Upiorny dom/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Upiorny dom
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IV.
PO OMACKU.

— Tak! Przedewszystkiem trzeba dać wypocząć nerwom! — zawołał Fred, chodząc wielkiemi krokami po pokoju.
— Trzeba dać wypocząć... — głucho powtórzył Den i jakoś nieokreślenie potrząsnął głową.
Znów potoki gorącego, popołudniowego słońca ciepłą falą wdzierały się do pokoju, nadając wszystkiemu piętno radości i wesela. Znów widać było zdaleka, przez okno, złocone żytem pola i zielone łąki a ptaszęta ćwierkały niefrasobliwie. Och, niepodobny był ten obraz do ponurego i straszliwego obrazu djabelskiej komnaty z leżącemi pośrodku zwłokami starego Mateusza, który tak głęboko utkwił w ich pamięci.
Coprawda nie znajdowali się już w Podbereżu...
Fred na jedną chwilę przystanął.
— I zebrać siły do nowej walki!... — mruknął. — Choć właściwie z kim walczyć? Z demonem? Ponad nasze to siły...
Detektyw, siedzący w rogu otomany, nie odparł nic na ten okrzyk zwątpienia przyjaciela. I on poczynał wątpić. W tym wypadku czuł się całkowicie bezradny.
Tejże nocy po tragicznych wypadkach, opuszczono upiorne domostwo, udając się do Litycz, majątku pani Kińskiej. Do Podbereża zajrzeli dziś dopiero, po dwudniowej przerwie, ale tylko na parę godzin, aby pochować biednego Mateusza. Gdy ukończyły się obrzędy pogrzebowe, co rychlej zajęto miejsca w powozach, a drugi wyjazd do Litycz podobny był nieco do ucieczki. Rzekłbyś drżeniem napełniał uczestników „seansu” widok ponurego pałacu.
Pani Kińska patrzyła nań, jakgdyby zaraz ztamtąd miał wyskoczyć djabeł, przestała brawurować panna Wanda, Fred tylko zaciskał usta, a Den bynajmniej nie zdradzał ochoty na krótkie nawet odwiedziny. Spozierając w okna pamiętnego pokoju, doznawał uczucia lęku i mimo wysiłków nie umiał nad lękiem zapanować. W Podbereżu pozostał tylko stryj Karol, nie chcąc pani Kińskiej, której dworek nie był zbyt obszerny, sprawiać kłopotu. I on jednak, mimo zamiłowania do „duchów” i choć rzekomo na parterze pałacu nie straszyło, wolał zamieszkać nie tam, a w sąsiednim budynku, razem z rządcą, w oficynie.
Litycze niczem nie przypominały Podbereża i pobyt w nich mógł, w rzeczy samej, przynieść pożądane uspokojenie. Niewielki, schludny domek, opleciony dzikiem winem, a tonący śród kwiatów, tchnął dobroduszną pogodą. Pokoiki małe, umeblowane nowocześnie, nie przywodziły na pamięć mrocznych, staroświeckich komnat. Raczej przytulne gniazdko — rozkoszne w lecie, a zaciszne w zimie.
Sama gospodyni, pani Kińska, snać uczyniwszy przez miłość dla Freda nad sobą wielki wysiłek, nie tylko prześcigała się w uprzejmości, nie dając folgi nerwom, lecz również robiła wszystko, co było w jej mocy, aby i innych rozweselić. Unikano poruszania przykrego tematu, lecz...
Wspomnienia dźwięczały zbyt przykro, dręczyła straszliwa tajemnica, którą przypieczętowała śmierć, a niedługi nawet pobyt w Podbereżu wznowił w pamięci z wielką siłą obraz tragicznych wypadków...
To też, gdy po obiedzie, spożytym prawie w milczeniu, panie udały się do swych pokojów, aby wypocząć, — Fred raz jeszcze powrócił z Denem do zagadnień, jakie poruszali tylokrotnie nie znajdując na nie odpowiedzi.
