Van het Roer/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Van het Roer
Rozdział I
Pochodzenie W Kordylierach (zbiór)
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Boer van het Roer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.

Kontynent afrykański, rozpościerający się olbrzymim lądem na południe od Europy, jakby jej przedłużenie, oblany dwoma potężnymi oceanami, jest do dziś-dnia zagadkowym sfinksem dla naszego świata. Wielkie obszary tej części świata, w której rzeki są stosunkowo bardzo nieliczne, wysychają pod palącymi promieniami podzwrotnikowego słońca, i zda się, zawisło nad nimi przekleństwo bezpłodności i śmierci. Ogromne też przestrzenie, na setki tysięcy mil rozległe, skąpa zaledwie roślinność pokrywa w porze deszczowej. W owej porze tysiące potoków spada z szumem i hukiem po złomach skalnych i wyrwach na to chyba jedynie, by po wartkim i rozpędzonym potężnie biegu zniknąć w morzu piasków i żwiru.
A obok tych przedziwnych, na poły martwych, jak powierzchnia wygaśniętego jakiegoś globu, pustynnych przestrzeni stwarza niepojęta przyroda najpotężniejsze swoje dzieła: świat zwierzęcy i roślinny, zakrojony na miarę gigantyczną, najbujniejszy na całej kuli ziemskiej.
Podczas bowiem, gdy w jednem miejscu żar pustyni nie pozwala zakiełkować najmniejszej trawce, tuż prawie obok dziewicze lasy palmowe pną swoje bujne wierzchołki ku niebu, a wśród nich uwijają się tysiące małp, napełniając puszczę żywym ruchem i wrzaskami. W bezbrzeżnem morzu piasku, zda się, nie istnieje nawet najdrobniejsza muszka, najmizerniejszy robaczek, a jednak o uszy wędrowca obija się tu ryk potężny króla wszystkich zwierząt; wśród oaz i zarośli sięgają prawie wierzchołków drzew swoimi łbami wspaniałe żyrafy; opodal widać wyżłobione od stóp słoni i nosorożców szerokie ścieżki; a tuż niedaleko w wysychających bagnach i zapadniach wywracają się, jak wieprze, olbrzymie hipopotamy...
„Czarny ląd“ nieprzystępny jest dla cywilizacyi starego świata głównie z powodu mało albo wcale nierozwiniętych wybrzeży. Wskutek tego też Afryka znana jest wogóle mniej, niż Ameryka lub Australia, o których przez wieki całe ludzkość pojęcia nawet nie miała, podczas gdy północne naprzykład wybrzeża Afryki znane były już starożytnym. Brakowało im atoli zarówno środków, jak i odwagi, by zapuścić się w głąb tego tajemniczego kontynentu, gdzie tyle niebezpieczeństw czyha na przybysza niemal na każdym kroku. Wiadomości o tem, jakoby starożytni opłynęli Afrykę, są bądź czczym wymysłem, bądź legendą, zupełnie do wiary nie podobną. Taką też legendą jest naprzykład wzmianka w „Księdze Królów“[1], jakoby za czasów indyjskiego władcy Jozafata przedsiębrano podróże morskie od zatoki Arabskiej do przylądka południowego i dalej do Hiszpanii. Nie stwierdzoną jest również wzmianka Herodota, że Kartagińczycy, wysłani przez króla egipskiego Necho w r. 610 przed Chrystusem, tą samą drogą okrążyli czarny kontynent. Potwierdzenia tych wiadomości do dziś nie mamy, a zarówno podania o następnych podróżach Kartagińczyka Hanno w r. 500 przed Chr. i Eudoxos’a z Gadesu pozostają w dziedzinie podań.
Zdaje się, że do końca piętnastego stulecia nikt z północy nie okrążył przylądka południowego Afryki i dopiero historyczną jest wyprawa, którą zorganizował król portugalski Jan pod dowództwem Bartłomieja Diaza. Ten podróżnik istotnie opłynął przylądek r. 1487, ale dalej się nie zapuścił z powodu buntu załogi. Ponieważ w owych okolicach panowały w tym czasie wielkie burze, Diaz nazwał kraj przylądkowy południowej Afryki Cabo tormentoso[2], — ale król Jan zmienił tę nazwę na „Przylądek dobrej nadziei“, pewnym będąc, że tędy prowadzi droga do bogatych Indyi.
Następca jego, Immanuel, wysłał flotyllę, złożoną z czterech okrętów pod dowództwem Vasco de Gamy w celu dalszych badań. Jakoż istotnie dzielny ten podróżnik spełnił chlubnie swoje zadanie, wykreślając ostatecznie drogę do Indyi.
Portugalczycy jednak nie troszczyli się bynajmniej o sam ląd południowej Afryki, nie widząc w nim żadnych korzyści dla swej ojczyzny. Dopiero r. 1600 zajął ten kraj Holenderczyk kapitan van Kisboek i postanowił skolonizować go swoimi ziomkami.
