Trzy godziny małżeństwa/Część druga/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hugo Bettauer
Tytuł Trzy godziny małżeństwa
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Die drei Ehestunden der Elizabeth Lehndorff
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.

Bodenbach objął czule ramieniem ukochaną, całował jej oczy i pobladłe nieco, drżące usta, potem zaś opowiedział jej to, o czem nie wiedziała jeszcze.
— Droga moja — mówił, — biorąc na pomoc całą wyobraźnię swoją, nie zdołasz pojąć stanu, w jakim się znalazłem w dniu twych zaślubin, Już w kościele, na widok strasznych mąk, wśród jakich wydobyłaś ze siebie słowo: tak, powziąłem stanowczą decyzję, że nie dopuszczę, by człowiek ten został naprawdę mężem twoim.
Nie miałem jeszcze ułożonego planu, nie myślałem także wcale o morderstwie, a tylko zgoła niejasno czułem gorączkowo, że muszę cię uratować od Erno Szalaya.
Kiedym w urzędzie przesłuchiwał zbrodniarzy, słyszałem nieustanny głos wewnętrzny:
Musi się coś stać! Musisz uczynić coś! Nie wolno ci dopuścić, by Elżbieta doznała hańby i zgwałcenia.
Dziś nie mogę już wysnuć logicznie całego tego procesu myślowego. Wiem tylko, że w danym momencie stanął nagle przedemną plan jasno zarysowany, tak że w ciągu kilku minut zebrałem wszystkie szczegóły i ułożyłem je, jakby szło o rozwiązanie zadania matematycznego.
Wybiegłem nagle z biura, zatelefonowałem do waszego mieszkania i podając fałszywe nazwisko, którego już nie pamiętam dziś, wezwałem nagląco Szalaya do aparatu.
Znalazłszy się z nim przy telefonie, dałem się poznać pod nazwiskiem własnem, zawiadamiając jednocześnie, że zgłaszam się z polecenia prezydenta policji, który zarządził niezwłoczne przeszukanie mieszkania, gdzie się mają znajdować obce waluty. Został mianowicie złożony donos, wielce kompromitujący go. Zaręczyłem zresztą, że idzie tylko o czystą formalność, którą załatwię sam, krótkim protokołem.
Bardzo przygnębiony zrazu Szalay, nabrawszy rezonu pomyślał, że chcę by mnie przekupił i przystał na niezwłoczne spotkanie bez świadków w jego gabinecie. Resztę możesz sobie łatwo wyobrazić. Gdyśmy byli sami, poprosiłem, by otworzył kasę, a podczas gdy to czynił, strzeliłem mu od tyłu głowy z mego pistoletu służbowego. Potem, dla symulowania rabunkowego morderstwa narobiłem nieładu w zawartości kasy i wyszedłem bez przeszkody.
Aż do tej chwili działałem, jak przez sen i dopiero po paru godzinach przyszło mi jasne uświadomienie czynu. Nie czułem żalu, ni wyrzutów sumienia, natomiast opanowało mnie zawstydzenie wielkie.
Wszakże zamordowałem podstępnie człowieka bezbronnego! Cała okropność tego faktu ścigała mnie odtąd i nie mogłem się pozbyć wrażenia, mimo sto razy powtarzanych wywodów logicznych, że stało się to wyłącznie dla ocalenia ciebie, a po takiem Erno Szalayu nie będzie luki w świecie. Ocaliłem cię istotnie, ale za jaką straszną cenę!
Usunąłem wprawdzie z twego życia tego potwora, ale wziąłem na ramiona brzemię zbrodni ciężkie bardzo, które już nigdy uciskać nie przestanie. Pozatem utraciłem doszczętnie i na zawsze ciebie, gdyż teraz dopiero nie mogło być mowy o zaślubieniu tej, która posiadła bogactwa zmarłego.
Mijały straszne miesiące, życie me było poszarpane w strzępy. Ledwo miałem odwagę pełnić swe obowiązki urzędnika policji. Za każdem przesłuchaniem zadawałem sobie, bezwiednie pytanie:
— A ty? Czyż jesteś lepszy od tego biedaka?
Prócz tego rozgorzała bardziej jeszcze tęsknota, gdym otrzymał twój dobry, kochany list, w którym donosiłaś, że także tęsknisz do mnie.
