dopisywania, odczytywania poprostu, gdy zechce.
Przypomniał sobie, że powrócił do domu z tą kopertą. Kazał zapalić wielki ogień w najwyższym kominku, jakkolwiek była wiosna, i tam stał długo, zanim usłuchał świętego rozkazu zmarłej, dotykając palcami sprężystej skóry, wyczuwając kartki, powierzone jego prawości. Dlaczego przyjaciółce jego zależało tak bardzo na tem, żeby te kartki znikły? Co stało się w jej życiu takiego, że pragnęła nu zawsze zatrzeć ślady i dla kogo? Pod wpływem rozpędu myśli, która w chwilach podobnych tuk szybko bieży do krańca hypotezy, Filip powiedział sobie, że ta koperta zawiera listy miłosne. Przypomniał sobie, iż nagle w tym właśnie czasie, z którego datował się testament, uroda Antoniny rozkwitła całą krasą, że odblask szczęścia promieniał z jej oczu, z jej uśmiechu, z każdego jej ruchu... Czyżby kochała? Czyżby była kochaną?... Ale nie.
Dokonał w myśli błyskawicznego przeglądu wszystkich mężczyzn, którzy bywali w saloniku przy ulicy Lisbonne, i powiedział sobie, że żaden z nich nie mógł wzbudzić w Antoninie uczucia. A zresztą czyżby on, Filip, o tem nie wiedział? Cała jego dusza rzuciła się niejako w tył, wobec tego podejrzenia. Położył kopertę na ogniu, między dwiema płonącemi głowniami i podszedł do okna, żeby nie uledz nawet pokusie patrzenia jak się pali. I tu zaczął się zastanawiać i raz jeszcze Ewelina odegnała od niego złe myśli. Dlaczego zmarła tak obstawała przy tem, ażeby papiery zostały zniszczone? Ależ poprostu przez wzgląd na Ewelinę i dlatego, że stanowiły potwierdzenie głębokich nieporozumień pomiędzy panią Duvernay a jej mężem. Był to prawdopodobnie dziennik z czasów małżeństwa, bardzo surowy dla męża, co było bardzo naturalne; jakkolwiek zatem zachowała go przy sobie, ażeby módz odczytywać te kartki, nie chciała za nie, aby córka kiedykolwiek dowiedziała się o rozterce między ojcem a matką. Ukrywając zaś ze wstydliwością niemal dziką wzruszenia swoje, naturalnem też było, iż pragnęła zataić ten dziennik nawet przed przyjacielem, któremu polecała go zniszczyć.
Z hypotezy powyższej, zaledwie ukształtowanej, zrodziła się pewność w sercu tego wielkiego poety myślowego. Znalazł pewien rodzaj namiętnej rozkoszy w nakazaniu sobie tego aktu wiary w bezwzględną czystość tej, która była istotnie jego panią, w najbardziej rycerskiem znaczeniu tej szlachetnej nazwy, i powrócił do kominka, ażeby pokryć żarzącemi się węglami widoczne jeszcze strzępki papieru — białe pośród czarnych szczątków reszty.
Rozkaz został spełniony, ale był te ostatni dowód miłości, jaki jej mógł dać Filip, skoro teraz już nigdy nie będzie nic żądała od niego. Wobec tego ognia, trawiącego kartki, których tajemnicę uszanował, Filip uprzytomnił sobie nareszcie, że Antonina umarła i w duszy jego jakby się coś zatrzymało, skamieniało na zawsze. Miał żyć dalej owem życiem, jakie pędzą ci, którzy pogrzebali pod ziemią, razem z istotą ubóstwianą, wszystkie własne racye bytu.