Wychodźcy holenderscy, zwani Boerami[3], wyparli z kraju autochtonów jego, Hotentotów, aż po siedziby Kafrów i zajęli go dla siebie, zakładając tu liczne osady i fermy.
Wzbudziło to zawiść w Anglikach, którzy zapragnęli owładnąć ziemią Boerów dla swoich celów i ostatecznie w pokoju paryskim 1714 r. uzyskali ten kraj dla siebie.
Od tego czasu zaczyna się bardzo silny napływ do Kaplandu Anglików, którzy zwrócili wszelkie swe usiłowania ku temu, by osiedleńców holenderskich wyprzeć z zajętych przez nich siedzib, wskutek czego wywiązał się zawzięty zatarg między kolonistami jednej i drugiej narodowości, mający wpływ niemały na walkę z plemionami tubylczemi.
A plemion tych w żaden sposób lekceważyć nie było można, — wchodziła tu bowiem w grę walka dwóch ras na śmierć lub życie, tak samo, jak naprzykład w Ameryce, gdzie białe plemię uwzięło się wytępić doszczętnie rasę miedzianą i opanować jej siedziby, jej ziemię w zupełności i niepodzielnie. I jak czerwonoskóre plemiona amerykańskie bronią się do dziś jeszcze w rozpaczliwych wysiłkach przed ostateczną zagładą, tak i mieszkańcy pustyni Kalahari nie dali za wygraną i wciąż bronią swoich praw, swego bytu, swego istnienia. Zagłada jakiegoś ludu, bez względu na jego stopień kultury i rasę, nie może nigdy nastąpić odrazu i nagle, — lud ten bowiem, szczwany, rozdrażniany, doprowadzany do ostateczności, zmaga się zazwyczaj na siłach i przez czas dłuższy stawia opór najpotężniejszym atakom, a ulega dopiero w ostateczności, i wówczas jeszcze starając się pociągnąć za sobą w przepaść tych, którzy na niego nastają.
W Afryce południowej walka ta była dla tubylców o tyle ułatwioną, że wśród białych ich napastników nie było zgody i trwały wśród nich nieskończone zatargi.
Pewnego razu, bawiąc w holenderskiej prowincyi Zelandyi i goszcząc w domu niejakich van Helmersów, która to rodzina, mimo niezamożności, podejmowała mię bardzo gościnnie i serdecznie, dowiedziałem się, że jeden z krewnych głowy domu wyemigrował był do Kaplandu. Wychodźca ten i jego syn przez długi czas pisywali do swej rodziny, lecz od chwili, gdy Boerowie zostali wyparci przez Anglików za góry Smocze, do dzisiejszego Transwaalu, korespondencya ustała. Mimo to, rodzina wspominała bardzo życzliwie tych swoich krewnych, i kiedy się przyznałem, że w najbliższym czasie zamierzam przedsięwziąć podróż na południową półkulę, proszono mię na wszystko, ażebym się wywiedział coś o tych rzekomo zaginionych krewnych i nawet powierzono mi list na wypadek, gdyby wywiady moje odniosły dobry skutek.
Przybywszy do Kaplandu, zwiedziłem co ważniejsze miejscowości tego kraju i wybrałem się następnie do Transwaalu, aczkolwiek tamtejsze stosunki niebardzo wówczas były zachęcające.
Sławny wódz Kafrów, Czaka, uchodzący słusznie za Attylę afrykańskiego, podbił był liczne plemiona i szczepy czarnych swych współziomków i zorganizował je tak znakomicie, że przez długi czas uchodziły one za niezwyciężone nawet w stosunku do napływowej, białej ludności tamtejszej.
Niebawem jednak rodzony brat tego wodza, nazwiskiem Sikukuni, pozazdrościł Czace sławy i potęgi, napadł na niego i zamordował, a przywłaszczywszy sobie władzę, chciał ją utrwalić szeregiem zwycięstw nad znienawidzonymi Boerami, którzy i bez tego cierpieli prawdziwy krzyż Pański ze strony rządu angielskiego i osadników w Albionu. W walkach tych dokazali Boerowie istnych cudów waleczności i wkońcu uspokoili wojowniczego Sikukuniego. Następnie jednak, gdy republika boerska przedsięwzięła budowę kolei żelaznej do Delagoa, która to kolej byłaby uniezależniała Boerów ekonomicznie, rząd angielski postanowił zniweczyć ten plan, a to w ten sposób, że podburzył Sikukuniego do powstania przeciw nim, dostarczywszy mu broni i pieniędzy. A gdy już walka wybuchła, wówczas Anglia wystąpiła zbrojnie, rzekomo w imię zasad chrześcijańskich, i pod tym płaszczykiem dokonała zaboru Transwaalu.
Z tych to czasów pochodzi owo zdarzenie, które opowiedzieć tu zamierzam.
W Transwaalu podróżuje się zazwyczaj wozami, zaprzężonymi w woły. Co do mnie jednak, przyzwyczajony będąc oddawna do jazdy konnej, wybierając się w drogę, postarałem się o wyborowego wierzchowca angielskiej rasy. Podróż konno jest przedewszystkiem o wiele szybsza i daje więcej swobody.
