W klatce (Orzeszkowa)/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

„Najstraszniejsze dla człowieka są sidła,
które mu jego własne zastawia serce.”
(Wiktor Hugo: Pracownicy morza.)



I.

Jodłowa.


Rysunek, w albumie pani Klotyldy Warskiéj, nie przesadził piękności jéj cichéj litewskiéj wioski, owszem, nie odtworzył jéj całkiem. Bo można przenieść na papier, lub płótno kształty, zarysy, barwy, krajobrazy, ale któż zdoła ołówkiem, lub pęzlem, odtworzyć tę szeroką, różnostronną, a jednak logiczną i jednolitą harmonią szczegółów, które inne z rana, inne o zmroku, inne znowu przy gwiazd pochodniach, lub blasku księżyca, zalewają piękną okolicę smugami świateł i cieni, mnóztwem piękności drobnych, a jednak złączonych w jednę potężną całość? Któż zresztą ołówkiem lub pęzlem odtworzy uroczysty spokój pól szerokich, cichą rozmowę drzew w głębinach leśnych, albo łagodny, a jednak brzemienny żywotną siłą miliona istot gwar, który, lecąc od trawki do trawki, od owadka do owadka, od kwiatu do drzewa i od drzewa do obłoków, wznosi się z ziemi ku niebu, jak drżący hymn tryumfu i dziękczynienia? Te wszystkie cuda na wielkim obrazie świata, odmalować może jeden tylko pęzel i jeden malarz. Pęzlem tym jest natura, w kierowniczém i wszechpotężném ręku Boga.
Ta sama pocztowa szeroka droga, która przebiegała N., nie daléj, jak o lekką milę od miasteczka tego, zwracała się w wielki zakręt, aby ominąć dość wysoką górę. Na szczycie góry téj, śród ciemnych i wiecznie szumiących jodeł, szarzały krzyże i bielał marmur grobowego pomnika, a las, obrastający boki góry, łączył się z rozległym ogrodem jodłowskiego dworu.
Piękny był ten ogród powagą jodeł starych, grubych i wysokich, dawno, przed wiekami chyba, zasadzonych w szerokie aleje, łączących się w górze ciemno-zieloném, kolczastém, gęstém sklepieniem. Aleje te krzyżowały się ze sobą w różnych kierunkach; szerokie ciągnęły się prosto wytkniętą linią, węższe przerzynały je, skręcały na prawo i lewo, obiegały kwadraty, koła i gubiły się gdzieś wysoko w głębinach morza. Między temi wysokiemi ścianami jodłowych alei, na gładkich, rozległych przestrzeniach, zieleniały brzozowe gaiki, błyskając białą korą; odwieczne dęby rozłożystemi gałęźmi ocieniały grupy ławeczek i stoliczków; gdzieniegdzie śród aksamitnéj murawy, wązka, kręta ścieżka wiodła do jakiéjś cichéj, w głębi gaju ukrytéj altany, albo do stóp którego z posągów, stojących na oplecionych bluszczem podstawach. W samym środku ogrodu był staw obszerny i czysty; w głębi jego przeglądały się pochylone gałęzie jodeł, a powierzchnią muskało śnieżnemi skrzydły wspaniałe stado łabędzi. W całym ogrodzie, nie było ani jednego kwiatka i ani jednego takiego miejsca, któreby się zaśmiało do człowieka radośnie, promiennie. Ciemne jodły szeptały tam wiecznym szumem jakieś tajemnicze rozmowy, opowiadając sobie może podsłuchane radości i podpatrzone łzy tych, którzy tam u ich stóp przez długie lata ruszali się, cieszyli, boleli i... pomarli dawno. Nad stawem gromadami pływały w powietrzu jaskółki, rozlatując się w cienie gęstych brzozowych gajów, kędy jękiem płaczliwym witały i straszyły je sowy. Białe ławeczki i smukłe posągi w zmroku wieczornym, lub przy świetle księżyca, wydawały się błądzącemi po ogrodzie widmami, które zstąpiły z górnego cmentarza, a zdala od góry płynęły jęki i szumy lasu, jakby poselstwo, słane od sióstr szczęśliwych, do sióstr wygnanych, od jodeł dzikiéj natury, do jodeł ogrodu.
Wchodząc do ogrodu tego od strony góry, długo można było iść śród tych ciemnych, szumiących przestrzeni, pod sklepieniami jodeł i po miękkich kobiercach, otaczającéj brzozowe gaje murawy, nie widząc mieszkalnego domu, nie słysząc najlżejszych odgłosów, towarzyszącym zwykle ludzkim krzątaniom się i zachodom. Aż nagle, w końcu najszerszéj, przerzynającéj sam środek ogrodu, alei, odkrywała się obszerna przestrzeń, niczém już nieocieniona, lecz tylko w wielkie koło otoczona nizko ciętym szpalerem bzów i jaśminów i ścieląca się pod stopy jednopiętrowego białego i dużego domu. Pod dwiema jodłami, kończącemi aleję, jak stróże stały na wysokich piedestałach, dwa mistrzowską ręką urobione białe posągi, a od nich, w tysiącznych skrętach, wiły się wąziuchne, usypane jaskrawym żwirem dróżki, dokoła klombów, woniejących wytwornemi kwiatami, zbiegając się pod szerokim i długim, o dwóch marmurowych wschodach, gankiem domu. Na ganku tym, śród wielkich drzew pomarańczowych, mirtowych i cyprysowych, stały niedbale i bez symetryi ustawione kanapki, fotele i marmurowe stoliczki, a gdzieniegdzie z pomiędzy zieleni, wychylała się biała kamelia, lub różowa datura i wglądała w długie a wązkie, o starożytnym kształcie i lustrzanych szybach, okna domu.
Z drugiéj strony domu był dziedziniec obszerny, otoczony nizkiém żelazném ogrodzeniem i osadzony w wielkie półkole jodłami tak grubemi i staremi, jak te, które były w ogrodzie. Za bramą szeroka droga, wysadzona klonami i jarzębiną, wiodła do pocztowego gościńca, który, wychylając się z za góry, biegł z prawéj strony ogrodu tak blizko dworu, że turkot kół i odgłosy pocztowego dzwonka, wyraźnie dochodziły do wnętrza domu. Z lewéj strony, pod ścianą jodeł, stały murowane duże oficyny; od nich ku ogrodowi ciągnęły się szklane ściany cieplarni i ananasarni, a za niemi był drugi dziedziniec, otoczony gospodarskiemi budowlami, nad któremi królował szary, obszerny dom, zamieszkiwany zwykle przez rządców, lub dzierżawców Jodłowéj.
