Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wżarły się weń straszliwe ślepia i zabrzmiał groźny głos...
Den wściekał się... a czuł, że mimowolnie ogarnia go strach.
Gdyż...
Gdyż miał wrażenie, że w komnacie, niewiadomo w jaki sposób, znalazła się nowa jakaś istność.
O tem mówiły mu podniecone do ostatecznych granic nerwy.
Nie sam musiał doznać podobnego uczucia, bo za nim rozległ się cichutki szept pani Kińskiej:
— Boję się...
— Ależ nic niema! — zauważyła panna Wanda. — Śmieszne, doprawdy...
Postarał z całej siły się opanować. Wstyd! Istotnie wstyd! On, zawołany detektyw drży, podczas gdy za nim kobieta, panna Wanda, żartuje... Nigdy nie sądził, że jest tak słaby! Dobrze, że ciemno i że towarzysze nie spostrzegli jego słabości! Hańbą okryłby się na całe życie!
Jeszcze wysiłek — i wydaje snę Denowi, że niezrozumiały lęk minął, tembardziej, iż panna Wanda powtarza:
— Niema żadnego widma!
Ach, cóż to znaczy?
Znów wydało mu się, że dojrzał przed sobą cień ręki. Niemożebne! Przywidzenie. Zapewne przywidzenie. Boże! W tejże chwili grzmi nad uchem straszliwy głos, ten sam, co wczoraj:

— Niema?... Zobaczysz...

55