W ogniu/Dzień ósmy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł W ogniu
Rozdział Dzień ósmy
Pochodzenie Dni polityczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ ÓSMY.

Mimo wszelkie usiłowania biurokracyi, aby wiosna nie przyszła jeszcze, lecz odłożona została na okres późniejszy, wobec niedojrzałości społeczeństwa, wiosna jednak przychodziła.
Pewien młody klon posadzony między brukiem warszawskim za czasów spokojnych, przywykł już, że w początku kwietnia wiatr łagodniał i namawiał do wypuszczenia liści, z którymi pragnął poigrać. Klon wtedy budził się ze snu zimowego, przeciągał się w słońcu i poczynał jeść ziemię, a całować się z wiatrem. — Ale tej zimy spać mu nie dano. W mieście bywało hucznie i tłumnie, i oddech stotysięczny szedł na młode drzewo oparem ciepłym, pobudzającym do przedwczesnego życia. Tejże zimy miał dwie niezapomniane chwile. Raz, gdy na ulicy szumiał ten nowy wicher, rozróżnił klon w wielkim idącym głosie dziwne, cienkie, szybkolotne poświsty. I przejął go ból nagły od pojedynczego ciosu. Czekał, czy to już śmierć? czy mu przeznaczano za młodu ginąć? Ale cios nie powtórzył się; pozostał tylko ból i na korze rana wązka, wżerająca się w mięso. — A drugim razem zwalił mu się na pień i przylgnął do odziemka ciężar miękki — i leżał tam przez czas pewien, aż klon poczuł, że mu do najczulszych, chwytnych korzonków przesącza się przez zmarzniętą ziemię ciepła rosa, strasznie pożywna... I młody klon warszawski ledwo nie oszalał. Chciał już zielenią nową wyzywać groźne akwilony, chciał już kwitnąć i uróść roku tego w potężne drzewo, chciał dorównać praojcom jednym porywem, stać się drzewem królewskiem, świętym gajem! Ale dziwna rosa skrzepła i powiały znowu mroźne, trzeźwiące wiatry. Dopiero gdy w kwietniu przyszedł powiew odwieczny wracającej wiosny, klon się budził powoli i poznał, że mu soki żywotne uciekają z otrzymanej rany. Więc blado zielenił się, chory, lecz trzymający się mocno jeszcze ziemi swojej w soki pożywne bogatej. I pędząc instynktowo do słońca, myślał:
— Będzie, co będzie — żyć trzeba.
Tej wiosny nie kupowano na ulicach pierwszych fiołków i sasanek, lecz miliony zadrukowanych kart, i z nich wróżono, kiedy przyjdzie pora obiecana. Nie przysyłano sobie podarunków świątecznych, lecz bony na chleb dla głodnych. Nikt nie zauważył, kiedy puściły lody na Wiśle, każdy czekał tylko, rychło puszczą obręcze krępujące siły, które się rwą do życia. Tłum, wpatrzony tęsknie w obietnice »rewolucyi«, zaledwie się wzdrygał na sprzeczne z sobą katastrofy, na ruinę fabryk, na tępienie policyi, na puszczanie wojska przeciwko gawiedzi ulicznej, bo mniemał, że tak być musi w rewolucyi, po której przyjdzie wiosna prawdziwa.
Na wsi rolnik zaledwie okiem rzucił na młodą ruń pełną nadziei i nie wróżył dziś z wczesnego kwiatu ciernia o przyszłości sadu. Jeżeli był »obszarnikiem«, nie wiedział, czy zbierać będzie te plony; jeżeli najemnym oraczem, rzucał pług, i podążał na rajcowanie z nowymi towarzyszami, którzy obiecywali mu ziemię szeroką. Bo nadchodzi już Czas...
Pan Apolinary nie dopilnował nawet siewów wiosennych w tym roku. Polityka nie puszczała go z Warszawy. Sprowadził tu rodzinę i mieszkał, przykładając codziennie ręki do polityki wewnętrznej. Dzisiaj on ją już robił, już czuł się w znacznej części za nią odpowiedzialnym.