Pani Warska pochodziła z jednéj z najstarszych i z dawien dawna możnych rodzin téj prowincyi, i Jodłową odziedziczyła po dziadach, pradziadach. Tradycye miejscowe mówiły, że najmłodsza jodła jodłowskiego ogrodu, miała półtora wieku, a najstarsi ludzie w okolicy, ledwie pamiętali ów dzień, kiedy dziad pani Klotyldy, skończywszy budowanie stojącego obecnie domu, sprosił do siebie na festyn całą szlachtę z obrębu mil kilkudziesięciu, uiluminował ogród, kapelę sprowadził z Warszawy, a z piwnic wytoczył dla panów beczki tokaju, dla służby beczki miodu.
Gdyby jodły tamecznego ogrodu mówić umiały, mogły-by wiele ciekawych opowiedziéć rzeczy o pokoleniach, które z kolei u stóp ich żywot swój wiodły i kończyły. Zacząwszy choćby od dziada teraźniejszéj dziedziczki, opowiedziały-by, jak kasztelan jodłowski, w późnym wieku, doczekał się syna, dziedzica dóbr, imienia i ogólnéj estymy, jaką z dawien dawna cieszyła się jego rodzina. Radość ztąd była wielka, ale niestety krótka, bo oboje kasztelaństwo, nie doczekawszy dziesiątéj wiosny swego jedynaka, pomarli.
I opowiadały-by, gdyby mogły, stare jodły, jak potém młody kasztelanic wrócił z zamorskich krajów, w których się uczył, piękny, ognisty, odważny. Był on tak gwałtowny, że w przystępie gniewu strzelił raz do człowieka, a choć na szczęście chybiła drżąca od wewnętrznego wzburzenia ręka, toć ludzie długo zapomniéć nie mogli strasznego ognia, jakim w owéj chwili zapałały mu oczy i zapłonęła twarz cała. I był on tak namiętny, że młode kobiety nie mogły długo znieść jego spojrzenia, gdy patrzył na nie, jak żuzle palącemi oczyma. I był tak odważny, że największe niebezpieczeństwa go nie straszyły, nie zrażały najstraszniejsze przeciwności.
Lubił on na pół dzikim koniu uganiać się po polach i lasach, wtedy, gdy najgwałtowniejsze huczały burze, pioruny biły w szczyty odwiecznych drzew i wicher rozwiéwał mu nad czołem jego czarne, jak smoła, włosy. Lubił w samotnym ostępie sam-na-sam zmierzyć się z rozdrażnionym niedźwiedziem, albo pogrążyć się w falach bystréj i spienionéj rzeki, sięgając jéj głębi i po długiéj chwili wypływając na powierzchnią, z muszlą zdobytą na samém dnie wód.
Do kasztelanica zjeżdżali się liczni towarzysze i przyjaciele, młodzi i ogniści jak on. Wtedy nie tokaju już, ale szmpana płynęły potoki; w ścianach domu rozlegały się śpiewy rycerskie, miłośne i myśliwskie, a mimo ówczesnego zwyczaju, nigdy ani jeden nie roztworzył się stolik. Gdy raz któryś z gości napomknął o grze kartowéj, kasztelanic zsunął swoje czarne brwi i odrzekł:
— Ręka moja nie dotknie nigdy cudzych pieniędzy, a ze swojemi wolę uczynić to...
I łącząc czyn do słowa, wyjął z bogato rzeźbionéj szuflady garść złota i przez otwarte okno rzucił je ludziom, ścinającym murawę dziedzińca.
Gwarne te sceny nie często jednak powtarzały się w Jodłowéj, bo kasztelanic długie nieraz odbywał podróże, a i w domu zamykał się niekiedy samotnie, całe dni i wieczory zimowe przesiadując w sali, któréj ściany zawieszone były portretami jego przodków. Przed ogniem, trzaskającym na dużym staroświeckim kominie, z książką w ręku, siadywał on godziny całe, a oczy błądziły po rycerskich twarzach i postaciach pradziadów. Przy czerwonych błyskach płomieni, portrety zdawały się drżéć, strzelać oczyma i występować z ram. Z rąk kasztelanica wypadała wtedy książka, czoło jego zachodziło posępną chmurą i pierś wznosiła się ciężkiém westchnieniem. A im dłużéj wpatrywał się w portrety, tém głębszy żal, tém gwałtowniejsza rozpacz zdawała się go ogarniać; aż zrywał się, klaskał w dłonie na służbę i rozkazywał osiodłać czarnego sułtana, o białéj na łbie strzale, wsiadał na konia i o zmroku leciał przez pola, wichrami gnany, niby czarny duch niepokoju. I dopiéro, gdy nad głową jego zaszumiał las i zamigotały gwiazdy, zwalniał bieg konia.
Po takich fantastycznych wycieczkach wracał znowu do portretowéj sali i długo w noc służba słyszała jego równe kroki, ale nie widziała, jak, oświetlona gasnącym ogniem kominka, dumna postać jego zginała kolano przed rycerskiemi twarzami naddziadów.
Po kilku tygodniach takich rozmyślań i targań się niespokojnego ducha, zrywał się znów do lotu, opuszczał na długo Jodłową, i tylko echa z dalekich stron donosiły mieszkańcom jéj okolicy, jak gdzieś na świecie kasztelanic słynął ze swych szaleństw, z których jedne dotykały najwyższych szczytów bohaterstwa, inne podobne były do zbrodni. Jedne z tych szaleństw czyniły go sławnym Lovelasem stolic, inne jeszcze rycerskim Bayardem, broniącym niewinności i cnoty, albo rozrzutnym Epikurejczykiem, ścielącym różami posadzki swoich salonów i rzucającym złoto w żebrzące tłumy.
A wszystko razem stanowiło tło człowieka o namiętnościach gorących jak lawa wulkanu, o porywach szlachetnych, aż do poświęcenia i gwałtownych, ale nigdy nizkich lub brudnych. Rozważni ludzie, patrząc na niego i słysząc o nim, mawiali, iż był to piękny i szlachetny człowiek, miotany krwią płomienną i niespokojnym, szalonym duchem.
Raz z jednéj takiéj podróży, wrócił do Jodłowéj już nie sam jeden. Przyjechała z nim młoda i bardzo piękna kobieta, o białém jak śnieg licu, kruczych włosach i dużych, ciemnych, łagodnych oczach. Była to jego żona.
Zaklęty mocą piękności i anielskiéj dobroci młodéj dziewicy, na parę lat uspokoił się burzliwy duch kasztelanica. Latem, twarz Hanny, jak biała róża, zakwitła w mrocznych alejach ogrodu, gdy przechadzała się z mężem, z głową na jego ramieniu opartą; w zimie głos jéj srebrzysty rozlegał się łagodnie w portretowéj sali, gdy, przy świetle kominkowego ognia, czytała mu ulubione jego rycerskie epopeje a on w swéj dłoni pieścił wtedy i muskał jéj długie, czarne warkocze, któremi przez dziecięcą swawolą owijała mu, niby lśniącemi wężami, szyję, pierś i ramiona.