— A jednak — rzekł — Mateusz zmarł naturalną śmiercią!
— Oczywiście! — przytwierdził detektyw. — Naturalną... Umarł na anewryzm serca... Z przerażenia... Tak stwierdziły oględziny... Tylko...
— Tylko?
— Wszystko byłoby zrozumiałe, gdyby nie znaki na szyi...
— Ach, te przeklęte znaki! — z gniewem zawołał Podbereski. — Widziałem je swego czasu u Wandy, znalazłszy siostrę zemdloną w djabelskim pokoju... Pamiętasz, opowiadała, że niewidzialna dłoń schwyciła ją za gardło...
Pozostawiając wyraźny, sinawy ślad czterech palców...
— Właśnie! To samo stwierdziliśmy u Mateusza! Kiedy upiorna ręka jęła go dławić, ze strachu, skonał...
— Upiorna ręka?... mruknął w zamyśleniu Den. — Jeszcze i tu wynalazłbym tłomaczenie... Jako detektyw, obowiązany podejrzewać wszystko i wszystkich, mógłbym przypuszczać, że któryś z obecnych przez żart złapał starego za gardło i stał się mimowoli sprawcą jego śmierci. Choć doprawdy nie wiem kto z nas miałby jaki cel w podobny sposób postąpić? Stryj Karol... nie! Ty również! Panie nie uczyniły tego napewno! Ja chyba? — dodał z gorzką ironją. — Powtarzam więc, znalazłbym mniej lub więcej prawdopodobne wytłomaczenie, gdyby nie szczegół...
— Ów odcisk! — zawołał nieco blednąc Podbereski.
— Odcisk! Djabelskie, czy kozie kopyto! Ta historja przerasta moje pojmowanie! Wiesz że przed seansem, pragnąc się zabezpieczyć od różnych możliwości, w pierwszym rzędzie zaś chcąc przyłapać figlarza, udającego „stracha” podłogę pokoju posypałem talkiem i poprzeciągałem druciki. Później kiedyśmy starannie badali komnatę, nie mogłem nigdzie wyśledzić śladu stopy ludzkiej. Druciki pogniecione i zerwane przez upadek ciała Mateusza, w pozostałej zaś części pokoju nietknięte... I tam właśnie, pomiędzy nietkniętemi drucikami, znajdował się...
Jakby głęboko wbity w podłogę, czy wypalony odcisk kopyta...
— Lub łapy potwornego zwierza! Zaręczam, że przed seansem go nie było, bo przecież zbadałem każdą deskę w podłodze... Jeśliby mi coś podobnego opowiadano, sadziłbym, że to dobry żart... Niestety, widziałem na własne oczy...
Chwilę zapanowało milczenie.
— Cóż ty o tem wszystkiem sądzisz? — nerwowo zadał pytanie Fred.
Den bezradnie wzruszył ramionami.
— Wciąż zadajesz pytanie, na które nie umiałem dać odpowiedzi! Jako detektyw czuję się bezsilny niczem małe dziecko, jako człowiek... głupieję... Nie wierzyłem dotychczas w sprawy nadprzyrodzone, obecnie, mimo iż cały mój rozum przeciw temu się wzdryga, uwierzyć muszę.. Nadzwyczajne! Zjawy pragną nas ludzi żywych mordować?... Wypadnie przyjąć przypuszczenia twego stryja, pana Karola... Znasz je chyba?
— Znam... Zmam...
— Twierdzi, że czasem umarli nawet po latach pragną mścić się z za grobu...
— Twierdzi, że Symeon Podbereski, skrzywdził bardzo, czy nawet zamordował sąsiada... Duch więc jego przybywałby teraz, chcąc na potomkach wroga wymierzyć sobie sprawiedliwość...
— Tak... tak — mruknął Fred — nieraz słyszałem te brednie stryja! Lecz...
— Lecz?