Rzadko teraz z kim się naradzał, rzadko zwierzał się komu. Nawet sekretarza odprawił, gdyż się okazało, że ten młodzieniec wyniósł z gabinetu Budzisza różne tajemnice stanu i anegdoty historyczne. O tajemnice mniejsza, ale anegdoty krążyły po mieście w formie często niepożądanej. Budzisz stawał się coraz ostrożniejszym, coraz większym Metternichem w rozmowach z ludźmi. Jednak, że najwięksi nawet ludzie, którym najlepiej jest z myślą własną, jako z niezaprzeczoną rówienniczką, mają choć jednego powiernika, więc i pan Apolinary zwierzał się czasem żonie swej Tekli.
Nie były to już jednak dawne rozmowy wiejskie, gospodarczo-wychowawcze, kominkowo-rodzinne. Małżeństwo przeniosło się na wyższe piętro umysłowe. O rozwinięciu się i wzniesieniu pana, powtarzać już nie warto: czyny jego przemawiają. Ale i pani Tekla, przeniósłszy się do miasta, pozbywszy się kluczy i apteczki, umieściwszy syna w nowej szkole, nabrała różnych aspiracyi, polorów, wyrażeń, których nie znała dawniej. Nic też dziwnego, że towarzystwo męża ciągnęło nawet żonę poniewolnie na wyżyny ducha. Pani Budziszowa była już na paru wiecach i skłaniała się nawet do walki za prawo wyborcze kobiet.
— A gdy zasiądziemy na zdobytych przez siebie ławach sejmowych, wtedy się okaże! — mówił działacz wpatrując się Jowiszowym wzrokiem w nadciągającą przyszłość.
Pani Tekla nie robiła już nawet robótek ręcznych przy rozmowie, miała palce — o zgrozo — splamione atramentem i obecnie trzymała jakąś gazetę. Pomyślawszy przez chwilę, co się okaże na ławach sejmowych, odezwała się do rzeczy, jednak nie jak echo posłuszne:
— Nie rozumiem dlaczego, Połciu, nie chcesz kandydować na posła do Dumy? Namawiają cię sąsiedzi, a i pisma ciągle o tobie mówią. Znowu dzisiaj — patrz!
Budzisz sięgnął skwapliwie po gazetę:
— Pokaż...
Przejrzał wzmiankę i machnął ręką. Było to sprawozdanie z jakiegoś wiecu, na którym między kilkudziesięciu »zauważonymi« był i Apolinary Budzisz.
— Jednak to tam zawsze dołóż, bo może mi być potrzebne.
— A jakże! to już siedemnasty numer o tobie — odpowiedziała skrzętna małżonka — mam je wszystkie pod kluczem. Ale właśnie nowy jest dowód, że nie mogą nigdzie obyć się bez ciebie Połciu. Gdybyś tam pojechał, jabym potrafiła tu się zająć wszystkiem. Jabym to przebolała dla ogólnego dobra.
Mąż słuchał z niedbałem zadowoleniem. Pomilczał trochę, potem się odezwał:
— Próbowałem — klimat mi nie służy.
Ten argument był najwymowniejszym dla poczciwej pani Tekli. Zdrowie męża jest szczęściem kochającej żony. Więc zrezygnowana zapadła w myśli, jaka to szkoda dla kraju.
— Nie frasuj się bardzo, Tekluniu, o to nasze przedstawicielstwo w Dumie. Tam nie potrzeba geniuszów.
— Zawsze lepiejby było.
— Otóż wyobraź sobie, że gorzej. Trzeba nam ludzi dobrego ducha, ale nie zbytecznie pomysłowych i działających każdy na swoją rękę. My operujemy masami... To jest, nie tak już jak to kiedyś, dobrodzieju mój... ale zawsze musimy tam mieć ludzi sfornych, idących zupełnie z nami. A my w sercu kraju, w centrum... rozumiesz?
Pan Apolinary przebierał palcami, potem ścisnął obie garście, jakby szereg ułamków sprowadzał do jednego mianownika. Było to wyraźne i pani Tekla zrozumiała.
— Zresztą — ciągnął dalej polityk tonem jakimś nowym, mistycznym — ja chociaż tam nie pojadę, będę miał w gronie naszych przedstawicieli swoich własnych, rodzonych... Ja ich teraz wychowuję.