Ale po dwóch czy trzech latach, demon kasztelanica pognał go znowu z domowéj ustroni w świat gwaru i tłumów, a stare jodły widziały smukłą i bladą kobietę, samotnie przechadzającą się pod ich cieniem i z załamanemi rękoma stającą u stóp posągów, ze wzrokiem wpatrzonym w głębie wód, jakby w nich szczęście swoje stracone odnaleźć chciała.
Lecz nie wraca, nie wraca szczęście, gdy raz od człowieka odleci! Nie odszukać go ani w błękicie niebios, ani w głębinach wód, a chyba tylko odtworzyć je można, skrwawione i męczeńskie, we własnéj piersi, w bezsamolubném, wielkiém jakiém uczuciu.
To téż ani błękit niebios, ani wód głębiny, ani szum lasów, w których dosłuchiwała się echa od swoich stepów rodzinnych, nie wróciły Hannie minionego szczęścia. Mąż jéj szalał znowu, porwany szatańskiemi potęgami krwi swojéj i ducha, wracał zaś do niéj niekiedy żałujący i czuły, ale chmurny i posępny, a nigdy nieuspokojony.
Lecz odtworzyła ona w saméj sobie smutne, ale piękne i bohaterskie, szczęście wewnętrzne. Tłem szczęścia tego były dwa uczucia: bezgraniczna litość dla wszystkiego co cierpiało i miłość macierzyńska. Hanna miała córkę; Klotylda urodziła się w rok po przybyciu jéj do Jodłowéj.
Wzrastało dziecię, nie znając prawie ojca, ale wzrok matki łzawo nieraz i trwożnie spoczywał na niém, bo twarz dziewczęcia była istnem jego portretem. Ludzie przesądni mawiali: będzie szczęśliwa, bo podobna do ojca; a matka drżała na te słowa i łzy połykała tajone, bo ona jedna tylko może na świecie wiedziała, jak wiecznie nieszczęśliwym, wiecznie miotanym i rozdartym na dwoje przez złe i dobre moce, był kasztelanic.
Oczy Klotyldy były, jak u ojca, wielkie, pałające, zmieniające barwę w miarę wzruszeń wewnętrznych; brwi jéj, jak jego, zginały się dumnie i energicznie regularnym zarysem; usta kształtne, wigotne, były namiętne. Uniesienia miewała te same, tę samę fantastyczność pomysłów, gwałtowność żalu lub radości, miłości czy gniewu, i tę samę brzydzącą się fałszem i wszelką nizkością prawość i dumę rycerską. Tylko z duszy Hanny przelała się w jéj serce wielka miłość dla biednych i cierpiących, i ujmująca słodycz obejścia się z otaczającymi, przed którą, im starsza była, tém więcéj ustępowały wybuchy gniewu, odziedziczone po ojcu.
Hanna troskliwie pielęgnowała w córce dobre zarody, a starała się tłumić popędy groźne. Wcześnie przyzwyczajała ją do dziękczynień i błogosławieństw ludzkich, dając jéj możność zasmakowania w zadowoleniu, płynącém z pełnienia dobrych czynów. Kwiatami i poezyą pragnęła zmiękczyć zbytnią energią, nauką ochłodzić ognistą wyobraźnią dziewczęcia, spokojem i słodką macierzyńską pieszczotą ukołysać ducha, który w dzieciństwie już zapowiadał burze przyszłości.
Trudne to było zadanie; może-by jednak moc macierzyńskiego serca zwyciężyła w łonie ukochanego dziecka złe, które w nie z krwią ojcowską spłynęło, ale niestety! Klotylda zaledwie dziesiąty rok kończyła, gdy jodły stare, smutnie wstrząsając ciemnemi szczyty, patrzyły na orszak pogrzebowy, towarzyszący trumnie Hanny. Cierpienia życia zbyt wielkim ciężarem przygniotły żonę kasztelanica; gasła ona stopniowo, powoli, i tak, jak żyła, słodka, cierpliwa, nie o sobie myśląca — skonała, martwiejącą ręką przyciskając do piersi głowę Klotyldy.
Wkrótce o jéj przejściu przez świat, o jéj pojawieniu się w Jodłowéj, świadczył tylko marmurowy, kędyś z Włoch sprowadzony pomnik, który nad jéj mogiłą stanął na górze, panując całéj okolicy i, niby anioł-stróż, bielą unosząc się śród jodeł ciemnych po-nad domem, mającym być kiedyś domem jéj córki.
Gdy złożono w ziemię martwe zwłoki pięknéj i anielskiéj Hanny, kasztelanic dumał nad jéj mogiłą długo, boleśnie. Co w owéj chwili działo się w sercu i w sumieniu jego, niewiadomo, bo nie zwykł był zwierzać się nikomu na świecie; ale gdy podniósł głowę, długo jakąś ciężką myślą schyloną, słudzy, modlący się na grobie swojéj pani, dojrzeli po raz piérwszy w oku dumnego i hartownego, jak stal, człowieka, drżącą na źrenicach łzę. Stoczyła się ta łza po męzkiém obliczu, a wzrok kasztelanica padł na córkę, która z rozognioną twarzą, z rozwianym włosem, drobnemi rękami obejmowała świéżą mogiłę. Kasztelanic pochwycił dziecię w gwałtowny uścisk i z niém razem ukląkł na grobie, szepcąc niezrozumiałe wyrazy, jakby zmarłéj coś przyrzekał, jakby ją o coś błagał.
Odtąd kasztelanic, nagłym zwrotem, zdarzającym się nieraz u ludzi namiętnych, pokochał córkę z całą gwałtownością swéj wulkanicznéj natury. Pysznił się szybko rozwijającą się bystrością jéj umysłu i wdziękami, wróżącemi wielką piękność; uczył ją sam śpiéwać, rysować, a domownicy dziwili się, widząc, jak nieugięty pan ich posłuszny był nieraz kapryśnéj woli dziecka, jak on, twardy i hartowny, miękko ją pieścił, bawiąc się warkoczami jéj ciemno-kasztanowatych włosów.
— Dziecię — mawiał jéj czasem — tyś niepodobna do matki; ona miała czarne włosy.
Na te słowa dziewczę nachmurzało białą twarzyczkę i wieszało się ojcu na szyję, pytając:
— Czy ty mnie bardzo kochasz, ojcze?
— Dziecko, życie-bym oddał za ciebie.
— I zrobisz wszystko, o co cię poproszę?
