Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część pierwsza/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Pewnego dnia kochankowie powrócili z nad jeziora Nemi, nieco zmęczeni. Zjedli śniadanie w willi Cesarini, pod wspaniałemi krzewami kwitnących kamelii. Sami, z tem wzruszeniem, którego doznaje ten, co podziwia sam jeden najtajemniejszą z tajnych rzeczy, podziwiali Zwierciadło Diany, tak samo zimne, tak samo nieprzeniknione dla oczu, jak błękit lodowca.
Jak zazwyczaj, zamówili herbatę. Hipolita, która szukała czegoś w kuferku, odwróciła się nagle do Jerzego pokazując mu paczkę papierów związanych wstążką.
— Patrzaj! to twoje listy... Nie opuszczają mnie nigdy.
Jerzy z widocznem zadowoleniem zawołał:
— Wszystkie? Zachowałaś je wszystkie?
— Tak, wszystkie. Mam je wszystkie aż do bilecików najmniejszych, do telegramów. Jedyny, którego mi braknie, to ta króciutka karteczka, którą rzuciłam w ogień, chcąc ją uchronić przed rękoma mego męża. Ale mam jeszcze spalone jej kawałki; można tam odczytać nawet słów kilka.
— Czy nie pozwoliłabyś mi ich przejrzeć? — rzekł Jerzy.
Ale zazdrosnym ruchem ukryła paczkę. Potem kiedy Jerzy podszedł ku niej bliżej z uśmiechem, uciekła do sąsiedniego pokoju.
— Nie, nie, nic nie zobaczysz. Nie chcę. Odmawiała po części z żartów, po części także i dla tego, że przechowując je tak długo jak skarb jakiś tajemny, z dumą i obawą, doznawała przykrości na myśl, że je ma pokazać komuś, choćby tym kimś był nawet ten, co je pisał.
— Pozwól mi zobaczyć, proszę cię! Tak byłoby dla mnie ciekawem odczytać moje listy z przed dwu lat! Com ja ci tam pisał wówczas?
— Płomienne słowa.
— Proszę cię, pozwól mi zobaczyć!
Nakoniec przystała z śmiechem, pokonana pieszczotami kochanka.
— Poczekajmy przynajmniej aż podadzą herbatę; potem będziemy czytać razem. Czy chciałbyś, żebym zapaliła na kominku?
— Nie, dzień jest prawie już ciepły.
Był to dzień jasny, z odblaskami srebrzystemi, rozlanemi w nieporuszonem powietrzu. Bladość dnia łagodniała jeszcze, sącząc się po przez muśliny firanek. Świeże fiołki, zerwane w willi Cesarini, zapełniły zapachem cały pokój. Ktoś zapukał do drzwi.
— To Pankracy pewnie — rzekła Hipolita.
Poczciwy sługa hotelowy Pankracy, wnosił niewyczerpaną swą herbatę a wraz z nią niewygasły nigdy uśmiech. Postawił czajnik na stole, przyrzekł jakąś nowalię na obiad i wyszedł podskakującym żywym krokiem. Acz łysy zupełnie, zachował po dziś dzień pozór młodości. Nadzwyczajnie usłużny, miał, jak niektóre z tych bóstw japońskich, oczy śmiejące, długie, wązkie i nieco skośne.
Jerzy ozwał się:
— Pankracy jest zabawniejszy niż jego herbata.
W samej rzeczy, herbata nie miała żadnego aromatu; ale akcesorya nadawały jej pewien smak osobliwy. Cukierniczka i filiżanki, miały jakiś oryginalny, niewidziany kształt i właściwości, czajnik ozdabiała historya pasterska miłosna; talerz, na którym ułożone były plasterki cytryny miał w pośrodku czarnemi literami wpisaną jakąś rymowaną zagadkę.
Hipolita nalała herbatę a filiżanki poczęły dymić jak kadzielnice. Potem rozwiązała paczkę. Listy ukazały się, ułożone porządkiem, pozbierane w małe zeszyciki.
— Co tu listów! — zawołał Jerzy.
— Nie tak znów bardzo wiele! Dwieście dziewiędziesiąt cztery tylko. A dwa lata, mój jedyny, składają się z siedmiuset trzydziestu dni.
