Upiorny dom/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Upiorny dom
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział III.
DJABELSKI SEANS.

Obiad dobiegał do końca.
Den z pod oka obserwował swoją sąsiadkę, zestawiając w myślach bezpośrednie spostrzeżenia ze słowami, posłyszanemi niedawno z ust Mateusza. Piękną, zaiste, kobietą była pani Kińska i nic dziwnego, że Fred w niej się zakochał. Wysoka, zgrabna, o prześlicznie zarysowanym profilu i niezwykle delikatnej biało-różowej cerze, musiała od pierwszego spojrzenia na każdym uczynić wrażenie. Lecz...
Czy był to skutek sugestji, wywołanej przerwanem wyznaniem starego, czy też wpływ niektórych szczegółów urody pięknej pani, mimo całego czaru, jaki bił od sąsiadki, spozierał na nią z pewną nieufnością. Te złoto-rudawe włosy, wpadające prawie w miedziany kolor, te przepastne szaro-zielone oczy, w których od czasu do czasu grały dziwnie błyski — nito figlarne, nito drapieżne. Błyski, jakie zauważyć tylko można we wzroku kobiety, świadomej swej urody i świadomej swej władzy nad mężczyznami.
— Wampirzyca!... — z ironją w duchu zauważył. — Niewiasta, stworzona na utrapienie rodu męskiego.
Ale poza tem, na niczem nie opartem spostrzeżeniem, inna myśl, daleko uporczywsza, gnębiła detektywa. Nie wiedzieć czemu, wydawało mu się, że panią Kińską spotkał już w swem życiu, w innych okolicznościach i że wtedy wyglądała ona inaczej.
— Skąd ja ją zmam? Czyżbym się mylił?... Pamięć zawodzi mnie rzadko...
Choć z całej mocy natężał pamięć, żadne nie nasuwało się wspomnienie. A jednak...
Och, ileż dałby zato, aby wybadać Mateusza. Aczkolwiek służący znajdował się obecnie o parę kroków, zmieniając talerze i ustawiając filiżanki do czarnej kawy, przedsięwzięcie to było niemożliwe. Den czuł, jak ogarnia go złość. Stary filut! Co miało oznaczać całe jego postępowanie? Niedomówienia, półsłówka... Czyżby Mateusz kręcił? Czyżby, w jemu tylko wiadomym celu starał się zepchnąć nieokreślone podejrzenia na panią Kińską? Bo, odwołany przez pana Karola nie pojawił się więcej w pokoju detektywa i Den, mimo dyskretnych poszukiwań nigdzie go nie mógł znaleźć. Ujrzał dopiero, — gdy zasiedli do stołu i Mateusz musiał spełniać swe obowiązki. Dziwne? Zresztą, cóż ma wspólnego pani Kińska ze „straszącym duchem” — a o wiadomości o zjawie wszak detektywowi najwięcej chodziło.
Oj, ten Mateusz! Czy nie jest on, przypadkiem w bliższych stosunkach z „djabelskim gościem” i więcej wie, niźli chce powiedzieć, a rzekome rewelacje mają to tylko na celu, aby zdobyć zaufanie Dena i móc go śledzić bez przeszkód. Dlaczegóż przybył w cichych, filcowych pantoflach właśnie w chwili, gdy szykował pewne „przyrządy”, mogące zdemaskować pochodzenie złośliwego widma? Należy mieć starego dobrze na oku, a przy pierwszej sposobności porządnie przyprzeć go do muru. Co zaś pięknej pani Kińskiej się tyczy...
— Czemu pan zamilkł?
Den drgnął. To urocza sąsiadka, snać uderzona jego milczeniem, zadała niespodziewane zapytanie. Istotnie, przedtem daleko był rozmowniejszy, przyjmując udział w ogólnej rozmowie, która przy stole toczyła się wesoło. Wszyscy, jakby unikając denerwującego tematu, rozprawiali o rzeczach obojętnych, wypytując raz jeszcze Dena o warszawskie nowinki lub rzucając wesołe żarty, w czem wodziła rej pani Kińska wraz z panną Wandą. Nawet, zazwyczaj poważny i zasępiony, stryj Karol rozchmurzył się, może pod wpływem kilku lampek znakomitego węgrzyna. Bo Fred dotrzymał obietnicy. Chcąc ożywić swych gości i dodać im przed przykrym seansem odwagi, wyciągnął ze starych zapasów, co miał najlepszego, a zaczerwienione nieco twarze biesiadników i dobry ich humor świadczyły, że nie pogardzili przednim trunkiem.