— Wszystko — odpowiedział kasztelanic, całując gładkie jak marmur czoło córki.
— Zrób ojcze tak — prosiła — aby matka moja powstała z tego zimnego, brzydkiego grobu, w który ją włożono, i niech potém przypłynie po nas z góry gwiazda złota i zabierze ją, ciebie, mnie i Jodłową całą tam pod błękitne niebo, gdzie nikt nie umiéra i nikomu za umarłymi nie tęskno.
Kasztelanic uśmiechał się, w oczach migotały mu smutne blaski, brał dziecię na kolana i mówił:
— Klotyldo, żądasz dwóch rzeczy, które stać się nie mogą: umarli nie wstają z grobów i gwiazdy nie zstępują nigdy na ziemię.
Wtedy pierś dziecka podnosiła się łkaniem gwałtowném.
— Czego płaczesz? — pytał ojciec.
— Chcę matki mojéj i gwiazdy — odpowiadała Klotylda.
Kasztelanic składał ją płaczącą na miękkich kobiercach, a sam, stojąc nad nią i patrząc na konwulsyjne podnoszenie się jéj piersi, mówił:
— Dziecię, ty nigdy szczęśliwe nie będziesz, bo masz moję naturę. Jam także przez życie całe z grobu wywoływał umarłą i goniłem za gwiazdą jakąś, przeczutą a niedościgniętą.
Wszyscy i wszystko wkoło Klotyldy korzyło się przed jéj wolą. Słudzy i domownicy myśli jéj w spojrzeniach czytać pragnęli, bo każda chmurka na czole dziecka wywoływała błyskawice gniewu w oczach pana Jodłowéj, a gniew ten straszny był wszystkim. Lecz posłuszeństwo dla Klotyldy nie trudne im było, po matce bowiem odziedziczyła ona nieskończoną dobroć dla podwładnych i niższych od siebie, a otaczający ją mawiali: Będzie tak dobra, jak nieboszczka pani.
Mimo całéj namiętnéj miłości dla swéj córki, kasztelanic nie mógł dłużéj pozostać w Jodłowéj. Zwyczaj, który mu przeszedł w naturę, wewnętrzny jakiś ogień trawiący, a może i wyższe jakieś cele gnały go w świat. Był możnym, rozumnym, energicznym, a głowa jego wrzała myślami i pierś płonęła pragnieniem, które się w Jodłowéj pomieścić nie mogły.
Klotylda kończyła lat czternaście, kiedy po raz piérwszy opuściła z ojcem Jodłową, a w rok potém wszystkie prawie europejskie dzienniki opisywały szczegóły strasznego w Medyolanie pojedynku między kasztelanicem i francuzkim markizem, pojedynku, w którym piérwszy z nich poległ.
W przeddzień walki, kasztelanic wskazał przyjacielowi rozpłakaną córkę i dodał:
— Jeżeli umrę, powierzam ci ją, Edwardzie. Odwieź ją do kraju, do Jodłowéj; niech się tam po mnie mogiłą matki pocieszy.
I wtedy tylko, gdy żegnał ukochane dziecię, głos mu zadrżał i po hardém czole przebiegła chmura głębokiéj boleści.
Po śmierci kasztelanica, Edward Warski, chorą z rozpaczy Klotyldę odwiózł do kraju i opiekował się nią, tak umiejętnie i zręcznie, iż, mimo niestosowności wieku, zapanował nad wyobraźnią i wrażliwą naturą dziecka i został wkrótce jéj mężem. Powiadano ogólnie, że towarzysz zabaw młodości kasztelanica mniéj był rozkochany w jego córce, niż w dobrach, które odziedziczyła. Bądź co bądź, po dwóch latach dość smutnego pożycia, rozstali się z sobą na wieki: śmierć, zabierając ze świata pana Warskiego, dała im rozwód
Wtedy ośmnastoletnia wdowa ukazała się w Jodłowéj tylko dla urządzenia majątkowych spraw swoich, poczém wionęła w świat i, jak dawniéj o jéj ojcu, tak potém o niéj, do stron rodzinnych dochodziły wieści, na których odgłos, znający ją w dzieciństwie ludzie podnosili ramiona, mówiąc:
— Krew ojca przeszła w jéj żyły.
Ale wszyscy biedni z okolic Jodłowéj, włościanie, oficyaliści, starzy słudzy jéj rodziców, o których nie zapomniała śród szałów i zabaw nawet swoich, którymi opiekowała się i których obdarowywała, wszyscy ci ludzie mawiali:
— Serce matki w niéj się odrodziło.
Tymczasem dwór jodłowski, choć opuszczony przez dziedziczkę swoję, utrzymywany był wytwornie, z najwykwintniejszą starannością. Klotylda Warska dzierżawcę swego, pana Dembowskiego, poczciwego szlachcica, o zapaśnéj kieszeni, sumiastym, siwym wąsie i stentorowym głosie, zobowiązała kontraktem do najściślejszego dozorowania każdego zakątka dworu i zachowywania go w tak porządnym i pełnym smaku stanie, w jakim zostawił go jéj ojciec. Pan Dembowski, rzetelny i uczciwy do drobiazgowości, sumiennie spełniał polecenie dziedziczki; więc, lubo sama pani była w Paryżu, we Włoszech, czy w Warszawie, dwór jéj roił się mnóztwem lokajów, ogrodników, woźniców; w domu woskowane posadzki salonów jak szkło błyszczały, w ogrodzie i cieplarniach kwitły przepyszne kwiaty, a w stajniach rżały starannie karmione i doglądane wierzchowce i powozowe konie. Wydatkom tym wszystkim, podobnie jak znacznym potrzebom pani Warskiéj, wystarczała Jodłowa i kilka innych, należących do niéj, a sławnych urodzajnością, folwarków.
Na drugim dziedzińcu, oddzielonym od mieszkalnego domu i dworskich oficyn żelazném otoczeniem i nieprzejrzaną prawie ścianą jodeł, w szarym domu, przeznaczonym na mieszkanie dzierżawcy, schludnie było i porządnie, bo pan Dembowski lubił ład, a żona jego dobrą była gospodynią, ale skromnie i po szlachecku. W obszernych i wygodnych pokojach posadzki nie woskowane były, ale czerwono malowane; przed kanapami z jesionu stały stoły, pokryte siatkowemi serwetami domowéj roboty; w rogach bawialnego pokoju, na staroświeckich etażerkach, rozstawione były różnokształtne filiżanki z podejrzanéj porcelany, albo bukiety z włóczkowych, także domowéj roboty, kwiatów, chronione od pyłu szklanemi, wzdłuż i wszerz pękniętemi, kloszami. Na oknach, zamiast pomarańcz i kamelii, zdobiących dworski ganek, za firankami z białego muślinu, kwitły miesięczne różyczki, rezeda i pelargonia, a niekiedy tylko, wyniesiona z cieplarni, ukazywała się wonna datura, albo wspaniała hortensya, nielubiana przez samę panią Dembowską, bo mówiono, że kłótnią w dom wnosiła.