Uśmiechnęli się oboje, zasiedli tuż obok siebie przy stole i rozpoczęli czytać. Wobec tych dokumentów swej miłości, Jerzy przejęty był szczególnem a silnem wzruszeniem. Pierwsze listy przejęły go pomieszaniem. Taki lub ów stan duszy nadzwyczajny, którego te listy zachowały piętno, wydawał mu się naprzód niezrozumiałym. Polot liryczny i ten poryw namiętności młodzieńczej, przejęły go po prostu przestrachem przez swój kontrast z tym spokojem, który go ogarniał teraz, w tym skromnym i cichym hoteliku.
Jeden z owych listów mówił: „Jakże serce moje biegło do ciebie tej nocy! Jakaś nieujęta przejmowała mnie trwoga, nawet podczas krótkich przerw snu; i otwierałem napowrót oczy, aby uciec przed widmami, co występowały z głębin mej duszy... Jedna myśl tylko nie odstępuje mnie ani na chwilę, jedna jedyna myśl mnie udręcza: że mogłabyś odejść odemnie! Nigdy, nie, nigdy ta możliwość nie przejęła mnie takim strasznym bólem, taką trwogą szaloną. W tej chwili mam pewność, pewność określoną, jasną, widoczną, że bez ciebie życie jest dla mnie niepodobieństwem. Kiedy pomyślę, że mógłbym cię utracić, dzień zaciemnia się nagle, światło staje mi się nieznośnem, ziemia wydaje mi się jakimś bezdennym grobem, wstępuję w dziedzinę śmierci“. Inny list, pisany po wyjeździe Hipolity, mówił: „Najwyższego potrzebuję wysiłku, aby utrzymać pióro. Nie ma we mnie ani odrobiny energii, ani trochę woli. Upadam pod zniechęceniem takiem, że jedynem wrażeniem, które mi pozostaje z mego życia zewnętrznego, jest nieznośne przesycenie, obrzydzenie do życia. Dzień jest szary, duszny, ciężki jak ołów: dzień zabójczy jakbym powiedział. Godziny mijają z nieubłaganą powolnością a moja rozpacz wzmaga się z każdą sekundą, coraz to okropniejsza, coraz to dziksza. Jestże to cierpienie moralne czy fizyczne? Nie wiem. Pozostaję wciąż oszołomiony i bezwładny pod ciężarem, który mnie przygniata choć nie unicestwia“. Inny list mówił: „Nakoniec otrzymałem twoją odpowiedź, dzisiaj, o czwartej, kiedy już utrącałem nadzieję. Czytałem ją i odczytywałem po tysiąc razy, aby znaleźć między wyrazami to coś, czego wypowiedzieć niepodobna, to, czegoś nie mogła wyrazić, tajemnicę twej duszy, coś bardziej żywego i słodszego jeszcze niż wyrazy nakreślone na bezdusznym papierze... Straszliwie pragnę ciebie...“
Tak wołały i jęczały te listy miłosne, rozrzucone na stole pokrytym obrusem i zastawionym niezbyt wytwornemi filiżankami, w których dymił niewinny napój.
— Przypominasz sobie — mówiła Hipolita — to było wówczas, kiedy po raz pierwszy opuszczałam Rzym i tylko na dwa tygodnie.
Jerzy zatapiał się we wspomnieniach tych wzruszeń szalonych; starał się odtworzyć je w sobie napowrót i pojąć. Ale otaczający go obecnie spokój dobrobytu nie dopomagał bynajmniej temu wewnętrznemu usiłowaniu. Wrażenie tego dobrobytu więziło umysł jego, krępowało go, owijało jakimś rodzajem znikczemniałej powłoki. To przyćmione światło, napój gorący, zapach fiołków, zetknięcie z Hipolitą obezwładniały go. Rozmyślał: „Czyżbym już tak był daleko od gorących porywów dni ubiegłych? Nie; bo podczas ostatniej jej nic bytności, trwoga moja i udręczenie nie były mniejszemi“. Ale nie udawało mu się zapełnić przerwy między ja wczorajszem i ja dzisiejszem. Mimo wszystko nie odnajdował siebie takim jakim był ten człowiek, co pisał te zdania, świadczące o jego rozstroju i rozpaczy; czuł, że te wylewy miłości stały się dlań obcemi i czuł także całą próżnię słów. Te listy podobne były do napisów grobowych, jakie się czyta po cmentarzach. Tak samo jak napis taki daje z gruba zaledwie i fałszywe wyobrażenie o zmarłym, tak samo te listy przedstawiały bardzo niewiernie rozmaite stany duszy, przez które przechodziła jego miłość. Znał on dobrze tę szczególniejszą gorączkę, która zwykle opanowuje kochanka, ilekroć pisze list miłosny. W ogniu tej gorączki wszystkie różnorodne fale uczucia spływają w jedno wielkie wrzenie zmięszane. Kochanek nie ma dokładnej świadomości tego, co chce wyrazić i przeszkadza mu niedostateczność materyalna słów; to też wyrzeka się opisywania wewnętrznej swej namiętności taką, jaka ona jest i usiłuje przedstawić tylko jej siłę i intensywność, przesadą frazesu i używaniem najwulgarniejszych efektów retoryki. Ztąd to pochodzi, że wszystkie korespondencye miłosne, podobne są wzajem do siebie i że język namiętności wyegzaltowanej, jest nieomul tak ubogim jak jakaś gwara zaledwie.