Pani Tekla, pomimo szczerej chęci, nie zapytała, kogo miał na myśli pan Apolinary, bojąc się wdzierać bezskutecznie w tajemnice polityczne. Ale zaczęła krążyć około pytania:
— Przecie już postawiliście kandydatów. Czy teraz będzie inna lista?
— Będą zmiany. Ja je przeprowadzę. Zamiast jakichś tam Kotulskich, dobrodzieju mój, którzy wszędzie się pchają, zresztą zamiast mnie, który ustępuję — Zobaczysz, będą zmiany.
Przed widocznym zamiarem męża niedopowiedzenia do końca pani Tekla skłoniła głowę. Monarchów i wielkich ludzi nie przypiera się do muru; jeden to z ich najcenniejszych przywilejów.

∗             ∗

Wiosna wypędza na ulicę najzatwardzialszych domatorów, a cóż dopiero w tym roku, gdy życie uliczne stało się normą zajęcia Warszawiaka. Stany wojenne, tratujące patrole, kule rozwydrzone — nic nie zdołało zniechęcić tłumów.
Pan Apolinary podążał pieszo, bez broni i bez pieniędzy w kieszeni, jedynie z paszportem przykrywającym mu rycerskie serce, podążał po falistym, brudnym chodniku w dzielnicy robotniczej. Miał tu świeżo podjętą missyę, wykonywał ją pilnie i przed nikim się z tem nie chwalił. I nie czuł nawet potrzeby gadania w tym wypadku: robota tego nie wymagała. Powracał już po rozmówieniu się z robotnikami fabryki Baryczki, co nie było tak proste i bezpieczne, jak sądzić by można po spokojnej powierzchowności Budzisza. Rozumował poprostu, że jeżeli nikt nigdzie karku nie nadstawi, to i nic się nie zrobi.
Powracał i wkroczył już w miasto weselsze, w aleję Jerozolimską. Idąc, łowił piersiami wiatr.przychodzący z za Wisły, już ciepły i nasycony wonią wiosenną łąk, gdy ktoś przejeżdżający jednokonną dorożką przyjaźnie mu się ukłonił.
— Pan Antoni?
Antoni Kostka już wysiadł i witał się z Budziszem.
— No, no — rzekł pan Apolinary, wskazując na mizerny wehikuł — myślałby kto, że hrabia Kostka zbankrutował.
— W tych czasach wolę na co innego wydawać, niż na dryndy — odpowiedział Kostka z nadto skromną miną.
— Słusznie, słusznie. A pieniądze użyte pro publico przyniosą procenty w uznaniu spółczesnych i potomnych.
Budzisz mówił jak Minerwa przedzierzgnięta w Mentora, ale zarazem serdecznie i po koleżeńsku, gdyż zawarł w ostatnich czasach z Kostką ścisłą komitywę po różnych wiecach, sessyach i wagonach.
— A pan skąd i dokąd, panie Apolinary?
— Skąd? Miałem do czynienia z naszym związkiem robotniczym. A wracam do hotelu.
— Sam pan był u uich?
— A jakże.
Kostka otworzył szeroko oczy, co czynił zwykle, gdy się dowiadywał, że ktoś coś sam w ykonał. Potem uśmiechnął się przymilnie i rzekł, ściskając dłoń Budzisza:
— Dziękuję.
Teraz pan Apolinary trochę się zadziwił. I trwało przez chwilę nieporozumienie wyrażone przez dwa kwękające uśmiechy. Kostka zaproponował nagle:
— Chce pan trochę się przejechać? Głowy nie czuję na karku, bo miałem dzisiaj sesye od rana. Tu przewodniczyłem, tam przewodniczyłem, musiałem nadto mówić. Pojedźmy do Łazienek tym karyklem, co?
— Z gustem.
Jechali przez Kruczą, bo woźnica zapewniał, że przez Nowy Świat ani Bracką nie można — »nie puszczają«. Przywykli do tych porządków dwaj działacze, nie zwrócili na nie uwagi i jechali przez Kruczą. Kostka mówił jeszcze o swych dzisiejszych pracach, obszernie i anegdotycznie. Budzisz zapytał znienacka:
— A jakże tam pan z językiem państwowym?