Pan Dembowski jednak, tak był skrupulatnie sumienny i uczciwy, że za daturę nawet i hortensyą gniewał się na córki, dowodząc, że nie powinny brać ich z cieplarni, boć przecie on kwiatów w Jodłowéj nie wziął w dzierżawę, a więc nie ma do nich prawa.
W tém-to szlacheckiém mieszkaniu, jednego z ostatnich dni kwietniowych, wielki panował rozruch. Pan Dembowski wszedł z rana do pokoju żony i córek z listem w ręku i rzekł:
— Pani Warska dziś wieczorem do Jodłowéj przyjedzie. Niech jéjmość z dziewczętami obejdzie ogród i dziedziniec, mosanie tego, i napędzi ogrodników, aby u nich wszystko było w należytym porządku. Reszta moja rzecz.
Po chwili stentorowy głos dzierżawcy brzmiał w stajniach i kuchni; furmani wyprowadzali konie, wierzchowce przepędzając na linach, powozowe pojąc i czyszcząc, a kucharze krzątali się tak, aż dym gęstemi kłębami buchał z kuchennych kominów. Pani Dembowska chodziła po wszystkich drogach i dróżkach ogrodu, patrząc, czy starannie wygracowane, a panienki, z pomocą małych ogrodniczków, układały do salonów bukiety i kosze z kwiatami, a oprócz tego, odświeżały własne sukienki i wstążeczki, aby módz przyzwoicie pokazać się przybywającéj dziedziczce, światowéj, jak mówiły, i eleganckiéj pani.
Gdy rozniosła się po dworze wieść o mającém za kilka godzin nastąpić przybyciu pani Warskiéj, nikt nie poczuł obawy, ani niezadowolenia. Począwszy od samego dzierżawcy i jego rodziny, aż do sług, należących do najniższych stopni w hierarchii domowéj, wszyscy mieli rozpromienione twarze i cieszyli się, że raz już przecie ujrzą w Jodłowéj śliczną i dobrą panią.
Najstarszy stangret pieszczotliwie splatał długą grzywę ulubionego jéj wierzchowca, Pegaza; ogrodnik całe dwie godziny wysilał swój smak i umysł na ustawienie wazonów, strojących ganek; kucharz łamał sobie głowę nad wynalezieniem nowego sposobu urządzenia pasztetu, a stary, siwy Ignacy, kamerdyner kasztelanica, za młodych jego jeszcze lat, przechadzał się po salonach, zdmuchywał pyłki ze stołów, po raz setny ocierał lustra i poprawiał symetryą rozstawionych wszędzie bukietów.
Gdy zmrok zapadać począł, pan Dembowski, w świąteczném ubraniu, zapalił fajeczkę i wyszedł na ganek swego mieszkania, a trzy jego jasnowłose córki, w niebieskich, wykrochmalonych perkalikach, zaczęły się przechadzać za jodłami i żelazném otoczeniem dworskiego dziedzińca, chcąc tego dnia jeszcze, choć przelotnie, choć wysiadającą z powozu, zobaczyć panią Klotyldę.
Zmrok zapadł już zupełny; stary sługa pozapalał w salonach lampy i kilkoramienne świeczniki, oświecił przedpokój i u stropu podjazdowego ganku zawiesił latarnie. Gdy spełnił tę ostatnią czynność, wszedł na ganek pan Dembowski.
— A cóż, Ignacy! — ozwał się grubym swoim basem — pani nie przyjeżdża, mosanie tego, co?
— Przyjedzie — odpowiedział stary — już kiedy napisała, że przyjedzie, to przyjedzie.
— Prawda, że ona bardzo akuratna, mosanie tego.
— Rychtyk, jak zegarek. Co w tém, to poszła po ojcu; już kiedy, bywało, co powié, to jak amen w pacierzu, choćby pioruny biły, tak musi być i koniec.
Z dala, łagodny wietrzyk wiosenny, przyniósł odgłos pocztowego dzwonka.
— Ot, jedzie! — zawołał Dembowski, i zaczął nasłuchiwać.
— Jedzie! — zawtórował sługa, i słuchał także.
Ale im bardziéj zbliżał się dzwonek, tém większy wyraz rozrzewnienia zalewał twarz starego Ignacego. Słuchał i mrugał oczyma, posłuchał jeszcze i zagryzł siwego wąsa. Dzwonek był tuż, tuż blizko bramy. Ignacy skrzywił się potężnie i wierzchem ręki pociągnął po zwilgotniałych oczach.
Dembowski patrzył na niego i zaśmiał się swoim rubasznym, głośnym śmiechem.
— A cóż to, mosanie tego! — zawołał — cebuli powąchałeś, Ignacy, że ci łzy płyną z oczu?
— Oj, nie cebuli powąchałem, ale stare czasy przypomniałem — odparł Ignacy. — Przecież to ja jéj ojca na ręku nosiłem i ją widziałem w kołysce, i trumnę nieboszczki pani, het tam, na górę niosłem. Ja jéj nigdy nie mogę widzieć bez łez; taka to już moja natura.
— A ja znów — odpowiedział dzierżawca — jak patrzę na panią Warską, to mi wszystkie uśmiechy z serca na usta lézą, mosanie tego. Taka śliczna! taka miła! Ej, Boże odpuść... nie dziwić się tym ludziskom, co to tam za nią, na wielkim świecie, łby tracą!
— Ej tracą, tracą! co tam tracą! — nierad z téj wzmianki, zamruczał Ignacy. — Czy to właśnie wierzyć ludzkim plotkom? Kto miał łeb, to go nie stracił, a kto miał tylko połowę, to i niewielka szkoda. Co to tracą! jak tracą! A żeby i tracili, czy to jéj wina? czy ona może im zabronić, czy co? Ot, piękna i dobra, jak anioł, i kwita!
Nadjeżdżający powóz przerwał gderanie Ignacego, który ujmował się za dobrą sławą swéj pani. W bramę wjeżdżała sześciokonna kareta i szybkim kłusem podjechała pod ganek. W mgnieniu oka Ignacy otwierał już drzwiczki powozu, a pan Dembowski, z barankową czapką w ręku, stał na piérwszym schodzie ganku.
Z powozu wysiadła pani Warska, w czarnéj sukni i kapeluszu z czarną koronkową zasłoną, a za nią wyskoczyła jéj ulubiona i nieodstępna sługa, Marylka.