Wówczas dojrzało postanowienie. Musiałem otrząsnąć kurz ze stóp swoich, spalić za sobą wszystkie mosty, i rozpocząć życie nowe, o ile wogóle jeszcze miałem żyć dalej!
Theo opowiedział dalej, co przeżył w Nowym Jorku i jak się upędzał za zarobkiem, aż dopiero kres niedoli położyła, przypadkowo zupełnie owa komiczna raczej, niż tragiczna sprawa porwanego dziecka. Teraz wiódł życie dostatnie, zbytkowne niemal.
Elżbieta zarzuciła mu ramiona na szyję.
— Ileżeś wycierpiał, ukochany, za mnie, głupią kobiecinę. Jakże nikczemnie postąpiłam z tobą, biorąc tego Szalaya, dlatego tylko, by nie żyć bez bogactw i luksusu! Teraz jednak, drogi mój, nic nas już rozłączyć nie może! Musisz mnie wziąć jaką jestem! Nie posiadam mc, jestem nędzarką, ale czuję się szczęśliwą i oczekuję z upragnieniem chwili, kiedy z całą pokorą zostanę żoną twoją.
Theo przycisnął silnie Elżbietę do piersi, ale nie patrząc na nią, spoglądał w zadumie przed siebie.
— Elżbieto! — rzekł po chwili — W tym właśnie momencie, kiedy jestem tak szczęśliwy, jak nigdy dotąd nie byłem, teraz właśnie czuję jasno i wyraźnie, że nie zdołam przejść do porządku nad strasznym czynem moim!
Nie wolno nam budować szczęścia na nieodkrytej, przypadkowo, zbrodni. Istnieją prawa moralne, silniejsze, niż wszelka logika, czy wywód praktyczny i te oto właśnie prawa spiżowe nakazują mi wyznać com uczynił, wobec całego świata wziąć na siebie odpowiedzialność za zgaszcnie życia ludzkiego, oraz odpokutować zbrodnię. Elżbieto! Wracam do Wiednia, by zgłosić się w sądzie!
Krzyknęła z przestrachu:
— Theo! Nie puszczę cię od siebie! Nie pozwolę, byś jechał do Wiednia! Wolę raczej umrzeć tutaj razem z tobą, niż pozwolić, byś tam szedł na pewną śmierć! Nie obciąża cię to coś uczynił, gdyż działałeś z pobudek miłości, a miłość rozgrzesza z wszystkiego i uświęca wszystko! Nie patrz wstecz, nie myśl o tem co było, ale skieruj spojrzenie w przyszłość, która piękna i pełna nadziei otwiera się przed nami! Drogi Theo! Wspomnij o mnie, o mojem biednem sercu, które tak bardzo ciebie pożąda!
Wszczęła się walka rozpaczna mężczyzny z kobietą i mężczyzna odniósł ostatecznie zwycięstwo. Elżbieta ustąpiła, widząc, że inaczej ukochany, nawet u jej boku, nie odzyska spokoju.
Powiedziała w końcu tonem znużenia:
— Dobrze! Pojadę z tobą, ale jako żona twoja, a jeśli zostaniesz ukarany śmiercią, ja w tej samej chwili położę kres życiu memu!
Przyciągnął ją czule do siebie.
— Tak Elżbieto! — powiedział. — Jako żona moja pojedziesz do Wiednia. Ale nie zostanę wcale skazany na śmierć! Kara ta została już oddawna zniesiona. Najsurowszy wyrok mógłby opiewać na lat dwadzieścia więzienia. Ale żaden sędzia nie sięgnie po tak wysoki wymiar. Znam prawo i umiem trzeźwo osądzić swą sprawę. Dostanę co najwyżej lat dwanaście, a przy dobrem sprawowaniu się puszczą mnie po dziewięciu. Coprawda, będę już wówczas stary, a ty młodą jeszcze.
Słowa ostatnie wymówił głucho, z przygnębieniem, a Elżbieta załkała gorzko.
Nastał czas zapomnienia i szczęsnej radości. Bardzo szybko załatwiono formalności umożliwiające ślub cywilny i młoda para spędziła krótkie tygodnie miodowe w cichej, samotnej miejscowości nad brzegiem Atlantyku.