Obok mnie jechał Kwimbo, Basuto, wynajęty za przewodnika. Przedtem służył on przez dłuższy czas po farmach, gdzie nauczył się coś-niecoś po holendersku i nie był wrogo dla białych usposobiony.
Była to wielce osobliwa figura. Ubranie jego składało się jedynie ze skórzanego fartucha na biodrach, a czarną swą lśniącą skórę smarował od stóp do głów jakimś tłuszczem. Chroniło go to, co prawda, przed owadami, ale, niestety, tak przykra woń zalatywała od niego, że starałem się obcować z nim nie bliżej nad dwadzieścia kroków. Ciekawą też osobliwość przedstawiała jego fryzura, smarowana starannie gumą akacyową, dzięki czemu włosy zbiły mu się w dwie gęste warstwice, podobne do trzewików, ułożonych na głowie podeszwami do siebie, a końcami rozchylonych ku przodowi. Wśród tych zbitych włosów przechowywał Kwimbo cenne swoje drobiazgi. Wskutek przyozdabiania od dzieciństwa konch usznych ciężarkami, miał uszy tak wielkie, że można je było porównać co do wielkości z uszyma Nowofundlandczyka. Obecnie, aby im nadać praktyczną wartość, zwijał je zawsze co rana w trąbki, w których chował dwie tabakierki. Oprócz tego w obydwa skrzydła nosowe miał wprawione grube mosiężne kółka, naokoło zaś szyi przewiesił wykrojony i zszyty ze starych podeszew rzemień, na którym wisiały dwa dzwonki, jakie się uwiązuje w górskich okolicach krowom. Najprawdopodobniej skradł je, służąc kiedyś na farmie.
Na koniu siedział zupełnie tak, jak małpa na katarynce, obnoszona po podwórzach przez rozmaitych spekulantów. Chcąc mówić do mnie, otwierał naoścież potężne usta z czerwonemi dziąsłami i dwurzędem silnych zębów i wyglądał wówczas, jak jakiś bardzo osobliwy okaz zoologiczny, — ale z jakiej rodziny i klasy, trudno byłoby określić w pierwszej chwili nawet zawołanemu przyrodnikowi.
Osobnik ten był uzbrojony w potężną maczugę, zrobioną z czarnego drzewa, w zakrzywiony nóż i oszczep do rzucania. Czy umiał posługiwać się tą okropną bronią, nie zdołałem na razie przekonać się naocznie.
Ponieważ trudno mi było wystarać się dla niego o takiego konia, jakiego sam miałem, więc kupiłem mu brabantczyka, z tej samej rasy, z jakiej w wojnach napoleońskich używano koni do zaprzęgów armatnich. Konisko to poruszało się ociężale, jak słoń, a tak nierówno, że biedny Kwimbo czasem tylko mógł się posługiwać uzdą i wolał wpleść obie ręce w bujną grzywę, bo to było bezpieczniejsze.
Wyjątkowo przez czas jakiś pozwoliłem mu jechać obok siebie po lewej ręce, bo wiatr wiał od prawej i nie potrzebowałem zatykać nosa. Syn czarnego kontynentu starał się wywdzięczyć za to informacyami na temat polityki krajowej.
— Widziała mynheer Sikukuni, wielkiego króla Kafrów?
— Nie, nie miałem przyjemności. A ty?
— Kwimbo nie widziala Sikukuni... Kwimbo jest dobra Holenderczyk, dobra Basuto, a kiepska Zulu. Ale Kwimbo słyszała o Sikukuni. Kwimbo nie chce widzieć Sikukuni.
— Tak go się boisz?
Kwimbo otworzył gębę tak szeroko, że można mu było zajrzeć niemal do żołądka, wytrzeszczył białka oczu, jakby mię połknąć zamierzał, i ozwał się z nietajoną urazą:
— Co mynheer powiedziała? Kwimbo się boi Sikukuni? Mynheer nie zna Kwimba. Kwimbo jest dzielny, Kwimbo jest silny, Kwimbo zjadłaby Sikukuni. Ale Sikukuni ma wiele Zulu, a Zulu mają wiele irua[4] i dużo, dużo strzelb. Anglia daje Zulu strzelby i proch, żeby Zulu zabili Holandyę, ale Kwimbo nie ma strzelby ani prochu i nie może zabić Zulu.
— My właśnie zdążamy do gór Kwatlamba i najprawdopodobniej wkrótce znajdziemy się w krainie Zulów. Gdybyś więc chciał zastrzelić paru nieprzyjaciół...
— E, e, mynheer ma strzelbę i proch, mynheer zastrzeli Sikukuni i Zulu. Kwimbo woli żyć i kochać mynheer, bo mynheer daje Kwimbo tytuń, a Kwimbo za to kocha mynheer całą duszą i sercem.
