Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Panoczku...
— Co? — ledwie poruszył wargami w odpowiedzi.
— Ot, zgrzeszył ja...
— O co wam chodzi?
— Że wszystkiego wielmożnemu panu nie powiedział.
— To teraz mówcie!
— Kiedy ciężko. Słuchają!
— Ct...
Detektyw wzruszył ze zniecierpliwieniem ramionami. Mateusz znów rozpoczynał stare piosenki. Insynuacje i niedomówienia. Naciskać go obecnie było niemożebne, a to, co miał powiedzieć, mógł równie dobrze po seansie powtórzyć. Zresztą, w jednem miał rację. Rozmowa, najcichsza nawet, zwracała uwagę, bo panna Wanda wnet wymówiła:
— Z czegoż to Mateusz tak się spowiada? Już dojrzał djabła?
— Jeszcze nie! — bąknął detektyw, ściskając starego lekko za rękę, aby zamilkł. — Tak sobie, dla dodania otuchy, mamrocze.
— Siedźmy spokojnie!
Teraz zaległa niczem niezmącona cisza. Den zamarł w oczekiwaniu. Również reszta uczestników zamieniła się, rzekłbyś w kamienne posągi, pozostając nieruchomo i wstrzymując prawie oddechy. Słychać tylko było tykoczący w czyjejś kieszeni zegarek.
Mijały minuty, kwandranse...

Detektyw obliczył, iż upłynąć już musiała spora ilość czasu. Może gdzina. Tymczasem nic nie zapowia-

53