Jerzy myślał: „W tych listach wszystko jest gwałtownością, jaskrawością, wybrykiem. Ale gdzieś są subtelne odcienie moich uczuć? Gdzie te chwile rzewności rozkosznej i skomplikowanej? Gdzie te smutki głębokie i zawikłane, w których dusza moja gubiła się jak w labiryncie krętym? Żal mu było teraz, że spostrzega czego to brak było jego listom: najrzadszych właśnie przymiotów jego umysłu, tych, które uprawiał zawsze najstaranniej. Im dłużej czytał, tem większe poczynał przeskakiwać ustępy prostej tylko elokwencyi a szukał wskazówek najdrobniejszych choćby faktów, szczegółów, wydarzeń, aluzyi do pamiętnych epizodów.
Znalazł w jednym z listów: „Około dziesiątej, machinalnie zaszedłem do zwykłego naszego ustronia w ogrodzie Morteo, gdziem cię widywał przez tyle wieczorów. Te trzydzieści pięć minut, które poprzedziły właściwą godzinę twego odjazdu, były dla mnie torturą. Tyś wyjeżdżała, tak, wyjeżdżałaś a ja nie mogłem cię pożegnać nawet, nie mogłem okryć twej twarzy pocałunkami, powtórzyć ci raz jeszcze: pamiętaj! pamiętaj! Około jedenastej, jakiś rodzaj instynktu kazał mi się odwrócić. Mąż twój wchodził z swoim przyjacielem i tą panią, która im zwykle towarzyszy. Bez wszelkiego wątpienia odprowadzali cię na dworzec. Poczułem wówczas spazm bólu tak okropny, że musiałem wstać natychmiast i opuścić ogród. Obecność trojga tych osób, które rozmawiały i śmiały się jak codzień wieczorem, jak gdyby nic nie zmieniło się od wczoraj, doprowadzała mnie do rozpaczy. Ich obecność była dla mnie widzialnym i niezaprzeczonym dowodem, żeś ty wyjechała, wyjechała nieodwołalnie“.
Powrócił myślą do tej chwili, w której widział Hipolitę siedzącą przy stole, między mężem a jakimś kapitanem piechoty, naprzeciw owej pani o twarzy nic nieznaczącej. Nie znał żadnej z tych trzech osób; ale sprawiał mu przykrość każdy gest ich, każda ich poza, wszystko co było pospolitem w ich powierzchowności, i wyobraźnia jego przedstawiała mu niedorzeczność i banalność ich rozmowy, której jego elegancka, wytworna kochanka zdawała się przysłuchiwać z uwagą.
W innym znów liście, znalazł: „Nie ufam. Dzisiaj duszę mam pełną wrogiego dla ciebie usposobienia, jakiegoś głuchego względem ciebie gniewu“.
— Ten — wymówiła Hipolita — jest z czasów kiedy byłam w Rimini. Sierpień i wrzesień, jakież to burzliwe były miesiące! Czy przypominasz sobie, jakeś przybył wreszcie na, Don Juanie“?