Zapewnienie to było wypowiedziane z takim zapałem i gestykulacyą, że dzielny syn Afryki stracił równowagę i zleciałby z konia na ziemię, gdyby nie znalazł jeszcze czasu na uchwycenie się oburącz jego grzywy.
— Czy Sikukuni jest naprawdę tak straszny?
— O, ho, ho! Sikukuni pozabijala bialych mężczyzn, biale kobiety, biale dzieci. Sikukuni morduje nawet Basutów. Sikukuni pije krew i tańczy, gdy zabija bialych. Sikukuni pobila Boerów na głowę... I jestże Sikukuni dobry?
Kafr mówił prawdę. Słyszałem o rzezi nad Blesbock, gdzie Sikukuni uśmiercił bez pardonu przeszło sześciuset Boerów i Hotentotów. Okrutnik ten nie wahał się też nieraz w czasie uczty lub w przystępie wściekłości wycinać tłumy jeńców, a nawet własnych poddanych. Znany jest fakt, że chciał uśmiercić swego krewnego Somi jedynie za to, że był pokojowo usposobiony względem białego plemienia. Podstępem atoli udało się biedakowi ujść okrutnej śmierci. Niestety, uciekłszy sam, dowiedział się wkrótce, że żona jego wraz z jedynem dzieckiem padła ofiarą okrucieństwa Sikukuni na pustyni Kalahari. Sikukuni pławił się formalnie we krwi i krwawej też zemsty domagały się ustawiczne jego okrucieństwa. Wprawdzie, dzięki żelaznej swej ręce, utrzymywał w karbach swoje zastępy, które mu były wojowniczo posłuszne, ale wiedziano o tem dobrze, że miały one już dość tej ręki i że potajemnie upatrzyły sobie innego dowódcę, mianowicie owego Somiego, tylko nie wiedziały, gdzie się znajduje.
— O, Sikukuni nie jest dobry i dlatego nie dlugo utrzyma się na czele Zulów. Ale, och, mynheer — przerwał nagle, — Kwimbo widzi człowieka tam, na górze. Ktoś tam jedzie na koniu, jak Kwimbo i mynheer.
Mówiąc to, wskazywał ręką przed siebie, gdzie istotnie w niedalekiej odległości spostrzegłem jakiegoś jeźdźca, zdążającego w tym samym, co i my, kierunku, ale z innej strony, wskutek czego mógł nas znacznie wyprzedzić.
— Boer, czy Anglik? — zauważyłem. — Naprzód, Kwimbo! musimy go dogonić!
I przy tych słowach dałem swemu rumakowi ostrogę, aż poskoczył pełnym kłusem. Brabantczyk, widząc to, puścił się również szybszym krokiem, ale tłusty grzbiet tak mu się kołysał w jedną i drugą stronę, że biedny Kafr ledwie się na nim utrzymać zdołał, krzycząc przytem w niebogłosy:
— Oj, oj, mynheer! Koń biegnie za szybko. Kwimbo zgubi Kwimba i konia. Gdzie mynheer znajdzie Kwimba, jeżeli Kwimba już nie będzie na świecie...
Oczywiście nie zważałem na te argumenty wygodnego Kafra i pędziłem dalej, co sił, — on zaś krzyczał coraz głośniej, z czego sobie nic już nie robiłem, bo uwagę moją zwrócił ów obcy, który, spostrzegłszy nas, stanął i czekał.
Obcy jeździec siedział na koniu rasy angielskiej i zadziwiał naprawdę olbrzymim swym wzrostem przy młodym stosunkowo wieku. Z szerokiej dobrodusznej twarzy wyglądała jednak pewna duma, niemal zarozumialstwo. Patrzył na nas podejrzliwie i badawczo, ale nie można go było posądzić o złe względem nas zamiary.
— Skąd? — spytał krótko, ale nie groźnie.
— Od Wilhelma Larssena.
— Uhm, znam. Bardzo godny człowiek. A dokąd, mynheer?
— Tak sobie... w góry...
— Poco?
Zbyt daleko zapuścił się w swoich pytaniach, — dalej, niż pozwalała na to zwykła uprzejmość. Ale z miny nie wyglądał na źle dla mnie usposobionego lub niesympatycznego. Odpowiedziałem mu więc bez wahania:
— Chciałem poznać kraj, jako turysta... cóżby więcej, mynheer?
Popatrzył na mnie z podełba, pomyślał chwilę, poczem powtórzył:
— Ehe, kraj poznać... rozumiem... Ale szkoda zachodu! Tam trzeba, ot co! — tu uderzył ręką w kolbę strzelby.
Był to oczywiście Boer — i nie miałem zamiaru ukrywać przed nim sympatyi, jaką żywiłem dla jego współziomków.
— Tak, tak — rzekłem. — To wcale nie ładne stosunki. Judzenie jednych przeciw drugim dla wyciągnięcia następnie korzyści dla siebie uważam wprost za zbrodnię.