— Czy... czy... — Fred powoli wymawiał wyrazy. — Czy ty taki spostrzegawczy, przez cały czas pobytu u nas nie wpadłeś na inny trop, mogący „djabelstwa” prościej wytłomaczyć?
— Inny?
Detektyw zastanawiał się chwilę, nie wiedząc, jak przyjacielowi odpowiedzieć. O ile inny trop istniał, to został on nagle przerwany, a śmierć na wieki zamknęła usta Mateusza. Można to wogóle nazwać tropem? Jeśli Podbereże kryło tajemnicę, o której napomykał sługa, czy wiązała się ona z historją groźnych „strachów”? Stary tak kręcił, tak gadał półsłówkami, że Den podejrzewał go przedewszystkiem. Śród swych rzekomych zwierzeń wymienił parokrotnie nazwisko pani Kińskiej. Cóż pani Kińska wspólnego mogła mieć z demonem? Nie przypada zapewne Mateuszowi do gustu spozierające mu niechętnie na „damę z miasta”, z którą panicz zamierzał się żenić. A jednak... Znów dręcząca myśl zaświdrowała w mózgu detektywa, że Kińską zkądziś pamięta... Cóżby?... Nie możliwe... wypadnie sprawdzić...
Nie chcąc jednak dotknąć Freda, który jak wiadomo zakochany był w pięknej, miedziano-włosej sąsiadce, bąknął:
— W inny sposób? Nie... Nic nie spostrzegłem...
Podbereski znów nerwowo począł chodzić po pokoju.
— Oczywiście — mówił podniecony — oczywiście... Nie mogłeś nic spostrzec... Naturalne wytłomaczenie nastąpiłoby tylko w tym wypadku, gdybyśmy schwytali kogoś kto, korzystając z ukrytych przejść w pałacu, sprytnie udawał „ducha”, pragnąc nas z tamtąd wypłoszyć... Niestety, z całą pewnością stwierdzamy, że objawy nie są dziełem rąk ludzkich... Głosy... niewidoczne ręce, chwytające za gardło, wreszcie straszliwy odcisk... Pozatem? Jakiż w tem cel, abym zamek opuścił?... Pałac bez majątku nie przedstawia żadnej wartości, a majątku, gdybym nawet chciał, nie sprzedam... Ziemia spadła w cenie a na dobra kresowe amatorów brak...
— Istotnie! — potwierdził Den, który dawno przemyślał już to wszystko.
— Więc co robić? Znowu próbować? Znowu czaty na djabła?
— Chwilowo wstrzymałbym się od eksperymentów!
— Rezygnujesz?
Bynajmniej nie rezygnuję z walki — odrzekł poważnie detektyw — i nie sądź, że przestraszyła mnie śmierć Mateusza, lub głos, który mi groził... Mniemam tylko, że powinniśmy uczynić przerwę... Zbyt jesteśmy obecnie podnieceni... Zresztą, niechaj trochę się uciszy po tragicznym wypadku... Chociaż, jako tako upozorowaliśmy zgoń starego, coraz głośniej w okolicy gadają o „strachach”. Później przystąpimy z nowemi siłami...
— Później? — niecierpliwie przerwał Podbereski. — Cóż ma być później? Jakaż to walka z bezcielesnym przeciwnikiem? Walka ze złośliwym duchem? Po stokroć on silniejszy od nas i nie znajdziemy nań broni! Dość mam tego wszystkiego! Dość narażania życia! Wiem co zrobię...
— Co zamierzasz?
— Zburzyć pałac aż do fundamentu? Żeby śladu z djabelskiej siedziby nie zostało! Dawno tak postanowiłem! Niechaj zniknie upiorne zamczysko! Wybuduję niewielki domek w pobliżu i tam zamieszkam z Wandą... Lub też...
Fred nie dokończył zdania. Zapewne chciał dodać, że w razie ślubu z panią Kińską, na stałe przeniesie się do Litycz.