— Oto list, pisany na pokładzie: „Dzisiaj około drugiej godziny odpoczywaliśmy w Ankonie przybywszy z Porto San Giorgio. Twoje modlitwy i życzenia sprowadziły nam wiatr pomyślny. Żegluga wspaniała, z której zdam ci osobiście sprawę. Z brzaskiem dnia popłyniem dalej. „Don Juan“ jest królem wybrzeży. Twoja bandera po wiewa na szczycie masztu. Do widzenia! może do jutra. 2 września“.
— Zobaczyliśmy się; ale jakież to dnie męczarni! Czy przypominasz sobie? Szpiegowano nas bezustannie. Oh! ta bratowa! Pamiętasz nasze spotkanie świątyni Malatestów? Czy przypominasz sobie naszą pielgrzymkę do kościoła San Giuliano w wilię twojego odjazdu?
— A otóż inny z Wenecyi.
Odczytali go razem z równem biciem serca.
„Dopiero 9-go jestem w Wenecyi, smutniejszy niż kiedykolwiek. Wenecya mnie zdumiewa. Nąjpromienniejszy ze snów nie wyrówna w wspaniałości temu snowi z marmurów, który wynurza się z fal i zakwita na fantastycznem, wyrojonem, zda się, niebie. Umieram ze smutku i z pragnienia. Dlaczego ciebie tu nie ma? Oh! gdybyś była przyjechała, gdybyś była doprowadziła do skutku twój dawniejszy zamiar! Może moglibyśmy tutaj wykraść jaką godzinę szpiegowaniu a w skarbie naszych wspomnień liczylibyśmy jedno więcej, najwznioślejsze może, najbardziej boskie z pomiędzy wszystkich“... Czytali jeszcze na innej ćwiartce: „Mam myśl dziwną, która od czasu do czasu przebiega mój umysł, jak błyskawica i niepokoi mnie do głębi: myśl szalona... urojenie. Myślę, że mogłabyś przybyć tu niespodzianie, sama, by całkowicie należeć do mnie!“ Dalej znowu: „Piękność Wenecyi jest ramami naturalnemi do twej piękności. Koloryt twojej cery, tak bogaty i gorący, cały złożony z bladej ambry i matowego złota, w który miesza się może kilka zaledwie tonów obumierającej róży, to koloryt idealny, który zlewa się harmonijnie najszczęśliwiej z powietrzem weneckiem. Nie wiem jakim sposobem Katarzyna Cornaro mogła zostać królową Cypru; ale nie wiedzieć, dla czego wyobrażam sobie, że musiała być podobną do ciebie...
— Widzisz — mówiła Hipolita — była to bezustanna przynęta, wyrafinowana, nieprzeparta. Cierpiałam więcej niż sobie możesz wyobrazić. Za miast spać, spędzałam noce na obmyślaniu sposobu wyjechania samej, bez wzbudzenia podejrzeń moich gospodarzy. Dokonałam cudu zręczności Nie wiem już sama doprawdy, jak i co zrobiłam... Kiedy znalazłam się sama z tobą w gondoli na Canal Grande w ten świt wrześniowy, nie wierzyłam, żeby to było rzeczywistością. Czy pamiętasz? Wybuchnęłam płaczem, nie mogąc przemówić do ciebie ani słowa...
— Ale ja czekałem cię, pewien byłem, że przybędziesz za jakąbądż cenę...
— I to była pierwsza z wielkich naszych nieostrożności.
— To prawda.
— I cóż to szkodzi? Czyż tak nie lepiej? Czyż nie lepiej, że dziś należę do ciebie całkowicie? Ja nie żałuję niczego?
Jerzy ucałował ją w skroń. Rozmawiali długo o tym epizodzie, który pośród ich wspomnień był jednym z najpiękniejszych i najnadzwyczajniejszych. Przeżywali myślą minuta za minutą te dwa dni tajemniczego życia w hotelu Danieli, dwa dni zapomnienia, upojenia najwyższego, przez ciąg których zdawało się, że utracili jedno i drugie wszelką świadomość świata i wszelkie poczucie poprzedniej swej istoty.