Obcy spojrzał na mnie z nietajoną sympatyą:
— Więc pan nie Anglik... tak pan i gadaj! Możesz być dla nas Chińczykiem, Eskimosem, Tatarem... wszystko jedno, byle tylko nie Anglikiem. Witam pana!
I podał mi rękę, a następnie, spojrzawszy na Kafra i uśmiechnąwszy się, zapytał:
— Służący?
— Służący, przewodnik i tłumacz w jednej osobie, a ponadto towarzysz, jakiego ze świecą szukać.
— O, to nie będzie na mnie zbyt łaskaw, jeżeli od tej chwili ja narzucę się panu za przewodnika. Pan zmierza ku Bezuidenhout, nieprawdaż?
— Istotnie.
— I ja tam jadę również. Jeżeli tedy panu to na rękę, to służę. Nazywam się Kees Uys[5].
Spojrzałem na niego mile zdziwiony, gdyż znajomość ta była dla mnie wręcz zaszczytem. Młody ów człowiek był synem słynnego dowódcy Boerów, który wespół z Potpieterem i Pretoriusem odniósł świetne zwycięstwo nad Kaframi pod Pieier-Maritzburg.
— Niewymownie się cieszę z poznania tak znakomitego wodza — odrzekłem, wymieniając swoje nazwisko, które dla niego, zupełnie zresztą naturalnie, było obojętne.
— Słyszał pan coś o mnie w Kapsztadzie?
— Owszem, i nietylko tu, ale nawet w Europie.
— O, czyżby aż w Europie zajmowano się nami? — odparł, połechtany nieco w swej dumie.
— Rozumie się, panie.
— A dla kogo tam w Europie żywią sympatyę? dla nas, czy też dla Anglików?
— Nie jestem politykiem, mynheer, ale otwarcie wyznać muszę, że wszystkie narody Europy po waszej są stronie. Ja osobiście mam wielu przyjaciół wpośród Anglików, z którymi poznałem się w podróżach, ale to bynajmniej nie wpływa na moje uczucia względem was, tak niesłusznie i bezwzględnie traktowanych przez zachłannych synów Albionu. I chociaż nie mam tutaj żadnego osobistego interesu, gotów byłbym, mimo to, chwycić przeciw nim broń każdej chwili, jak długo znajduję się w cennem pańskiem towarzystwie.
— Dziękuję — uścisnął mi rękę ponownie. — Wprawdzie nie spodziewam się, by zaszła taka okoliczność, iżbym osobiście potrzebował pańskiej pomocy, ale już sama gotowość pańska ku temu i jego sąd bezstronny, sprawiedliwy, są dla mnie miłe.
Jechał obok mnie, milcząc długą chwilę, poczem ozwał się znowu:
— A co pan myśli o hegemonii Anglików na morzu? Jest ona ściśle związana także z dążnościami ich kolonialnemi, jak to sobie już dawno na podstawie historyi uprzytomniłem. Bo niechno pan tylko sięgnie do tej historyi, a odrazu stanie panu przed oczyma Fenicya, potem Grecya, Kartagina, Rzym, Hiszpania, Portugalia i dalej wzdłuż wybrzeży Francya, Holandya, wreszcie Anglia! Jak ta hegemonia przechodziła z rąk do rąk kolejno, nie uważa pan tego?
— Słuszne są pańskie uwagi i uznaję ich trafność, z nieznacznemi tylko zastrzeżeniami.
— Albo naprzykład nasza sprawa z Anglią. Holandya zdobyła znaczną część wód, a przynajmniej więcej, niż jakikolwiek inny naród; Anglia zaś odebrała jej to już gotowe. W Europie, w Indyach, w południowej Afryce, wszędzie, gdzie było co do zagrabienia, Anglia zagrabiła, oczywiście w takich chwilach, gdy nie było to dla niej niebezpiecznem. Tak naprzykład my osiedliliśmy się w tym dzikim kraju, wnosząc tu kulturę i pracując nad podniesieniem jego; a oto, gdy już doszliśmy do jakiego-takiego dobrobytu, przychodzi Anglia i chce zabrać tę ziemię, jak swoją. Oczywiście będziemy jej bronili i ginęli, jak bohaterowie, a czyny nasze bynajmniej nie będą opiewane w pieśniach i opowieściach, bo do ojczyzny daleko, za światami. Synowie nasi jednak i wnuki przekażą nasze idee swoim znów następcom, i może wkońcu znajdziemy sprawiedliwość, jeżeli ona wogóle na świecie istnieje lub istnieć będzie kiedykolwiek... Choć istotnie i my nie bez winy.
