Strona:PL W klatce.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brzozowe gaiki, błyskając białą korą; odwieczne dęby rozłożystemi gałęźmi ocieniały grupy ławeczek i stoliczków; gdzieniegdzie śród aksamitnéj murawy, wązka, kręta ścieżka wiodła do jakiéjś cichéj, w głębi gaju ukrytéj altany, albo do stóp którego z posągów, stojących na oplecionych bluszczem podstawach. W samym środku ogrodu był staw obszerny i czysty; w głębi jego przeglądały się pochylone gałęzie jodeł, a powierzchnią muskało śnieżnemi skrzydły wspaniałe stado łabędzi. W całym ogrodzie, nie było ani jednego kwiatka i ani jednego takiego miejsca, któreby się zaśmiało do człowieka radośnie, promiennie. Ciemne jodły szeptały tam wiecznym szumem jakieś tajemnicze rozmowy, opowiadając sobie może podsłuchane radości i podpatrzone łzy tych, którzy tam u ich stóp przez długie lata ruszali się, cieszyli, boleli i... pomarli dawno. Nad stawem gromadami pływały w powietrzu jaskółki, rozlatując się w cienie gęstych brzozowych gajów, kędy jękiem płaczliwym witały i straszyły je sowy. Białe ławeczki i smukłe posągi w zmroku wieczornym, lub przy świetle księżyca, wydawały się błądzącemi po ogrodzie widmami, które zstąpiły z górnego cmentarza, a zdala od góry płynęły jęki i szumy lasu, jakby poselstwo, słane od sióstr szczęśliwych, do sióstr wygnanych, od jodeł dzikiéj natury, do jodeł ogrodu.
Wchodząc do ogrodu tego od strony góry, długo można było iść śród tych ciemnych, szumiących prze-