— Chcesz zburzyć pałac? — zauważył Den. — Jeszcze nie uczyniłbym tego.
— Na cóż czekać? Na nową śmierć? — wykrzyknął z gniewem.
— Któż ci tam każe przebywać? Spędź kilka dni z panną Wandą w Lityczach, dojeżdżając tylko do Podbereża! Lub pozostawiwszy tu siostrę, zamieszkaj wraz z panem Karolem u rządcy...
— Mam się patrzeć na tę przeklętą budę?
— Kilka dni... Tydzień... Mam pewien plan... Jeśli zawiedzie i ostatecznie uchylę czoło przed siłami z zaświatów, sam powiem: — burz pałac...
Twarz Freda rozjaśniła się nagle.
— Masz, plan? Więc nie opuszczasz rąk? Nadal pragniesz próbować?
— Obowiązkiem detektywa jest czepiać się choćby najsłabszej nitki! Chcę wyjechać do Warszawy...
— Wyjechać? A wrócisz?
Po raz pierwszy od paru dni kąciki ust detektywa drgnęły w lekkim uśmiechu.
— Skoro cię proszę, abyś nie burzył pałacu i zaczekał, napewmo wrócę!
— Jakiż jest ten twój plan?
Den znów się zawachał. Miałże przyjacielowi wyznać wszystko?
— Ot — mruknął — słabiutka nić...
— Nie możesz udzielić bliższego wyjaśnienia? — nalegał tamten. — Natchnąć otuchą...
— Dziś niewiele umiałbym ci powiedzieć... Zaczekaj... Skoro powrócę...
Podbereski skrzywił się, niezadowolony.
— Sądziłem, że większe masz zaufanie do mnie...
— Tu nie o zaufanie chodzi...
Może, mimo wyraźnej niechęci detektywa do zwierzeń, dalej męczyłby go Fred i prosił, gdyby nie niespodziana przeszkoda.
Z za okna, odezwały się dźwięczne, kobiece głosy:
— Gdzie panowie się ukrywają?
Pani Kińska wraz z panną Wandą, widocznie wypocząwszy, zeszły do ogrodu, poszukując swych towarzyszów.
— Idziemy! — zawołał Podbereski, kierując się do wyjścia.
Den dał mu znak, aby chwilę się zatrzymał.
— Idź sam! — rzekł. — Nuży mnie obecnie towarzystwo! Zechciej uprzedzić panie o mojem wyjeździe. Pociąg odchodzi wieczorem...
Podbereski ze zniechęceniem machnął ręką.
— Ha, trudno... — odparł. — Ulegam twojej woli... i o nic już nie będę zapytywał...
Wyszedł. Niezadługo dobiegł Dena, jego głos, zmieszany z niewieściemi głosami.
Odetchnął.
Naprawdę nie miał siły wieść teraz nawet banalnej rozmowy. Udawać humor, czując się przybitym. Grać wraz z niemi komedję, unikając drażliwych tematów, podczas gdy te tematy wciąż nasuwały się uporczywie. Spoglądać w wielkie, niebieskie oczy panny Wandy, wlepione weń, rzekłbyś z niemym wyrzutem...
Nie... To nazbyt przykre...
Den wymknął się chyłkiem z dworku, pragnąc uspokoić podniecone nerwy samotną przechadzką. Przewinął się przez ogród, później koło zabudowań gospodarskich i znalazł się poza ich obrębem. O kilkanaście kroków dalej, poczynał się las, oddzielony od dworku w Lityczach jedynie szeroką piaszczystą drogą.