Pozostała mu wszelako jedna, i umarła mogła była ożyć dla niego w Ewelinie. Ach! gdyby miał to dziecko przy sobie, aby je chować, bronić, śledzić rok za rokiem, tydzień za tygodniem, postępy podobieństwa do matki, oszczędzać jej najmniejszych niebezpieczeństw, przed któremi ostrzegałaby go znajomość charakteru tamtej! Okoliczności wszakże wnet postanowiły inaczej. Powierzono Ewelinę najbliższej krewnej, siostrze ojca, poślubionej hrabiemu Muriel’owi, wielkiemu właścicielowi ziemskiemu, zajętemu hodowlą bydła i spędzającemu osiem miesięcy na dwanaście w zamku swoim w Normandyi. Hrabina Muriel była kobietą niesłychanej dobroci; dziedziczna chłopska natura, która u brata zamieniła się w brutalność, u niej przybrała postać dobroduszności, szerokiego i szlachetnego sposobu odczuwania, pełnego prostoty, instynktownego. Własnych dzieci miała czworo, a biorąc bratankę ze sobą powiedziała: „Oto moja piąta córka, rzecz załatwiona” — i dotrzymała słowa.
D’Andiguier zrozumiał odrazu, że daremnem byłoby mówić tej rosłej, tęgiej obywatelce wiejskiej, takiej pierwotnie zwierzęcej, pomimo stu tysięcy franków renty, o nerwowości córki Antoniny i o zawiłościach jej przedwczesnej wrażliwości. Powiedział sobie, nie bez racyi, że proste, szczere przywiązanie ciotki wytworzy atmosferę zdrowszą dla nazbyt subtelnego dziecka, niż jego tkliwa pieczołowitość. Usunął się tedy, zadawalając się ciągłą stycznością z otoczeniem, w którem Ewelina wzrastała, stwierdzając za każdym pobytem w Paryżu, że się z nią dobrze obchodzono, że jest szczęśliwa. Przynajmniej — bo w tej istocie tak do matki podobnej ukrywały się zawsze po za pozorami rzeczy niewiadome — wydawała mu się szczęśliwą. Widząc zatem, że go nie potrzebuje, zamykał się coraz szczelniej u siebie, w muzeum, które wzbogacał nieustannie, i poddawał się hypnotyzmowi wspomnień.
Jednakże, pomimo rozłąki, węzeł tajemniczy łączył go nieprzerwanie z tem dzieckiem, które znał od urodzenia i, rzecz szczególniejsza, to dziecko z nim. Nie zdziwiło go to, gdyż uważał za rzecz zupełnie naturalną, że umarła, która pozostała dla niego taką żywą, istniała równie żywa dla córki i że była zawsze między nimi, jak dawniej. Bądź, że Ewelina, pomimo pieszczot nowego otoczenia, nie znalazła u ciotki i u kuzynek zadowolenia dla pewnych porywów swej subtelnej natury i żałowała zawsze dawnego życia; bądź, że tajemne przeczucie ostrzegło ją, iż nie znajdzie lepszego przyjaciela, dość, że zachowała dla starego gościa domu matki istny kult, który, gdy była maleńka, objawiał się powitaniem niesłychanie czułem przy spotkaniu, po bardzo długiej niekiedy rozłące. Gdy podrosła, dawała mu ciągłe dowody tkliwego szacunku, nie pomijając nigdy żadnej sposobności, aby mu dowieść, że go nie zapomina. Skoro została dorosłą panną, dowody te przybrały postać owej ufności, naiwnej i takiej wzruszającej, która domaga się rady, podpory, opieki... I za każdym razem, gdy otrzymał dowód taki, Filipowi, zawsze skłonnemu do mistycyzmu, zdawało się, jak wszystkim żyjącym z ciągłą myślą o umarłych, że wpływ z po za grobu oddziaływa na młodą duszę, i dziękował w sercu wiecznej nieobecnej, która dla niego, pragnącego połączyć się z nią i starzejącego się z tą nadzieją, była wieczną obecną.