— Każde stworzenie na świecie — ciągnął dalej Uys — ma prawo do bytu, do istnienia. Każde zwierzę, każda roślina, każdy człowiek, każdy wreszcie lud i naród powinien żyć i rozwijać się w warunkach, wskazanych mu przez Stwórcę i zakreślonych przez przyrodę, i w takim tylko razie może doskonalić się, postępując naprzód w kulturze i cywilizacyi. Gdy wszakże inny naród chce skorzystać z odwiecznej jego ziemi i, dla widoków materyalnych, choć ani siał, ani orał, stara się go wyprzeć z jego siedzib, wówczas niewesołe nastają warunki istnienia. Lud, wygnany z swej ziemi, musi szukać oparcia pod innem niebem i rozpoczynać życie nanowo. Ale na nowy grunt przesadzona roślina z powodu nieodpowiedniego klimatu marnieje: korzenie jej usychają, liście więdną i następuje niejednokrotnie śmierć. Stąd wniosek, że i my możemy zniknąć z Kaplandu, a zniknąć już choćby tylko dlatego, żeśmy zawinili, że porwaliśmy się na odwieczną tubylczą ludność, jak rabusie, że popełniliśmy na niej gwałt. Anglia zaś... Ta wobec krajowców nie zawiniła nic; ona tylko tępi nas, co mamy krew bliźnich na rękach swoich, i w zasadzie nie popełnia zbrodni, chcąc mam, rabusiom, wydrzeć tę ziemię...
— Co też pan mówi! — przerwałem mu, zdziwiony takimi poglądami, wygłaszanymi przez Boera. — Stanowczo nie wierzę, aby można było zdmuchnąć z powierzchni ziemi jakiś naród tak sobie, bez żadnych zgoła ku temu praw. Weźmy naprzykład dwa jakiekolwiek ciała chemiczne i połączmy je. Czy one zginą? Czy w naturze wogóle może co zginąć? Tu tylko inną postać przybiera materya, nie ginąc bynajmniej... Takie mojem zdaniem prawo panuje nietylko w świecie nieorganicznym, ale i wpośród ludzi. Proszę wziąć na uwagę Amerykę. Z rozmaitych elementów powstał ten zlepek nowy, a tak dzielny, że prześcignął nawet macierzystą swą rasę, rasę europejską.
— Tak, ale ten nowy element, na ziemie Ameryki przeniesiony, nie zawiera w sobie również pierwiastków zasadniczych: nie zasymilował Indyan, lecz ich wytępił, jak ongiś Krzyżacy wytępili lud pruski... A to wielka różnica. Naprzykład dzisiejsze gwałty pruskie względem narodów ujarzmionych!... No, ale pomyśli pan sobie o mnie, że jestem krańcowym idealistą, że oddaję się marzeniom i hołduję utopiom... nieprawdaż, mynheer?
Jego zewnętrzny wygląd bynajmniej nie budził domysłu, że jest utopistą. Przeciwnie, herkulesowa ta postać zdawała się być stworzoną raczej do czynów praktycznych, realnych, do wysiłków bohaterskich na zasadzie „prawa silniejszego“. I nawet ubranie jego świadczyć mogło o tem. Na głowie miał kapelusz filcowy z szerokiemi krysami, praktyczny, ale wcale nie estetyczny; piersi i ramiona osłaniał mu kubrak z grubej wełnianej materyi, a na potężnych nogach miał mocno przetarte skórzane spodnie i wysokie buty z cholewami. Uzbrojenie również biło w oczy prostotą i prymitywnością. Składało się ono z krótkiej szpady i karabinu ciężkiego kalibru. Ilu jednak Kafrów i... Anglików wyprawiły na tamten świat kule z tej starej broni — któż mógł odgadnąć! Boerowie słyną na cały świat, jako niezrównani strzelcy, a wielu z nich po wojnie popisywało się tą swoją umiejętnością w Europie w rozmaitych teatrzykach, strzelając do jabłka, umieszczonego na głowie żywego człowieka.
— Bynajmniej nie uważam pana za fantastę — odrzekłem — i upatruję w panu raczej bohaterskiego rycerza czynu i zwolennika realizmu.
— Tak? czy podobna? A jednak, jeśli nim nie jestem teraz, to być nim muszę wkrótce, choćby naprzykład z tego powodu, że zaprzeczam stanowczo, jakobyśmy mieli swą historyę.
— Jeżeli pan m oże uzasadnić to twierdzenie, to i wówczas jeszcze nie koniecznie zaliczałby się pan do utopistów.
— Owszem, mogę to uzasadnić, oczywiście nie wobec jakiegoś uczonego profesora, bo panowie ci wyznają bardzo ciekawe dogmaty. Oni budują z materyału swych myśli gmachy, sięgające obłoków, ale w gmachach tych jest zazwyczaj pustka. O budowę mieszkań dla pokoju i szczęścia ludzkości nie idzie im wcale. Tysiące książek napisali, ale w żadnej z nich niema ani cienia historyi.
— Panie!
— Tak, tak, mynheer. Pozwól pan na pewne porównanie. Nauki przyrodnicze rozpadają się na trzy główne działy: o zjawiskach przyrody, jej sile i jej prawach. Nauka przyrody ma za zadanie wykazać, w jaki sposób pewne siły i wedle jakich niezmiennych praw wywołują takie czy owakie zjawiska. Również i historya powinna na podstawie sił i praw wykazywać konieczność pewnych zjawisk historycznych. Czy jednak znane jest panu dzieło z zakresu historyi, któreby polegało na tych motywach? Czy czytał pan bodaj traktat o nieuniknionem zdarzeniu, które wynikło ściśle na podstawie wspomnianej siły i prawa?