Oboje pogodzili się z losem i nie mówiono wcale o tem co nastąpi. Leżąc na przepojonym słońcem piasku wybrzeża, lub pływając z rybakami po morzu, rozmawiali mało, czując tylko, jak ściśle są ze sobą złączeni i to na zawsze.
Tylko w ciągu upalnych nocy, gdy Elżbieta zasnęła, wyczerpana, w objęciach męża, wydawała przez sen często okrzyki grozy, kwiliła i płakała z wielkiej udręki, bowiem zwidywało jej się, że jest daleko od ukochanego, który cierpi za kratam i więzienia.
Czternastego dnia współżycia wrócili do Nowego Jorku, a Theo Bodenbach zgłosił się u generalnego managera, Dr. Jeffriesa.
— Mr. Jeffries, powiedział — muszę pana prosić o niezwłoczne zwolnienie ze służby!
Jeffries zaklął siarczyście.
— Człowieku! Czyś pan oszalał? Teraz, kiedy się dla pana otwiera u nas świetna kar jera, chcesz odchodzić? Czy może skaptowała pana któraś z tych przeklętych, oszukańczych agencji, dając pięćdziesiąt dolarów miesięcznie więcej?
— Nie, Mr. Jeffries, — odparł — coś innego, nierównie większej wagi zmusza mnie opuścić nietylko agencję pańską ale także Amerykę. Jeśli raczysz mi pan poświęcić kwadrans drogocennego czasu swego, podam powody.
W słowach krótkich, zwięzłych, bez patosu i przyozdobień opowiedział Bodebach o przeszłości swej, miłości i zbrodni.
Wzruszony naprawdę Jeffries, potrząsnął ogromną czaszką.
— Djabeł to chyba zrozumie, lub Niemiec! zawołał donośnie — Dany dżentelman uśmierca drugiego dżentelmana z zazdrości o piękną kobietę. Ślicznie! Wszystko w porządku! Winowajca nie może być nigdy schwytany. W Nowym Jorku czeka go świetna karjera. Nagle jawi się także nadobna dama! Świetnie! Wszystko w porządku! Nagle dżentelman dostaje wyrzutów sumienia i chce koniecznie dać się powiesić, ściąć, czy licho wie co jeszcze. Nie, drogi Robin, czy też Bodenbachu, jak się pan zowiesz właściwie, chcesz pan zrobić głupstwo wierutne! No, no, bardzo to zresztą szlachetne i wzniosłe! Wiesz pan co? Jeśli pan się wymkniesz po jakichś paru latkach, przyżegluj tu coprędzej z powrotem. Miejsce nie wystygnie, zwłaszcza, że jak mam nadzieję, nikt nie dowie się o identyczności Robina i Bodenbacha.
Przed samym odjazdem parowca, który ich miał zabrać do Europy spróbowała Elżbieta ponownie odwieść męża od postanowienia powrotu.
— Drogi Theo! — rzekła — Jeśli zostaniesz skazany, będzie to dla ciebie śmiercią nieuchronną, gdyż nie zdołasz przeżyć w więzieniu lat dziewięć, taksamo, jak dwadzieścia! Zważ jak niewspółmierna jest wina i kara we wzajemnym stosunku. Zabiłeś człowieka znanego notorycznie, jako nicponia bez wszelkiej wartości. W sobie zaś zabijesz człowieka cennego bardzo i dobrego, a wraz z nim żonę, a może także dziecko!
Theo załamał rozpacznie dłonie.
— Elżbieto! — wykrzyknął — Nie walcz przeciw mnie, nie czyń tego, gdyż stajesz wbrew własnemu sumieniu! Życie nie jest warte tyle, by je można wieść, będąc obciążony brzemieniem tak wielkiem i strasznem, jak zbrodnia moja. Muszę ją z siebie zrzucić, przez publiczne wyzna­ nie. Tak, czy owak, będzie, zabiłem człowieka, a wyznanie zwolni mnie od zmory. Albo zostanę oczyszczony karą należną, albo uwolniony, jeśli sądzący mnie powiedzą sobie, że to com uczynił wywołane zostało przymusem duchowym, silniejszym, niźli wola moja.
Podniesiono kotwicę, szczęknęły łańcuchy, zaskowytały syreny, a olbrzymie cielsko okrętu zwolna skierowało się ku Wschodowi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hugo Bettauer i tłumacza: Franciszek Mirandola.