Wysiadając, Klotylda uśmiechem i skinieniem głowy powitała Ignacego, potém, ujrzawszy dzierżawcę Jodłowéj, żywo postąpiła kilka kroków i, podając mu obie ręce, rzekła głosem, w którym dźwięczała serdeczna uprzejmość:
— Witam pana. Takem już zatęskniła do Jodłowéj i do państwa tu wszystkich, żem przyjechała nareszcie, i to na parę miesięcy.
Pan Dembowski poniósł do ust obie śliczne rączki, a ściskając je w swoich grubych i ciemnych dłoniach, zawołał:
— Witamy, witamy panią dobrodziejkę! ho, ho, ho! mosanie tego!
W miejscu, gdzie między oranżeryą i domem przerzedzały się nieco gałęzie jodłowe, z za nizkiego otoczenia wyglądały na dworski dziedziniec trzy jasnowłose, o rumianych policzkach, głowy, i śród zmroku błyskały błękitne perkaliki trzech córek pana Dembowskiego.
— Czy widzisz, czy widzisz ją? — szeptała najstarsza Elżunia, przechylając się na wszystkie strony, aby lepiéj ujrzéć panią Warską.
— Widzę, widzę! — odszepnęły dwie inne.
— Ależ suknia! — szepnęła średnia, Antosia.
— Aż szeleści, jak wiatr! — zauważyła najmłodsza, Magdzia.
— Patrz, patrz, jak pięknie idzie!
— Podała ojcu rękę.
— Nie, obiedwie.
— Słyszysz, słyszysz, coś mówi!
— Ot teraz światełko od latarni na twarz jéj padło. A, że piękna, to piękna!
— Jeszcze piękniejsza, niż była w przeszłym roku.
— Ach, ten ojciec, zasłonił ją!
— O, znowu podaje ojcu rękę.
— Ot i poszła!...
— Szkoda!
— Jutro ją pewnie zobaczymy.
— W przeszłym roku była u nas, zdaje się, trzy razy.
— Nie, dwa i to zawsze na chwilkę, bo pamiętasz, że mama zaraz po jéj wyjeździe wyjechała z Magdzią na całe lato do ciotki Lipowskiéj.
Rozmawiając w ten sposób, dziewczęta odeszły od ogrodzenia dworskiego dziedzińca i zaczęły przechadzać się przed gankiem swego mieszkania, wkoło dużego klombu z różanych i bzowych krzewów.
— Dziwna rzecz — ozwała się Magdzia — czemu pani Warska ciągle nie mieszka w Jodłowéj? Tu tak pięknie! Mój Boże, gdybym ja miała taką Jodłową, nigdy-bym jéj nie opuszczała.
— Ej, co ty wiész! — odpowiedziała Elżusia — czyś ty kiedy widziała wielki świat? Ja, jak byłam dwa miesiące w Wilnie, u ciotki Kaczyńskiéj, to widziałam z daleka, jak tam panowie pięknie kłaniają się i mówią, a panie zawsze w aksamitach i atłasach, ciągle tańczą, jeżdżą z wizytami, słuchają muzyki, albo patrzą na teatr i cóż dziwnego, że pani Warska, taka piękna, taka bogata, woli żyć na tym wielkim świecie, niż w Jodłowéj.
— I cóż tam jéj tak bardzo miłego daje ten wielki świat? — zarzuciła znów Magdzia.
— Bawi się dobrze i basta! — zadecydowała Antosia.
— Et, mnie bo się zdaje, że człowiek nie na to stworzony, żeby się bawił — szepnęła Magdzia.
— I cóż-byś ty robiła, gdybyś była bogatą? — szepnęła Elżusia.
— O, nie powiem, nie powiem! — ze śmiechem zawołała Magdzia.
— Czemu nie powiész?
— Powiedz ty wprzódy, Elżusiu.
— Jabym bawiła się, jak pani Warska.
— A ty, Antosiu?
— Jabym jednę część majątku oddała rodzicom i wam, drugą ubogim, a za trzecią nakupiła-bym sobie tyle czekoladowych cukierków, żeby mi na całe życie wystarczyło.
— Ha, ha, ha! — zaśmiały się siostry.
— A ja anibym się bawiła, anibym czekolady nie nakupiła — rzekła Magdzia.
— A cóżbyś zrobiła?
— Nie powiem, bo będziecie się śmiały.
— Nie będziemy, tylko powiedz, powiedz!
— No, to już powiem, nie śmiejcie się ze mnie. Oddała-bym wszystko panu Lucyanowi.
— Panu Dolewskiemu? — zawołały siostry — a tobież, Magdziu, zkąd on do głowy przyszedł?
— Ot, tak! ni ztąd, ni z owąd — odparło dziewczę — może od téj gwiazdki, co nad naszym domem świeci, może od téj jodły, co nad nami szumi. Alboż to on piérwszy raz przyszedł mi do głowy?
— Ej, Magdziu, Magdziu! — pogroziła starsza siostra.
— No i cóż w tém złego?
— Już to ja dawno spostrzegłam, że ty się zakochałaś w panu Lucyanie.
— Ej, zakochałam, to nie; ale on taki dobry! — odrzekła Magdzia, cała płonąc rumieńcem.
— To prawda, a jakie ma piękne oczy! — zawtórowała Antosia.
— Tak, ale czyż to on patrzy na nas? — zauważyła Elżusia.
— Alboż to koniecznie trzeba, żeby zaraz i patrzył — zarzuciła najmłodsza. — Wiadomo, że my jesteśmy biedne wiejskie dziewczęta, w domu wychowane, że nic nie umiemy, nic nie znamy. O czém-że on będzie z nami mówił i dlaczego miał-by się nami zajmować, kiedy jemu czego innego trzeba? Ale zawsze można przyznać, że takiego dobrego i miłego człowieka, jak on, chyba niéma na świecie.
— Ach, wiecie, co mi przychodzi do głowy? — zawołała Elżusia — jak on pozna panią Warską i pani Warska jego...
— To i cóż będzie?
— To się pewno pokochają.
— A może... — bardzo cicho szepnęła Magdzia.
— A to-by szkoda było pana Lucyana — rzekła Antosia.
— A toż czemu? owszem, śliczna-by z nich dwojga była para.
— Ej, albo-by to pani Warska wyszła za niego? — rozumowała daléj Antosia. — Prawda, że jest piękny, dobry i rozumny, ale biedny, i to tylko ma, co zapracuje, a ona bogata i mówią ludzie...
— Cóż tam ludzie mówią?
— Że okrutna z niéj bałamutka.
— A mnie się zdaje — rzekła Magdzia — że choć pani Warska i bogata, i, jak mówią, bałamutka, dlatego pana Lucyana pokochać może.
— A cóż-byś ty na to powiedziała, Magdziu? — figlarnie spytały siostry.