Do tego lasu mimowolnie skierował się detektyw i zamyślony szedł prosto przed siebie, nie zważając na kierunek. Bór stawał się coraz gęstszy i dzikszy, jakim bywa tylko litewski bór, nietknięty jeszcze szerzącą spustoszenie siekierą. Wielkie dęby zlewały się z zielonemi olszynami a szerokie rozłożyste świerki tamowały drogę przechodniowi, jakby oburzone, iż śmie mącić ich spokój. Puszysty ciemny mech tłumił odgłos kroków, a tylko od czasu do czasu suchy trzask leżącej na ziemi gałęzi, złamanej nieostrożną stopą, przerywał uroczystą, pełną skupienia ciszę... — O puszcz litewskich przepastne krainy! — mógłby był zawołać Den, na ten widok. Lecz niestety, najmniej zaprzątał go pełen dziwnego, tajemniczego uroku obraz, który dokoła się roztaczał.
Wreszcie, zmęczony wędrówką, dobrnąwszy do jakiejś polany, zbliżył się do powalonego burzą drzewa i na omszałym pniu zajął miejsce. Chwilę wypocznie...
Znów zawirowały w głowie poprzednie, dręczące myśli. Walka z duchem, śmierć Mateusza... Znaleść naturalne rozwiązanie... Dziwne słowa starego... Nieokreślone przypuszczenie, tyczące się pani Kińskiej... Doprawdy niema szczęścia... Porzucił w Warszawie sprawę również ciekawą, niezwykłą sprawę, nie mogąc jej wyświetlić, aby przybyć do Podbereża i natknąć się na zagadkę, jakiej jeszcze nigdy w praktyce nie przytrafiło mu się napotkać.
— Psia krew...
Długo siedziałby Den, pogrążony w niewesołe dumanie, gdyby...
Gdyby, raptem nieokreślone przeczucie, jakto nieraz już mu się w życiu przytrafiło, nie ostrzegło o niebezpieczeństwie.
Drgnął, doznawszy wrażenia, iż ktoś znajduje się po za nim.
Niemożebne!
Obejrzał się szybko. Wpierwszej chwili wśród gąszczu otaczających go drzew i krzaków, nie mógł nic rozróżnić. Lecz nagle śród listowia spostrzegł niby parę oczu, wlepionych weń z nienawiścią.
Zwierz? Człowiek? Może się pomylił?...
Zerwał się na nogi, błyskawicznie chwytając za kieszeń, w której spoczywał browning.
Ślepia znikły.
Wszystko to trwało jedną sekundę. Trwało tak krótko, że doznał wrażenia, iż uległ halucynacji. Lecz znów posłyszał cichutkie trzasnięcie gałęzi. Czyżby ten co obserwował, odchodził?
Jednym susem detektyw, bez namysłu, skoczył w krzaki. Zdala mignęła szara plama.
— Stój, bo strzelam! — zawołał.
— O co panu właściwie chodzi? — posłyszał nieco zachrypnięty, ironiczny głos.
Jeszcze parę kroków i wśród drzew zarysowała się wyraźnie postać wysokiego, barczystego mężczyzny. Liczył może lat pięćdziesiąt, był ubrany w myśliwską kurtkę i długie buty, na ramieniu wisiała dubeltówka.
Czerwoną, niemiłą twarz okalał rudy zarost — duże wąsy i spora broda.
— O co panu właściwie chodzi? — powtórzył niezbyt grzecznie. — Nie wolno chodzić po lesie? Grozi pan browningiem?
— Nie, tylko... Czemu mnie pan tak obserwował?
— Ja obserwowałem pana? Żarty chyba...
Detektyw zdążył już ochłonąć z pierwszego wrażenia. Z pewnem zażenowaniem wsunął broń z powrotem do kieszeni. Choć powierzchowność nieznajomego uczyniła na nim nader niesympatyczne wrażenie, nie miał żadnych podstaw do mniemania, iż ten żywił względem niego wrogie zamiary.
Tymczasem rudobrody mężczyzna uznał za stosowne wyjaśnić.
— Spojrzałem poprzez krzaki zdziwiony, iż w borze oprócz mnie jeszcze ktoś się znajduje! Nie miałem zamiaru straszyć pana! Doprawdy nie spodziewałem się nigdy, iż niewinne spojrzenie może obudzić podobny gniew a nawet pogróżkę wystrzału...