— Ma pan poniekąd racyę.
— Bo i czemże nasi uczeni historycy są zajęci? Ograniczają się oni jedynie do sortowania materyałów w taki sam sposób, jak to czyni Kafr ze szklanymi paciorkami, nie wchodząc w przyczyny powstania tych przedmiotów. Czy to ma być historya? Ach, przepraszam! owszem, jest to historya, matka nowoczesnej polityki! A politycy umieją przedewszystkiem kłócić się i bić o owoce na drzewie, którego nie zasadzili i nie pielęgnowali. Ale zapewniam pana, że takie błędne założenie musi kiedyś pociągnąć na dno przepaści wszystkich, którzy opierają na niem swą potęgę i swoje prawo. A na miejsce tego założenia wejdzie inne, przez Boga nakreślone, któremu na imię — pokój. Wówczas zaś ludzkość przetopi miecze na pługi, na narzędzia rzemieślnicze, na machiny fabryczne, albowiem rządzić będzie światem nie siła, nie przemoc, lecz sprawiedliwość i miłość wzajemna. Do tego oczywiście bardzo jeszcze daleko, ale...
Urwał nagle i zasępił się, jakby sercem jego targnęła bezsilna rozpacz na myśl, że nie doczeka owej pięknej epoki w życiu ludzkości. Uszanowałem to milczenie, nie mówiąc nic czas dłuższy, dopóki on pierwszy nie ozwał się, ale już innym tonem:
— To, o czem mówiliśmy, tyczyło się przyszłości, mynheer. Ale czasby pomyśleć o chwili bieżącej. Chce pan tedy przedostać się na tamte strony gór; a czy ma pan adres osób, do których zwrócić się zamierza?
— Podróżuję zwykle „na chybił-trafił“, jak ptak przelotny, i skłaniam głowę tam, gdzie ochronę ku temu znajdę. W tym jednak wypadku mam istotnie adres do pewnej osoby.
— A więc poszukuje pan kogoś?...
— Żeby to było wyłącznym moim celem, nie powiem. Ale przypadkowo bawiąc niedawno u pewnej rodziny w Zelandyi, dowiedziałem się, że rodzina ta ma krewnych w Transwaalu, o których przez dłuższy czas nie doszła — żadna wiadomość do Europy. Otóż proszono mię, bym się dowiedział o tych krewnych, gdy będę tutaj.
— Jak się nazywają?
— Van Helmers.
— Hm! Miałem pod swoimi rozkazami tysiące Boerów... Zaraz... zaraz... Tak, przypominam sobie... byli tacy, którzy nosili to nazwisko. Czy nie mógłby mi pan udzielić bliższych jakich co do nich wyjaśnień?
— Wiem tylko, że cofnęli się pod naporem Anglików poza góry Smocze do Transwaalu.
— A pochodzą z Zelandyi? Czem był pierwszy wychodźca?
— Był żeglarzem.
— I nazywał się Lucas van Helmers?
— Tak, istotnie — rzekłem uradowany. — Czy pan zna tych ludzi?...
— Słyszałem... tak... tak... Ale ów Lucas już dawno nie żyje... Zaraz... niechno pomyślę...
Z oblicza jego poznałem, że coś przede mną chciał ukryć i że wie więcej, niżby mi chciał powiedzieć. Ciekawy byłem, z jakiej przyczyny miałby coś taić przede mną o tych ludziach?
Nagle zatrzymał konia, a za jego przykładem poszedłem i ja.
Grunt w tem miejscu był kamienisty, żwirowaty, a równolegle ciągnęło się wzgórze skalne, z poza którego doleciały uszu naszych wyraźne odgłosy kopyt końskich.
— Ktoś zbliża się na koniu — zauważył Uys, zdejmując karabin z ramienia.
Chwyciłem i ja również za broń swoją, lecz zbyteczną okazała się ta ostrożność, bo na zakręcie spostrzegliśmy na koniu... postać kobiecą, nic więc bardzo groźnego. Kobieta miała na sobie okrycie z czerwonej materyi, spadające wolno z ramienia, z drugiego zaś zwisała skóra lamparcia. Na głowie, czarnej, jak smoła, miała czapkę z pstrych piór. Ramiona i nogi były bez okrycia. Rozumie się, z barwy można się było domyślić, że była to córa Kafrów, młoda jeszcze dziewczyna.
Spostrzegłszy nas, sięgnęła pod skórę lamparcią po nóż. Wnet jednak znikł z jej oblicza niepokój, gdyż poznała znajomego w osobie mego towarzysza:
— Kees Uys? Do nas?
— Tak, kochana Mietje[6]. Czy matka w domu?
— W domu.
— A Jan?