Magdzia milczała przez chwilę, aż odrzekła:
— Jeżeli-by pan Lucyan był przez to szczęśliwy, poszła-bym piechotą do Ostréj Bramy, podziękować Matce Bozkiéj.
— Panienki! panienki! proszę na kolacyą! — zawołała służąca, z fartuchem u pasa i w chustce na głowie, niosąca przez dziedziniec z kuchni ku gankowi wielką salaterkę, z któréj rozchodził się zapach zawijanych zrazów.
Panienki szybko pobiegły ku domowi, bo wiedziały, że ojciec nie lubił czekać, i gdy mu się to kiedy zdarzyło, gdérał straszliwie.
Zaledwie weszły do jadalnego pokoju, w którym, koło nakrytego i jedną świécą oświetlonego stołu, stały proste, czerwono malowane krzesła, z innych drzwi wszedł pan Dembowski.
— Cicho, dziewczęta! — rzekł — matka niezdrowa, położyła się.
— A co to mamie? — zawołała Magdzia, biegnąc już ku drzwiom pokoju matki.
— Nie idź tam, mosanie tego, może zasnęła. Przeziębiła się widać i dostała bólu głowy i dreszczów.
— Już to mama od kilku dni nie jest zdrowa — zauważyła Antosia.
I posmutniałe nieco dziewczęta zasiadły z ojcem do wieczerzy; niemniéj jednak z wiejskim i młodym apetytem zmiatały z półmisków i salaterek zrazy zawijane i kaszę gryczaną ze szwedami.
Kilka chwil przedtém pani Warska, po chwilowéj rozmowie na ganku z dzierżawcą swoich dóbr, powiedziała mu grzeczne: do jutra! i wbiegła do oświetlonego wnętrza swego domu.
Wnętrze to odpowiadało wytwornością i smakiem zewnętrznéj stronie jodłowskiego dworu. Piękna dziedziczka z dużych, ozdobnych sieni, weszła do obszernéj sali jadalnéj, któréj kilka okien wychodziło na dziedziniec. Między temi oknami, w wązkich złoconych ramach, powprawiane były w ścianę lustra od sufitu do posadzki; przeciwną ścianę całkiem prawie okrywały portrety przodków pani Warskiéj. U okien nie było firanek ani kwiatów, lecz tylko pod każdém z nich, na marmurowych podstawach, widać było wielkie etruskie wazony, albo posągi, niosące na głowach kosze owoców, a w rękach czary i wieńce. W środku sali stał starożytny stół, rzeźbiony z orzecha, a wkoło niego również staroświeckie i rzeźbione, o wysokich poręczach, krzesła. Posadzka cała pokryta była kobiercem o arabeskach ciemnych barw, a między portretami otwierało się dwoje wązkich a wysokich, jak okna, i także bogato rzeźbionych, drzwi.
Drzwi te prowadziły do dwóch salonów. Piérwszy z nich duży, o kilku oknach, wychodzących na ogród, zastawiony był sprzętami, pamiętającymi kasztelańskie czasy. Stały tam kanapy i fotele à la Louis XV, białe, z wyzłacanemi brzegami, obite ponsowym aksamitem, o złotych, szerokich frenzlach; stoliki marmurowe, na których barwiły się mozaikowane rajskie ptaki i bukiety; u okien wielkie bronzowe jastrzębie w dziobach utrzymywały ponsowe aksamitne firanki, zdobne złotą frenzlą; na ścianach wisiało kilka obrazów, o ciemném tle i szerokich, złoconych ramach. Posadzka bez kobierców, poprzerzynana czarnemi dębowemi kwiatami, lśniła się jak szkło; u sufitu wisiał wielki pająk, drżąc kryształowemi ozdobami.
Drugi salon mniejszy był i całkiem już nowożytny. Zdobiły go miękkie kozetki i głębokie, paliowym atłasem pokryte, fotele, konsole marmurowe ze zwierciadłami i pięknym zegarem, lekkie atłasowe firanki u okien i drzwi, i wielkie, kunsztownie wyrabiane kosze, pełne kwitnących krzewów.
Z tego drugiego salonu jedne drzwi prowadziły do biblioteki, w któréj parę tysięcy tomów poustawiano w rzeźbionych i oszklonych szafach; drugie wiodły do niewielkiego pokoju, o szerokich szklanych drzwiach, wychodzących na ganek do ogrodu. Pokój ten urządzony został przez samę już panią Warską i był ulubioném jéj miejscem w Jodłowéj, a kto wchodził doń, mógł sądzić, że magiczną siłą jakąś na daleki Wschód został przeniesiony.
Ściany pokoju tego były całkiem okryte grubą, ułożoną w szerokie fałdy, materyą wschodnią, wyrabianą w barwne arabeski i koła; fałdy te pokrywały i sufit, tworząc rodzaj okrągłego sklepienia i schodząc się w wielką różę, od któréj spuszczała się szafirowa lampa. Wkoło ścian biegły bardzo nizkie otomanki, okryte wschodniemi kobiercami i poduszkami; na posadzce leżał podobnyż kobierzec; w dwóch rogach pokoju stały sięgające sufitu zwierciadła; w dwóch innych w spiralne kolumny ustawione były wazony z kwiatami, a z po-za ich gałęzi wychylały się szafirowe także lampy. Materya, pokrywająca sufit i ściany, tworzyła zarazem zamknięte portyery u dwojga drzwi, z których jedne prowadziły do mniejszego salonu, inne do sypialni pani Warskiéj.
Jak wschodni gabinet grubą wschodnią materyą, tak sypialnia ta ściany i sufit pokryte miała fałdami białego, przezroczystego muślinu. Między niemi stały kanapki, fotele, łóżko, małe biurko z przyborami do pisania, toaleta z ogromném zwierciadłem i nizkie, kołyszące się krzesła. Na marmurowym kominku widać było zegar alabastrowy i takąż lampę, a naprzeciw łóżka, pół-ukryta w fałdach draperyi, wisiała wyborna kopia Madonny Syxtyńskiéj.
Klotylda szybko przeszła przez salę jadalną i dwa oświetlone salony i zatrzymała się we wschodnim gabinecie, u którego stropu paliła się szafirowa lampa. Zdjęła kapelusz i okrycie, oddała je Marylce i, zbliżywszy się do zwierciadła, wyjęła z włosów utrzymujący je grzebień. Strumień długich, grubych warkoczy opłynął jéj ramiona i stan.
We drzwiach, w pełnéj uszanowania postawie, stał Ignacy.
— Czy jaśnie wielmożna pani każe podać sobie wieczerzę? — zapytał.
— Dziękuję ci, Ignacy — rzekła, zsuwając z czoła opadające włosy — będę tylko piła herbatę. Marylka mi ją poda.