— Czemu pan Den zamilkł? — zawołała panna Wanda, nawiązując do ostatnich słów pani Kińskiej. — Pani się jeszcze zastanawia, pani Mary? Układa plan strategicznej walki z duchem!
— Ach, tak..
Zabrzmiał śmiech. Była to pierwsza aluzja do oczekującego ich niebezpiecznego doświadczenia, lecz aluzja tak lekka, że w żadnym wypadku nie mogła budzić grozy.
— Plan strategiczny? — podchwyciła pani Kińska. — Świetnie! Zresztą, gdy jest pan Den, nie będę się wcale bała...
— Doprawdy, poczynam być dumny! — mruknął.
— Cudów dokazuje nasz polski Sherlock Holmes! — znów wesoła uwaga wybiegła z ust panny Wandeczki. — Pani Mary taki tchórz, że nie chciała dotychczas nas odwiedzać, dowiedziawszy się o naszym nieproszonym lokatorze, nagle oświadcza, iż nie czuje lęku, ze względu na obecność pana Dena. Brawo!
— Rzeczywiście, niezbyt dotychczas pożądałam znajomości z widmami... Kiedyś w Warszawie namówiono mnie do uczestniczenia w seansie, ale tam na szczęście, nie ukazał się żaden duch. Tak, pani Wandeczko... Jestem trochę tchórzem, postaram się jednak opanować nerwy, bo choć się boję, płonę z ciekawości, żeby zobaczyć niesamowite zjawiska... A oprócz pana Dena, będę miała i drugiego obrońcę. Toć pan Fred blisko usiądzie przy mnie i odgoni w razie niebezpieczeństwa złego demona. Prawda, panie Fredzie?
Tyle serdecznego ciepła zabrzmiało w głosie pięknej pani, a we wzroku, który spoczął na Podbereskim malowało się takie oddanie, że Den poczuł się zachwiany w swych posądzeniach. Toć nie każda niewiasta o miedzianych włosach i zielonych oczach musi być koniecznie wampirzycą. Ton pani Kińskiej świadczył raczej, że jest dobrą, łagodną i miłą kobietą. A podobieństwo? Mógł się pomylić. Mógł również flamę Freda w Warszawie ujrzeć przelotnie i zapamiętać tę nieprzeciętną urodę. Niekoniecznie każde wspomnienie detektywa łączyć się ma z przestępstwem czy zbrodnią... Ach, ten krętacz Mateusz i jego półsłówka...
Podczas gdy Fred w odpowiedzi rzucił swej ukochanej niemniej gorące spojrzenie, stryj Karol, popijając bodaj szósty z kolei kieliszek wina, zapytał:
— Prędko myślicie zacząć?
— To będzie zależało od państwa! — oświadczył Den.
— Sądzę, niedługo! — zauważyła panna Wanda. — Rychło pocznie się zmierzchać. A skoro tylko zapadnie mrok, nasz djabeł domowy rozpoczyna swe harce!
Istotnie minęła już siódma i do komnat zaczęły się zakradać pierwsze cienie wieczoru.
— Skoro tak, — rzekł Den, spozierając na zegarek, — przeproszę państwa i pierwszy powstanę... Pragnąłbym udać się na górę.
— Idę z tobą! — zawołał Podbereski. — Panie nam wybaczą, a stryj im dotrzyma w czasie naszej nieobecności towarzystwa!
— A nie każcie zadługo czekać! — pobiegła w ślad za oddalającemi się uwaga panny Wandy.
Gdy znaleźli się na górze, Fred zapytał detektywa:
— Co zamierzasz?
— Zamierzam — odparł Den, wyjmując jakieś paczki z walizki — przygotować się należycie na przyjęcie ducha.
— Znalazłeś sposób?
— Tak! Przedewszystkiem pousuwamy zbyteczne meble, aby mu dać możność tem swobodniejszych harców. Później posypiemy podłogę talkiem i poprzeciągamy druciki... To nas przekona, czy widmo w rzeczy samej nie posiada żadnych cech ludzkich i swobodnie pomiędzy drutami może krążyć...
— Więc nadal powątpiewasz?