I kto będzie dziwił się teraz, że, nosząc w sercu cały świat rozdzierającej czułości i niezatartych żalów, bolesnych zachwytów i marzeń namiętnych, ten bohater jednego uczucia został poruszony do głębi rozpaczliwem wezwaniem, jakie mu rzuciła córka tej, która była przedmiotem owego uczucia? Bilecik, w którym Ewelina prosiła go o schadzkę i mówiła o „strasznem nieszczęściu”, wzburzył d’Andiguier’a tembardziej, że, jak już powiedziałem, był to, po wielu innych, znak już stanowczy i niezaprzeczony istnienia tragedyi ukrytej, której się domyślał od kilku tygodni. Do ranka dzisiejszego mógł mniemać, że, ule gając tym obawom, był znów ofiarą wspomnień, wrażenia, wywołanego przez analogię, a takiego trudnego do sprawdzenia i odegnania. Niepokój Filipa na punkcie małżeństwa Eweliny rozpoczął się bez powodu, z chwilą, gdy doszła go wieść o jej zaręczynach.
Przed piętnastu miesiącami Ewelina pojechała spędzić zimę na południu w Hyères, a to z powodu złego stanu zdrowia jednej z kuzynek, która nie mogła przyjść do siebie po silnem zapaleniu oskrzeli. — Panna Duvernay miała wówczas lat blizko dwadzieścia jeden i d’Andiguier już od pewnego czasu oczekiwał wieści, że ktoś się o nią stara. Powinien był tedy przyzwyczaić do tego myśl swoją. Wiedział też z drugiej strony, bo mówił o tem niejednokrotnie z panią Muriel, że postanowiła nie wpływać na wybór bratanki. Gdy zatem Ewelina napisała mu, że się zaręczyła z panem Stefanem Malclerc’iem, Filip miał tę pewność, że nie było to małżeństwo z musu, jak jej matki. Nie chodziło też o pogoń za posagiem. Hrabina Muriel ze swej strony przesłała mu najprostszy, nie mogący budzić najmniejszej nieufności. opis tych zaręczyn.
Pan Stefan Malclerc miał lat trzydzieści pięć. Pochodził z bardzo dobrej rodziny obywateli ziemskich, a majątek jego, jakkolwiek nie dorównywał majątkowi panny Duvernay, nie mniej był znaczny. Pan Malclerc spędzał również zimę na południu, ze względów zdrowia, a po krótkim pobycie w Nizzy, która się okazała za hałaśliwa dla niego, przybył do Hyères. Spotkał Ewelinę. Kazał się przedstawić. Pani Muriel, widząc, że stara się o względy bratanki i stwierdziwszy, że i ona się nim interesuje, zasięgnęła wiadomości, nietylko co do jego majątku i stanowiska, ale i co do charakteru. Okazały się takiemi, że nie dały powodu do żadnego zarzutu, gdy Malclerc się oświadczył, u Ewelina, zapytana, odpowiedziała: tak.
Nie było oczywiście nic nadzwyczajnego w zaręczynach podobnych. Może zbyt szybko doszły do skutku, skoro pani Muriel zabrała Ewelinę na południe w połowie listopada; młoda dziewczyna mogła zatem znać pana Malclerc’a Zaledwie cztery miesiące. Ale było to takie naturalne, że, znajdując się w warunkach nieco anormalnych, zdecydowała się prędzej od innej. Zresztą, ileż to małżeństw przychodzi do skutku w przeciągu okresów krótszych i są szczęśliwe. Ewelina, która prowadziła stałą korespondencyę ze swym starym przyjacielem, wspomniała kilkakrotnie między innemi nazwisko pana Malclere’a, opisujące tryb życia światowego, jakie pędził w Hyeres, lecz nie napomknęła nawet o swojem rodzącem się uczuciu. Czyż i to nie było zupełnie naturalnem? Czyż d’Andiguier nie wiedział, że i pod tym względem była podobna do matki i że, jak mu ta matka powiedziała niegdyś, im bardziej była wzruszona, tem uporczywiej milczała?