— Kak nastajaszczyj! — Powiedziała mi księżna *** — wie pan, ta, u której mieliśmy się zejść z Wittem, tylko uchwaliliśmy, żeby nie? — — powiedziała, że mówię zupełnie jak jej nieboszczyk mąż, który był wychowany zagranicą. Toczno tak, wasze sijatelstwo! — Akcent mam już dobry; słów mi jeszcze brakuje, oczywiście.
— Bo wkrótce panu będzie bardzo potrzebne — rzekł Apolinary z błyskiem oczu obiecującym.
— Mówię nie gorzej od naszej grupy.
Jechali po drewnianych wybojach bruku, który przybrał postać skostniałego potoku. Ulica, im dalej od śródmieścia, tem stawała się tragiczniejszą z powodu twarzy przechodniów. Jakieś oblicza nigdy nie widziane roiły się tego roku po Warszawie, ubraniem, ruchem i wyrazem przypominające dzieje znane dotąd tylko z obrazków. I ludzie spokojni, którzy mieszkali podówczas w mieście, a chcieli wiedzieć i widzieć, co się dzieje na ulicy, nauczyli się chodzić po niej specyalnie, ze zdwojoną przytomnością, jak się chodzi w lesie, wypatrując zwierza, lub w nocy przez okolice niepewne.
— Jest jeszcze ciągle w powietrzu rewolucya — rzekł Kostka.
— Jest, dobrodzieju mój, ale rychło przyjdzie epoka sprawiedliwości.
— Trzeba jeszcze dużo pracować.
— A trzeba, młodzieńcze!
Setka nowych obrotów kół zmierzyła czas, toczący się z pożytkiem dla ogólnego dobra.
— Czytał pan wczorajszy artykuł mego kuzyna Władysława, niby programowy?
— Czytałem — odparł Budzisz zimno.
— Wybiera się i on na posła, ale na tym koniku pewno nie dojedzie?
— Wątpię.
Pan Apolinary rzekł to z takim uśmiechem, jakby mandaty poselskie miał w kieszeni, a chodziło tylko o wpisanie nazwisk.
— A co pan sądzi o samym artykule? — zapytał Kostka.
— Niby... nasze hasła, a krytyka naszych działań. Co tam mówi o stawianiu żądań — wcale mnie nie przekonało.
Antoni Kostka przypominał przez chwilę i wyrecytował cały ustęp z omawianego artykułu:
— Aha... »Stawiając program, który zbyt obcesowo sięga po nasze cele, a pomija wszelkie interesy i korzyści tych, którzy na żądane reformy zezwolić mają, uniemożliwiamy im przyjęcie naszego programu«.
— Świetną masz pan pamięć, panie Antoni!
— Wszystko, co mam, jest na usługę publiczną.
— Brawo! A co do pańskiego kuzyna... on nie jest na te czasy, on nie potrafi przerąbać się aż do celu.
— On nawet nie odwykł jeszcze od programu, grasującego w naszej... powiedziałbym — rodzinie, to jest poprostu od skłonności do godzenia się z losem.
— A! tegobym znowu nie powiedział. Polak szczery.
— Ja też nie mówię inaczej. Tylko nie zupełnie zsolidaryzowany.
Wjechali w ulicę zwaną »Piękna« przez jakiegoś dawniejszego satyryka.
Od skweru na Mokotowskiej dało się słyszeć kilka szybko po sobie następujących dźwięków, jakby paru ludzi naraz paliło z bicza. Budzisz, Kostka i woźnica zaczęli nasłuchiwać. I koń nawet przystanął.
— Z brauningów — rzekł Budzisz.
— Nie, z karabinów — zaprzeczył Kostka — ja to znam z kniei.
— Ao! jak tam wyrywa — — dodał woźnica, wskazując biczem na dalszą ulicę.
Postać młoda, snać młoda i rącza, przypadała prawie do ziemi w pędzie rozpaczliwym, zwierzęcym, aż znikła przy jakimś parkanie, zapewne znalazłszy otwór na podwórze.
— Jechać, czy nie jechać, panie hrabio? — spytał dorożkarz, któremu droga wypadała wzdłuż wspomnianego parkanu.