— Moim obowiązkiem jest wątpić!
Złożywszy powyższe znamienne oświadczenie, Den otworzył dotychczas zamknięte drzwi „djabelskiej komnaty” i jął uskuteczniać swój plan. Szybko wynosił meble lub popychał je ku ścianom, starając się uczynić środek pokoju całkowicie pustym.
— Zawołać do pomocy Mateusza? — zagadnął Podbereski, który gorliwie pomagał przyjacielowi w pracy.
— Nie wołaj! Zbyteczne!
— Poprzeciągać druciki!
— Sam to zrobię! — mruknął klękając na podłodze detektyw, a po chwili dodał. — Prosiłbym cię.
— O co?
— Abyś słóweczka nikomu nie wspomniał o naszych przygotowaniach! Przedewszystkiem Mateuszowi...
— Mateuszowi? — wykrzyknął zdumiony Podbereski. — Podejrzewasz starego? Niemożliwe...
— Nikogo nie podejrzewam! — bąknął pod nosem. — Ale raz jeszcze cię proszę, zastosuj się do mojej prośby...
— Naturalnie! Nie pisnę słówka! Lecz Mateusz... Dziwne...
Detektyw nie odparł nic. Może zbyt zaprzątnięty był przeciąganiem skomplikowanej sieci drucików, może myślał o filcowych pantoflach i zagadkowem postępowaniu sługi...
Prawie już ściemniło się całkowicie, kiedy ukończył swą „robotę”. Powstał z klęczek, strzepnął ubranie i oświadczył z zadowoleniem:
— Poproś wszystkich na górę, Fred...
Panna Wanda, znalazłszy się z panią Kińską i stryjem Karolem na górze, z uśmiechem potrząsnęła główką.
— Niczem przedstawienie w teatrze! — zawołała wesoło. — Świetnie pan to urządził, panie Den... Rząd pierwszy i drugi... Tylko sprzedawać bilety... A, my gdzie zajmiemy miejsca?
— Panie usiądą z tyłu...
— Wcale mi się pański projekt nie podoba...
— Bardzo mi przykro, lecz zmuszony jestem nalegać.
— Niedobry z pana człowiek!... — oznajmiła z znakomicie udanem oburzeniem, wodząc nadal ciekawie wzrokiem po pokoju.
W rzeczy samej przygotowania, przedsięwzięte przez detektywa zamieniły pokoje w rodzaj teatru czy amfiteatru. Pierwszy — w którym działy się „djabelskie zjawiska” był prawie całkowicie pusty. Den powynosił z tamtąd meble, pozostało tylko duże łóżko i szafa. Środek pokoju posypał talkiem i poprzeciągał druty — o czem, zrozumiałe, po za nim i Fredem nikt nie wiedział.
Tuż koło drzwi, prowadzących do drugiego pokoju — sypialni Dena — detektyw ustawił cztery krzesła. Tam zająć mieli miejsce mężczyźni. Za mężczyznami, w drugim rzędzie — panie.
Den mniemał, że zastosowawszy podobne środki ostrożności, nietylko ustrzeże uczestników od możliwego niebezpieczeństwa, ale łatwo również zdemaskuje rzekomego „ducha”. Czartowska komnata nie posiadała drugiego wyjścia.
— Prędko zaczniemy? — przerwało ciszę niecierpliwe zapytanie panny Wandy.
— A czy są już wszyscy?
— Jesteśmy! — zabrzmiał głos Freda, który w tejże chwili nadszedł z Mateuszem.
Den nieznacznie zerknął na służącego. Wydało mu się, że stary spoziera na „przygotowania” niespokojnie, nierad, iż w nich nie uczestniczył. Detektyw postanowił w duchu, szczególną uwagę zwrócić na „cwanego ptaszka”.
— Kiedy właściwie zaczynają się „strachy”? — zapytała pani Kińska. — Słyszałam, że koło północy! Teraz dopiero dziewiąta!
Stryj Karol uważał za stosowne służyć pięknej, miedzianowłosej wdówce wyjaśnieniem:
— Niekoniecznie! — rzekł. — Niesamowite objawy rozpoczynają się, skoro zapadnie ciemność! Światło natychmiast je przerywa. Nieraz o tej porze słyszałem jęki i brzęk łańcuchów...
— Więc zaczynamy! — oświadczył Den. — Zaraz zajmiemy miejsca! Lecz przódy poproszę o chwilę uwagi!