Dni te znaczyły dla Hipolity początek niedoli. Następne listy zawierały wzmianki dotyczące tych pierwszych ciężkich prób. „Kiedy pomyślę, że jestem pierwiastkową przyczyną twych cierpień i przykrości rodzinnych, nieopisany dręczy mnie wyrzut sumienia, i aby uzyskać dla siebie przebaczenie za złe, którego jestem przyczyną, pragnąłbym, abyś znała dokładnie całą wielkość mego uczucia. Moja miłość — czy ty ją znasz dobrze? Czyś ty pewna, że moja miłość będzie mogła opłacić ci długą niedolę? Jestżeś tego pewną, niezawodnie pewną, głęboko przekonaną?“ Zapał wzrastał z każdą stronnicą. Potem od kwietnia do lipca była przerwa niejasna, bez dokumentów. Podczas tych czterech miesięcy dokonała się katastrofa. Mąż, zbyt słaby, nie umiejąc znaleźć sposobu pokonania otwartego i upartego buntu Hipolity, uciekł nieomal, pozostawiając po za sobą wielce poplątane interesy, w których zatonęła największa część jej fortuny. Hipolita szukała schronienia u swej matki, potem u siostry w Caronno w willi wiejskiej. I wtedy to straszliwa choroba, na którą zapadała już od dzieciństwa, choroba nerwowa, analogiczna z epilepsją, pojawiła się znowu. Listy datowane z sierpnia wspominały o tem. „Nie! nie umiałabyś wyobrazić sobie przerażenia, które ogarnęło mój umysł. Co mnie dręczy przedewszystkiem, to nieubłagana jasność wizyi imaginacyjnej. Widię cię jak wijesz się z bólu, widię twarz twoją zmienioną i pobladłą śmiertelnie, widię, jak twoje oczy toczą się dokoła rozpacznie pod przysłaniającemi je powiekami; widzę twe ręce pobladłe i zaciśnięte konwulsyjnie a w palcach pukiel włosów wyrwany i choćbym niewiedzieć jaki czynił wysiłek, nie zdołam dojść do tego, by rozpędzić tę wizyę okropną. A potem słyszę, jak mnie przyzywasz; najistotniej brzmi mi w uszach dźwięk twego głosu, dźwięk schrypły i nabrzmiały łzami, głos istoty, co przyzywa pomocy, bez nadziei, by jej dopomożono.“
Nieco później: „Piszesz mi: Gdyby taki atak schwycił mnie w chwili, kiedy jestem w twoim uścisku?... Nie, nie, nie zobaczę się już z tobą, nie chcę się z tobą widzieć! Byłaś chyba szaloną pisząc te słowa? Czy zastanowiłaś się nad tem, co pisałaś? To tak, jak gdybyś odbierała mi życie, jak gdybym nie mógł już oddychać. Prędzej, przysyłaj mi list inny! Powiedz mi, że się wyleczysz, że nie tracisz nigdy nadziei, że chcesz jak najprędzej widzieć się ze mną. Powinnaś koniecznie powrócić do zdrowia. Słyszysz, Hipolito? powinnaś wyzdrowieć“.
W czasie rekonwalescencyi listy były łagodne, słodkie i pieszczotliwe. „Posyłam ci kwiatek zerwany na piaskach. Jestto rodzaj lilii dzikiej, przecudownej gdy żyje i tak przenikliwego zapachu, że znajduję często w głębi kielicha owad jaki upojony rozkoszną tą wonią. Całe nadbrzeże morskie pokryte jest temi liliami, namiętnie upajającemi, które pod skwarnem słońcem, na płonącym piasku, rozkwitają w ciągu jednej minuty zda się i nie trwają dłużej nad kilka godzin. Przypatrz się, jaki to kwiat uroczy, ówczas nawet, kiedy już jest obumarły! Patrzaj, jaki on delikatny i wytworny, jaki prawdziwie niewiesci!“
Aż do listopada listy szły bez przerwy; zwolna jednak stawały się gorzkiemi, pełnemi niepokoju, podejrzeń, zwątpień, wymówek.
„Jakeś ty odeszła odemnie daleko! Co mnie udręcza najwięcej, to coś innego jeszcze niż zmartwienie z powodu materyalnej rozłąki. Zdaje mi się, że i dusza twoja oddala się i opuszcza mnie... Woń twoja uszczęśliwia innych. Patrzeć na ciebie, słuchać cię, nie jestże to cieszyć się tobą?... Pisz de mnie; powiedz mi, że cała do mnie należysz bezpodzielnie, w każdej czynności twojej, w każdej twej myśli, że mnie pragniesz, że ci tęskno za mną i że zdala odemnie żadna z chwil życia nie ma dla ciebie uroku“.