Kostka się zadumał — czy nad tem, że go dorożkarz zna, czy nad odpowiedzią.
— A jechać, do licha! — fuknął pan Apolinary. — Kula, jak Bóg da, to i tutaj trafi.
— E, ulica szeroka — dodał ośmielony dorożkarz i popędził konia do szybszego kłusa.
Odetchnęli w alei Ujazdowskiej. Tłumy ożywione, wiosenne, płynęły po obu chodnikach. Tylko po środku nie widać było, jak za dawnych czasów, powozów; panowały tam patrole i rzadkie, krzywe jednokonki. Ale od młodego parku Łazienkowskiego i od starych, budzących się Łazienek szedł odurzający zapach. Szedł na ponurego, zmęczonego żołnierza i na bezbronną a ruchliwą publiczność, nie pytając, kto do jakiego należy obozu. Szedł powiew młody i drażnił osłabionych, a napełniał silnych nadzieją nowego życia.
Pan Apolinary należał kategorycznie do silnych.
— Więc tedy, panie Antoni, gdy zasiądziesz pan w gronie prawodawców, najprzód stan wojenny do dyabła! (wskazał na patrol). To jest punkt pierwszy: musimy być gospodarzami u siebie. No a potem — sam pan wiesz dobrze, czego żądać. Krew z krwi nie może źle dla kraju radzić.
— Bardzo panu dziękuję za okazywane mi zaufanie — rzekł Kostka przechylając się całą postacią naprzód, jakby na sesyi — ale z tą resztą... Naprzykład czy się upierać absolutnie przy żądaniu konstytuanty?
Budzisz zamilkł poważnie, sięgał do wnętrza swej istoty, coś tam porządkował, i wydobył wreszcie na wierzch:
— Z konstytuantą można się tymczasem wstrzymać.
Posłyszawszy zdanie umiarkowane, Kostka się orzeźwił:
— Jeżeli tak, to łatwiej pójdzie.
Jednak pan Apolinary nie był kameleonem politycznym. Gdy się zmieniał, to tylko po wierzchu, dla taktyki i upatrzenia chwili. Gdyby koniecznie przyszło określić jego odcień, trzebaby wynaleźć nową denominacyę. Apolinary Budzisz był w polityce... empirykiem. Tak. Zacną dłonią próbował to tak, to owak odwalić kamień zagradzający zmartwychwstanie, to pchał, to dźwigał, to dłubał — zawsze jednak z najlepszymi zamiarami. Był w polityce empirykiem.
Miał także w sobie na dnie leżący zapas konserwatyzmu i zdrowego sensu, których to ordynarnych zalet wstydził się poniekąd przed szeroką publicznością w mniemaniu, że nie są dość efektowne w ustach działacza rewolucyjnego. Ale w pojedynkę można się z nim było pożytecznie dogadać.
Ponieważ Łazienki były, dla wygody policyi, zamknięte, a strudzeni miastem politycy pragnęli zblizka pociągnąć wiosennej woni od wielkich drzew i stawów, skierowali się więc na dół w aleję Agrykolę. Niebawem zaczął im migać przez drzewa śliczny pałacyk Łazienkowski stojący na obramionych lustrach, jak kosztowna zastawa stołowa z najlepszej epoki warszawskiego smaku — i teatrzyk romantyczny, nad którym »kochanka brzoza« rozpuściła warkocze swe, zielonym muślinem już przesłonięte. A na moście dumny Sobieski deptał Turków.
Raźnie, wesoło zagrzało się w sercu panu Apolinaremu, że jeszcze coś, tego... tu król, tam pałac — i wskazując na posąg bohatera, odezwał się:
— O tak, panie Antoni, za przykładem ojców!
Kostka chwiał głową podniesioną, patrząc w błękitniejące niebo, ale tymczasem nie był pewien, co ma wykonać za przykładem ojców? — Deptać? kogo?... albo o jakie ubiegać się wawrzyny?...
Spostrzegłszy niedostateczne działanie swej apostrofy, pan Apolinary dodał energicznie:
— Jechać!
— A tak... jechać — powtórzył Kostka.
Słowo było szczytne, tylko obraz psuła drynda, która jechała krzywo i powoli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.