Właśnie to podobieństwo do matki wnet nasunęło czarne myśli dawnemu powiernikowi smutków pożycia małżeńskiego Antoniny. Napróżno zwalczał te urojenia, przeprowadziwszy ostrożnie pomiędzy swymi znajomymi śledztwo co do osoby tego Stefana Malclerc’a, nieznanego wczoraj, a mającego nagle zostać jednym z aktorów w tem, co było zawsze dramatem jego życia. Nie dowiedział się niczego, coby zaprzeczyło dosyć banalnym szczegółom, zebranym przez ciotkę. O ile się zdawało, nigdy nie zaszło nie wybitnego w życiu Malclerc’a; było takie samo, jak całej młodzieży jego sfery, w tych smutnych czasach upadku narodowego, kiedy rozłam Francyi na dwa obozy sprawia, że tylu młodzieńców bogatych nie obiera żadnego zawodu, nie chcąc służyć niegodnemu rządowi, i stanowi kontyngens sił zmarnowanych. Ten, początkowo, chował się na prowincyi. Nauki kończył w Paryżu, a odbywszy służbę wojskową, przeszedł, prawdziwie po mieszczańsku, kurs prawa.
Został bardzo młodo panem swego majątku — utracił ojca, mając lat dwadzieścia dwa — i pędził życie bądź w Paryżu, gdzie miał stały apartament, bądź na wsi u siostry zamężnej i matki, które mieszkały w dobrach własnych w okolicach Dôle, lub też w podróżach, z których jedna, naokoło świata, trwała piętnaście miesięcy. Wogóle przeszedł raczej niepostrzeżenie śród otoczenia, w jakiem bywał, naprzykład w dwóch klubach paryzkich, których był członkiem. Ale d’Andiguier aż nadto dobrze wiedział z doświadczenia własnego, że człowiek może być zupełnie niepodobny do wyobrażenia, jakiego nabierają o nim inni z pozorów. Czekał tedy z niesłychaną niecierpliwością na sposobność bacznego obserwowania człowieka, od którego miało zależyć całe szczęście i cała niedola Eweliny. I ujrzał przy pierwszem spotkaniu mężczyznę szczupłego, wydającego się młodszym, niż był w istocie, o twarzy bardzo dlań uderzającej, gdyż przypominała mu niektóremi rysami typ czysto florencki, znajdujący się na licznych freskach jego ulubionych mistrzów. Malclerc miał sylwetkę i potrosze maskę tych postaci chudych i nerwowych, ich subtelną arogancyę i niemal brutalność delikatną; twarz raczej długą; nos prosty i krótki, usta, które byłyby zmysłowe, gdyby nie ściskała ich niejako zmarszczka zadumy. Płowy szatyn, z odcieniem rudawym, oczy miał piwne, odcinające się niekiedy jak dwie ciemne plamy na tle jasnej cery — oczy umyślnie unieruchomione, których spojrzenie wywołało w duszy Filipa wrażenie takie skomplikowane, że nie umiał zdać sobie sprawy, czy był to pociąg, czy wstręt, zapowiedź głębokiej sympatyi, czy też zdecydowanej antypatyi.
— Jakże się panu podoba? — spytała żywo Ewelina, gdy pozostali sami,
— A ja, jakże podobam się jemu? — odparł żartobliwie.
— Wie, jak bardzo pana kocham — odpowiedziała młoda dziewczyna — i już kocha pana również...
Ta miła odpowiedź dziecka, które w sposób taki naiwny okazywało odczuwaną potrzebę harmonii serca między tymi, których kochało różnemi uczuciami, ale równie głęboko, nie złudziła starca. Owym podwójnym wzrokiem serca, takim zaostrzonym u samotników, odczuł, że i on wywarł na Malclerc’u wrażenie bardzo nieokreślone.[Ilekroć go widywał, zdawało mu się, że pociągali się jednocześnie i odpychali wzajemnie. Były to tylko odcienia subtelne, bo niedawna ich znajomość pozwalała jedynie na stosunki bardzo grzeczne i bardzo konwencyonalne. Ślub odbył się, a żaden z nich nie przezwyciężył tej trudności, przeszkadzającej do rozmowy szczerszej, poufniejszej. D’Andiguier wytłómaczył to sobie własnem zdziczeniem i różnicą wieku. Poczem młodzi małżonkowie pojechali w strony rodzinne Malclerc’a i do Włoch.