A gdy obecni, z ciekawością wpili się weń wzrokiem, mówił:
— Z konieczności obejmę nad państwem komendę i będą musieli do moich wskazówek ściśle się zastosować... Otóż, jak zaznaczył pan Karol, djabelstwa dzieją się tylko w ciemnościach, dlatego też zgasimy światło... Posiadamy jednak pięć latarek elektrycznych... Z nich dwie otrzymają panie, zaś pan Karol, Fred i ja weźmiemy po jednej... Prócz tego każdy z nas mężczyzn ma broń gotową do strzału...
— Ja również! — przerwała panna Wanda.
— Doskonale! Wyraźnie jednak żądam, aby nikt z państwa, nie zapalał latarki, ani też nie strzelał, cokolwiek się stanie, zanim padnie mój rozkaz... Zawołam „światło”, lub „pal”... Taksamo proszę, o zachowanie całkowitej ciszy i zupełne opanowanie nerwów, nawet wtedy, kiedy „zjawiska” się zaczną...
— Rozumiemy! — zabrzmiał zgodny chór.
— Siadamy! — rzucił Den krótko. — Porządek następujący... Mateusz pierwszy z lewej strony... ja przy nim... dalej Fred i pan Karol... Panie za nami.. Ponieważ, skoro usiądziemy, niechcę przerywać łańcucha, panna Wanda się poświęci i zgasi stojące za nią, na stoliku, świece...
— Doskonale...
W wskazany przez detektywa sposób zajęto miejsca. Podbereska rychło spełniła zlecenie detektywa — i w obu pokojach zaległa całkowita ciemność. Poprzez opuszczone zasłony, nie przedzierał się nawet promień księżyca.
Ciemność ta, tak przykro podziałała w pierwszej chwili na obecnych, że pani Kińska siedząca tuż za Denem, szepnęła mimowolnie:
— Boję się!
— Zbyt późno teraz się lękać! — mruknął. — Zresztą sądzę, że ztyłu nic paniom nie grozi.
— A ja się nie boję! — przekornie zauważyła panna Wanda.
— Css... Cisza...
Zapanowało milczenie. Dena, który umyślnie siadł koło Mateusza, uderzyło zachowanie się starego. Spostrzegł, że służący niespokojnie kręci się na swem miejscu i przysuwa coraz bliżej, nito zdradzając wyraźną obawę, nito chcąc mu coś szepnąć. Nie zawiodły te spostrzeżenia, bo rychło posłyszał cichutki szept:
— Panoczku...
— Co? — ledwie poruszył wargami w odpowiedzi.
— Ot, zgrzeszył ja...
— O co wam chodzi?
— Że wszystkiego wielmożnemu panu nie powiedział.
— To teraz mówcie!
— Kiedy ciężko. Słuchają!
— Ct...
Detektyw wzruszył ze zniecierpliwieniem ramionami. Mateusz znów rozpoczynał stare piosenki. Insynuacje i niedomówienia. Naciskać go obecnie było niemożebne, a to, co miał powiedzieć, mógł równie dobrze po seansie powtórzyć. Zresztą, w jednem miał rację. Rozmowa, najcichsza nawet, zwracała uwagę, bo panna Wanda wnet wymówiła:
— Z czegoż to Mateusz tak się spowiada? Już dojrzał djabła?
— Jeszcze nie! — bąknął detektyw, ściskając starego lekko za rękę, aby zamilkł. — Tak sobie, dla dodania otuchy, mamrocze.
— Siedźmy spokojnie!
Teraz zaległa niczem niezmącona cisza. Den zamarł w oczekiwaniu. Również reszta uczestników zamieniła się, rzekłbyś w kamienne posągi, pozostając nieruchomo i wstrzymując prawie oddechy. Słychać tylko było tykoczący w czyjejś kieszeni zegarek.
Mijały minuty, kwandranse...
Detektyw obliczył, iż upłynąć już musiała spora ilość czasu. Może godzina. Tymczasem nic nie zapowiadało, aby niezwykły objaw miał nastąpić. Czyżby czaty rozpoczęli zawcześnie i widma zjawiały się dopiero koło północy?
Nagle...
— Słyszysz? — szepnął Fred.