Stary kamerdyner skłonił się i miał wyjść.
— Pogaś światła w salonach — rzekła, podchodząc doń, Klotylda — widziałam już, że wszystko jest w porządku i wybornie utrzymane, i dziękuję ci za to, mój poczciwy.
Ignacy z jedną ręką podniesioną w górę, dla podtrzymania portyery, stanął jak wryty na te słowa; na twarzy jego znowu zagrało rozczulenie. Stał i patrzył na nią przez chwilę, aż wreszcie wyjąknął:
— Chwała Bogu, że jaśnie wielmożna pani przyjechała już do nas.
Klotylda zbliżyła się i drobną rękę położyła na jego ramieniu.
— Tracisz widzę pamięć, mój stary — rzekła z uśmiechem — zapomniałeś, że nie lubię, kiedy poczciwy sługa mego ojca i dziada nazywa mnie jaśnie wielmożną panią.
Było to zbyt wiele dla serca starego kasztelańskiego sługi; obu dłońmi pochwycił rękę Klotyldy i podniósł ją do ust.
— Moja droga, dobra pani! — wyszeptał.
— A jakże tam ma się żona twoja? — spytała Klotylda — a wnuczka twoja, Franusia, która w przeszłym roku za mojéj tu bytności za mąż wyszła, czy zdrowa i szczęśliwa?
— Żonisko zdrowe, ale biedna Franusia...
— No cóż?
— Mąż jéj, który, jeśli pani pamięta, był leśnikiem u pana M., stracił miejsce i teraz w biédzie oboje, a już i dziecko jest.
— O, toś ty już pradziadunio — zaśmiała się Klotylda. — A za cóż mąż Franusi stracił miejsce? czy pije może, albo niepoczciwie służy?
— Oj nie, pani! trzeźwy to i poczciwy człowiek, tylko, że go sobie rządzca pana M. nie spodobał.
— No, kiedy tak, to zaradzimy temu i znajdziemy mu lepsze jeszcze miejsce, niż to, które utracił. A dziecko ich czy już ochrzczone?
— Nie jeszcze. Urodziło się przed tygodniem.
— A przyjmiecie mnie za matkę chrzestną?
Tu Ignacy znowu poniósł do ust rączkę swojéj pani.
— A teraz — rzekła ona — idź spać, mój poczciwy stary; musiałeś się dość namęczyć, przygotowując wszystko na moje przyjęcie. Już tu przy herbacie Marylka mi posłuży.
Skinęła z uśmiechem głową i odeszła, a Ignacy zniknął za opuszczoną portyerą.
W jadalnéj sali spotkało go dwóch nowoprzyjętych na służbę lokajów.
— Cóż tam pani? — spytali kamerdynera — w dobrym humorze przyjechała, co?
— Niech ją Bóg błogosławi! — odpowiedział stary, któremu się w oczach łzy kręciły — to anioł!
W godzinę potém, Marylka wynosiła ze wschodniego gabinetu srebrny przybór, z którego pani jéj piła herbatę, i zapalała w sypialni alabastrową lampę.
— Idź spać — rzekła do niéj Klotylda — rozbiorę się i położę sama.
Po odejściu Marylki, powstała z otomanki, na któréj leżała, zbliżyła się ku drzwiom od ogrodu, otworzyła je i wyszła na ganek.
Noc była gwieździsta, ciepła i cicha, bardzo, wszystko już spało w Jodłowéj. Łagodne tchnienie, połączone z wonią kwitnących po klombach kwiatów, owiało Klotyldę, niby pocałunkiem powitania; nad głowami posągów zaszumiały jodły, a między zielenią myrtu i cyprysu błyskały białe wazonowe róże i kamelie.
Klotylda stała przez chwilę, zapatrzona w ciemne, gwieździste sklepienie nieba, którego szczyty jodeł dotykać się zdawały, w posągi, w kwiaty... odetchnęła szeroko, obie ręce przycisnęła do piersi i rzekła:
— Jak tu pięknie! jak wonno! jak cicho!
Oparła głowę o gałęź i stała w milczeniu. W myślach jéj przesuwać się musiały różne obrazy, bo po chwili szybkim ruchem wyciągnęła obie złożone ręce i szepnęła:
— Ojcze mój! matko moja! wyście tu żyli!
I zatopiona we wspomnieniach i rozmyślaniach, jakiemi ją owiała Jodłowa, weszła do gabinetu, stanęła przed zwierciadłem i machinalnie zaczęła rozplatać swoje warkocze.
Po chwili uśmiech zaigrał na jéj ustach; obejrzała się i rzekła do siebie:
— Ciekawam, jak się jemu spodoba Jodłowa!?
Rozplatała, splatała swoje włosy i owijała niemi głowę, jak we wschodni turban, a potém przeszła do swéj sypialni.
Alabastrowa lampa łagodnie oświecała wytworny ten pokój, zegar odzywał się z cicha, jednostajnemi tętnami, a między fałdami muślinu, rozświetlona padającym na nią promieniem lampy, jaśniała twarz Madonny.
Ku niéj skierowała się Klotylda, uklękła, złożyła ręce na piersiach i wzrok utkwiła w obrazie. Powoli wzrok ten łzą zachodził, pierś się podniosiła wzruszeniem, a usta roztwierały cichym, niedosłyszalnym szeptem modlitwy.
— Przed Tobą, o Maryo! modliła się matka moja przeczysta, do Ciebie ja, grzesznica, myśl moję posyłam. Z burz mego życia nietkniętą i ciepłą wyniosłam wiarę w Ciebie, o niepokalana! Teraz lepsza i czystsza, niż kiedy, klękam przed Tobą, niech przyszłość moja przeszłość odkupi. A Ty, Maryo, pomagaj biednemu sercu mojemu, aby w spokoju i miłości spocząć już mogło!...
W kilka chwil potém, zupełna cisza panowała w sypialni. Białe światło opromieniało ciągle twarz Madonny i drżący promień rzucało na uśpioną między fałdami muślinu Klotyldę. Owiał ją snać spokój Jodłowéj, bo spała cicho, jak dziecię, głowa jéj, strojna w koronę z warkoczy, spoczywała na białéj obnażonéj ręce, pierś lekkim oddechem podnosiła się spokojnie.
Zegar metalicznym dźwiękiem oznajmił północ, Klotylda poruszyła się, a uśpione i wpół otwarte jéj usta cichém pytaniem wymówiły wyraz: przyszłość?
W téj saméj chwili zagasła na kominku paląca się lampa, ciemność zupełna ogarnęła pokój, a w dali, z głębi jakiéjś staréj jodły, płaczliwie zajęczała złowróżbna sowa.











Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.