— Zechce pan mi wybaczyć! — mruknął Den przez zęby. — Uniosłem się zbytnio! Lecz zaskoczyło mnie to tak niespodziewanie...
— Rozumiem!... Nie zawsze się panuje nad nerwami! — nieco złośliwie zauważył nieznajomy i skinąwszy lekko głową, chciał się oddalić.
Ale choć właściwie cały incydent został wyjaśniony, choć detektyw nic nie mógł zarzucić nieoczekiwanemu towarzyszowi, nie chciał z nim pożegnać się tak łatwo.
— Jestem warszawiakiem — rzekł uprzejmie — przypadkowo, u znajomych, bawię na kresach... Pan zapewne tutejszy?
— Tak... tak... — jakiś nieokreślony błysk przebiegł w oczach nieznajomego.
— I blizko stąd pan zamieszkuje?
— Niedaleko!
— Zapewne swój mająteczek?
Nieznajomy uderzył w Dena twardo wzrokiem.
— Bada pan, jak detektyw?
— Ależ, bynajmniej... — zmięszał się Den.
— Jak detektyw! — powtórzył złośliwie rudobrody. — A chyba pan nim nie jest, bo byle szelest pana wyprowadza z równowagi... Zresztą...
— Zwykła ciekawość...
— Zresztą — dokończył nie zważając na słowa Dena — nie mam powodu ukrywać... Również bawię u znajomych tu w pobliżu, a dla satysfakcji włóczę się z flintą po lesie... Czy wyjaśnienie wystarcza?
— Doprawdy, źle pan mnie pojął... — bąkał Den — całkowicie fałszywie...
— Fałszywie? Może... A teraz pan pozwoli, że go pożegnam, gdyż istotnie spieszę do domu...
Odwróciwszy się, spokojnie odszedł. Den w zamyśleniu powiódł wzrokiem za oddalającą się wysoką barczystą postacią, w szarej myśliwskiej kurcie, która powoli ginęła śród drzew.
— Dziwne...
Drwił z niego, czy też był to zwykły zbieg okoliczności. Czemu tak uporczywie podkreślał wyraz „detektyw”. Czemu udzielał tak ogólnikowych odpowiedzi?... Chociaż... A ten wzrok! Przysiągłby Den, że oczy nieznajomego, kiedy patrzył nań z tyłu, iskrzyły się nienawiścią! Z jakiej przyczyny?... Och, sprawia on odpychające wrażenie, a ta ruda broda... Miedziana... Przypominająca nieco odcieniem kolor włosów pani Kińskiej.
Gdy nieco później znalazł się detektyw z powrotem w Lityczach, zastał panie wraz z Fredem na ganku. Siedzieli za stołem, popijając wieczorną herbatę.
— Gdzieś przepadł? — zagadnął go żywo przyjaciel.
— Błądziłem po lesie! — odrzekł z uśmiechem. — Miałem niezwykłe spotkanie!
— Spotkanie? — podchwyciła panna Wanda — z niewiastą?
— Niestety, z mężczyzną! Sądziłem z początku, że bandyta, ale później okazało się, iż to spokojny myśliwy...
— A jak wyglądał? — nagle rzuciła zapytanie pani Kińska, a Denowi, który ją obserwował nieznacznie, wydało się, że niepokój zadźwięczał w jej głosie.
— Wysoki, barczysty... Ma dużą rudą brodę... Twierdzi, iż mieszka u znajomych w pobliżu... Może go pani zna?
— Nie! Nie znam! — odrzekła prędko, nachylając się nad filiżanką i poczynając w niej mięszać gwałtownie łyżeczką. — Nie znam... Z sąsiadami nie utrzymuję prawie stosunków...
Nachyliła głowę jeszcze niżej a policzki zalał niespodziewany rumieniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.