— Niema go; poszedł na lamparty.
— A dokąd ty się wybrałaś?
— Do Zelenst’a, bo matka jego zachorowała.
— Ależ, dziecko, jak można!... Nie zajedziesz tam przed nocą, a droga wielce niebezpieczna.
— Nie boję się wcale — odrzekła z uśmiechem, — pan wie o tem doskonale. A zresztą z matką Zelenst’a jest tak źle, że konieczna pomoc sąsiada...
— Czy ów sąsiad jest lekarzem? — zapytałem.
— Bynajmniej; zna się trochę na ziołach i jest zwykłym farmerem boerskim.
— Wobec tego niech dziewczyna wraca, a może ja poradzę co chorej.
— Pan jest oficerem? — zwróciła się do mnie uradowana dziewczyna.
— Jestem lekarzem i mam nawet przy sobie apteczkę podróżną.
— Znakomicie — wtrącił Uys. — Wobec tego wracaj, Mietje, i nie troszcz się już o matkę. Ja wręcz sobie przypomnieć nie mogę, czy stanęła kiedy w tych okolicach stopa lekarza. Pośpieszmy się trochę, mynheer, a przekonasz się, że i dziewczyna nie daje zleniwieć swemu pony[7].
Puściliśmy się szybkim kłusem, przyczem spostrzegłem zaraz, że Mietje umiała jeździć, jak prawdziwa amazonka. Zająłem się też nią nie na żarty. Przedewszystkiem, skąd między Kaframi mogło się znaleźć imię chrześcijańskie i skąd taka serdeczna przyjaźń dla niej ze strony słynnego wodza Boerów? Zewnętrzne warunki kazały się domyślać, że dziewczyna pochodziła z dzielnego jakiegoś szczepu, może z Amatomba lub Lagoanerów. Co za jedna ma być owa chora matka? Dziewczyna nie wyglądała na wychowaną wśród Kafrów.
Myśli te i spostrzeżenia zostały nagle przerwane przeraźliwym krzykiem za nami. Obejrzałem się. W niedalekiej odległości biegł brabantczyk, ale sam, bez jeźdźca, — ten ostatni zaś leżał opodal na ziemi nawznak i, wystawiwszy do góry ramiona i nogi, krzyczał na całe gardło:
— Mynheer, zaczekajcie! Aj, oj, uj! Kwimba nie ma już konia, a koń nie ma Kwimbo! Oj, aj! koń pobiegła, a Kwimbo nie ma już czem biedz! Kwimbo nie ma nóg! Kwimbo nie ma rąk! Kwimbo już zginął i już go niema!
Parsknąłem śmiechem, a zawtórował mi towarzysz. Dziewczyna jednak pogalopowała ku nieszczęśliwemu i, zsiadłszy z pony, pochyliła się, pytając:
— Ty się nazywasz Kwimbo? Czy ci się stało co złego?
— Tak, Kwimbo nazywa się Kwimbo, ale Kwimbo nie wyrządzila nic złego Kwimbo, tylko koń...
— Cóż cię boli?
— Wszystko; Kwimbo jest caly umarly, Kwimbo nie żyje.
Zsiadłem i ja z konia, by się przekonać, czy istotnie Kafr nie złamał ręki lub nogi; mimo jednak dokładnych oględzin, nie zauważyłem obrażeń. Kwimbo jednak nie myślał wstawać i zapewniał, jęcząc, jak potępieniec, że jest nieżywy. Wreszcie zsiadł z konia i Uys, a dobywszy równocześnie noża, rzekł:
— Rzeczywiście Kwimbo jest nieżywy, i jeżeli w to nie wierzycie, to was przekonam, gdy mu wytnę kawał mięsa z łydki.
Jeszcze Uys się nie pochylił, by wykonać swoją żartobliwą groźbę, gdy Kwimbo zerwał się na równe nogi i o parę kroków wywinął w bok wspaniałe „salto mortale“.
— Kwimbo nie trzeba rznąć — krzyczał przytem. — Kwimbo jest nieżywy, ale Kwimbo pojedzie na koniu.
— Siadajże więc prędko i nie błaznuj, bo nie mamy czasu zabawiać się z tobą.
— A czy mynheer pojadą znowu tak prędko?
— Oczywiście.
— To niech mynheer przywiąże Kwimbo do konia, bo Kwimbo będzie drugi raz umarły.
— Owszem, udawaj umarłego — rzekł Uys, — a ja wówczas naprawdę wyrżnę ci kawał łydki. Sądzę jednak, że nie zajdzie tego potrzeba, bo najdalej za pół godziny będziemy już na miejscu. Tylko pan — zwrócił się do mnie — bądź łaskaw pokazać, że potrafisz więcej, niż sąsiad Zelmst...






  1. 1. Rozdz. 22.
  2. Kraina burz.
  3. Chłopi.
  4. Dzidy.
  5. Skrócone: Kornelius.
  6. Marya.
  7. Rasa koni karłowatych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.