Den właściwie nic jeszcze nie słyszał, ale dziwne nerwowe drżenie, jakie przebiegło wzdłuż ciała, ostrzegło podświadomie, że „niesamowite” się zbliża. Pochylił się nieco do przodu i w rzeczy samej pochwycił nieokreślony szelest. Szelest ten, nie był to odgłos kroków, który rozróżniał wczoraj — było to niby słabe chrobotanie myszy, dolatujące, jak mu się zdawało z za portretu Symeona Podbereskiego.
— Czyżby tam istniało — zaświdrowała w mózgu myśl — potajemne przejście, które nie udało się odszukać? Ciekawe! Jeśli nawet tak jest, figlarz, udający ducha, rychło wpadnie na druty...
Uwaga!
Lecz szelest zamarł.
Znów zapanowała ta sama, co i poprzednio, grobowa cisza. Może wydało im się tylko, a może to zwykły szczur wyprawiał swe harce.
Ale...
Ale właśnie dlatego, że zapadła cisza, Dena ogarnęło nagle niezrozumiałe uczucie lęku. On, który nie bał się nikogo i niczego, który potrafił stawić czoło najgroźniejszym niebezpieczeństwom, drżał teraz wewnętrznie i nie umiał sobie zdać sprawy z przyczyny tego drżenia. Choć nie widział nic, doznawał tego samego uczucia strachu, jakiego doznawał, gdy wczoraj wżarły się weń straszliwe ślepia i zabrzmiał groźny głos...
Den wściekał się... a czuł, że mimowolnie ogarnia go strach.
Gdyż...
Gdyż miał wrażenie, że w komnacie, niewiadomo w jaki sposób, znalazła się nowa jakaś istność.
O tem mówiły mu podniecone do ostatecznych granic nerwy.
Nie sam musiał doznać podobnego uczucia, bo za nim rozległ się cichutki szept pani Kińskiej:
— Boję się...
— Ależ nic niema! — zauważyła panna Wanda. — Śmieszne, doprawdy...
Postarał z całej siły się opanować. Wstyd! Istotnie wstyd! On, zawołany detektyw drży, podczas gdy za nim kobieta, panna Wanda, żartuje... Nigdy nie sądził, że jest tak słaby! Dobrze, że ciemno i że towarzysze nie spostrzegli jego słabości! Hańbą okryłby się na całe życie!
Jeszcze wysiłek — i wydaje snę Denowi, że niezrozumiały lęk minął, tembardziej, iż panna Wanda powtarza:
— Niema żadnego widma!
Ach, cóż to znaczy?
Znów wydało mu się, że dojrzał przed sobą cień ręki. Niemożebne! Przywidzenie. Zapewne przywidzenie. Boże! W tejże chwili grzmi nad uchem straszliwy głos, ten sam, co wczoraj:
— Niema?... Zobaczysz...
Den porwał się na nogi. Czuł, że włosy jeżą mu się na głowie. Tu i ówdzie rozległy się wykrzykniki. Resztką woli, skomenderował:
— Broń w pogotowiu!
— Ha... ha... ha... — ryknął znów groźny, niesamowity głos i w tejże chwili Den otrzymał potężne uderzenie w dłoń, trzymającą browning. Rewolwer potoczył się na podłogę. W ślad za nim latarka.
— Na miłość Boską! — krzyknął. — Tu się dzieją niezrozumiałe djabelstwa! Światło! Natychmiast światło!
Lecz wypadki szły tak szybko po sobie, że zlecenie przyszło za późno. Pani Kińska głośno jęła spazmować a Mateusz zawołał zdławionym głosem:
— To on... to on!... Och! Do mnie idzie... Jezus Marja...
Potem zduszony krzyk... Szamotanie... i upadek ciała...
— Światło... Ratunku... Światło...
Nareszcie zabłysły latarki.
Den prawie nieprzytomnym wzrokiem potoczył dokoła. Złudzenie czy prawda?
W pokoju niema nikogo obcego! Widzi swych towarzyszów. To panna Wanda pierwsza zaświeciła latarkę. Przy niej przerażona szlochająca pani Kińska. Dalej Fred i stryj Karol...
— A Mateusz?... Gdzie Mateusz?
Mateusza niema. Lecz na środku pokoju leży jakaś bezkształtna masa! Den jednym skokiem znalazł się przy nim. Pochylił się nad leżącym. Nie mogło być żadnej wątpliwości!
— Zabity! — wyszeptał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.