Filip niebawem zauważył, że listy Eweliny przybierały ton mniej otwarty, że stawały się krótsze, zdradzały przymus. I tę drobną zmianę przypisywał winie własnej. Nadużył niewątpliwie w korespondencyi swojej praw poufałości, jakie mu nadawały dawne ich stosunki, co podrażniło Malclerc’a. Powrót młodej kobiety nie pozwalał mu już zadawalać się tą hypotezą. Przyjechała wychudła, pobladła, z wyrazem twarzy, który bardzo boleśnie przypominał mu wyraz twarzy matki w takiej samej epoce życia. Usiłował wypytać ją z całą delikatnością, jaką przywiązanie takie silne jak jego, mogło nadać badaniu takiemu: Spotkał się wszakże z tą powściągliwością, która mu już przyczyniła tyle cierpień ze strony przyjaciółki, z tą samą nieprzeniknioną słodyczą wejrzenia, głosu, uśmiechu.
Zachowanie się Malclerc’a, który go unikał widocznie, przekonało ostatecznie Filipa, że młode małżeństwo nie było szczęśliwe. Ponieważ te spostrzeżenia przypadły jednocześnie z początkiem ciąży u Eweliny, przeto Filip powiedział sobie, że córka stała się ofiarą takiego samego zaniedbania brutalnego, jak matka, że przy innych pozorach, przy pozornej dystynkcyi i subtelniejszym umyśle, Stefan Malclerc miał dla swojej żonę tę samą namiętność bez miłości, jaką odczuwał niegdyś Albert Duvernay dla swojej i że, zaspokoiwszy tę namiętność, zobojętniał, D’Andiguier żywił nadzieję, że ta identyczność losów obu kobiet trwać będzie przynajmniej do końca i że macierzyństwo przyniesie również Ewelinie ukojenie. Była właśnie w ósmym miesiącu, a jakkolwiek wraz ze zbliżającem się rozwiązaniem melancholia jej wzmagała się jeszcze, Filip nie wyrzekł się tej nadziei...
I oto naraz dowiaduje się, że między Malclerciem’a jego żoną zaszło coś stanowczego. Otrzymany bilecik nie dopuszczał innego tłómaczenia. Ale co? Jakie było to „straszne nieszczęście”, którego biedne dziecko się lękało i które musiało być istotnie straszne, skoro Ewelina zdecydowała się wezwać jego pomocy?... Jeszcze kilka minut — zegar wskazywał pięć minut do dziewiątej — a dowie się prawdy. W miarę, jak zbliżała się chwila spotkania, oznaczona przez Ewelinę, niepokój starca wzrastał, Chodził pomiędzy swojemi marmurami i obrazami, nie widząc ich wcale. Niekiedy zatrzymywał się, nasłuchując. Gdy odezwało się dwukrotne uderzenie dzwonka, którem odźwierny oznajmiał przybycie gości, Filip musiał usiąść, gdyż tak silnem było wzruszenie jego, spowodowane tem oczekiwaniem; takiem silnem i gwałtownem, jakgdyby zamiast być sześćdziesięcioletnim d’Andiguier’em był osiemnastoletnim wyrostkiem, z czasów poprzedzających nieuniknione abdykacye, który marzył o innej miłości, niż ta, jaka mu przypadła w udziale, równie gorącej, ale odwzajemnionej. Naraz przy. pomniał sobie, że ta, która przybywa do niego, potrzebuje jego pomocy, a ztąd i jego energii. Zawstydził się własnej słabości i wstał. Wywołał w duszy obraz umarłej, której córką była Ewelina, a gdy młoda kobieta weszła do salonu, podszedł ku niej uśmiechnięty, z wyciągniętemi rękoma.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.