Dalej znów: „Myślę wciąż, myślę, a myśli te kłują mnie; ukłucie zaś tej myśli sprawia mi ohydne cierpienie. Czasami nachodzi mnie frenetyczna ochota wyrwania ze zbolałych mych skroni tej rzeczy niepochwytnej, która jest przecież tak silną straszliwie, silniejszą i bardziej nieugiętą niż grot. Oddychać jest już dla mnie nieznośnem zmęczeniem a uderzenia arteryj mordują mnie, jak uderzenia młotka, na słuchanie których byłbym skazany... Jestże to miłość? Oh, nie! To rodzaj potwornego kalectwa, które nie może kwitnąć, jak tylko we mnie, dla mojej radości i mego męczeństwa. Sprawia mi to przyjemność wierzyć w to, że żadna ludzko istota nie doznawała tego uczucia nigdy“.
Dalej znów: „Nigdy, nie, nigdy nie będę miał zupełnego spokoju ani zupełnej pewności. Nie będę zadowolonym, chyba pod jedynym warunkiem: jeśli uda mi się pochłonąć całą, całą twą istność, jeśli wraz z tobą będę stanowił jedną tylko istotę, jeśli będę żył twojem życiem, myślał twemi myślami. Albo przynajmniej chciałbym, aby twe zmysły szczelnie były zamknięte, niedostępne wszelkiemu wrażeniu, któreby nie pochodziło odemnie... Jestem nieszczęśliwym, chorym człowiekiem. Moje życie jest tylko długą agonią. Rzadko pragnąłem tak gorąco, aby się to raz skończyło, jak pragnę tego i przyzywam teraz. Słońce zajdzie za chwilę — a noc, co zapada nad moją duszą, otacza mnie tysiącami widm okropnych. Ciemność wypełza ze wszystkich kątów mego pokoju i podchodzi do mnie, niby żywa jakaś istota, której słyszałbym krok i oddech, której widziałbym wrogą postawę“...
Jerzy chcąc się doczekać powrotu Hipolity, powrócił do Rzymu w pierwszych dniach listopada, a listy, datowane z tej epoki, zawierały aluzyę do epizodu, wielce bolesnego i bardzo niejasnego. „Piszesz mi: Miałam wiele trudu, aby pozostać ci wierną. Co rozumiesz przez to? Cóż to są za okropne wydarzenia, które tobą tak wstrząsnęły? Boże mój, jakżeś ty się zmieniła! Cierpię z tego powodu niewypowiedzianie a duma moja oburza się na to cierpienie. Mam między brwiami zmarszczkę, głęboką jak szrama po odniesionej ranie, w której gromadzi się mój gniew hamowany, gdzie zbiera się gorycz mych zwątpień, podejrzeń i obrzydzeń. Zdaje mi się, że pocałunki twoje nawet nie wystarczyłyby, aby mnie od niej uwolnić. Twoje listy, w których czuć dreszcz żądzy, przejmują mnie niepokojem. Nie jestem ci za to wdzięczny. Od dwu lub trzech dni mam coś przeciw tobie w sercu. Nie wiem, co to jest. Może przeczucie? Może dar odgadywania?“
Podczas tego czytania Jerzy cierpiał, jak gdyby wewnątrz gdzieś otwarła mu się zabliźniona jut rana. Hipolita pragnęła mu przeszkodzić w dalszem odczytywaniu. Przypominała sobie dokładnie ten wieczór, kiedy mąż jej zjawił się nagle w Caronno z pozorem chłodnym i spokojnym, ale z szałem w spojrzeniu, oświadczając, że przybył ją zabrać z sobą; przypominała sobie chwilę, gdzie pozostali sami zupełnie, jedno naprzeciw drugiego, w pokoju ustronnym, w którym wiatr poruszał firankami u okna, w którym światło migotało rażącemi blaski a z dworu dochodził szmer jękliwy drzew; przypominała sobie dziką i niemą walkę, stoczoną wówczas z tym człowiekiem, który ją pochwycił wpół nagłym, niespodziewanym ruchem — okropność! — by ją posiąść przemocą.
— Dosyć już! dosyć! — mówiła przyciągając ku sobie głowę Jerzego. — Dosyć, przestańmy już czytać.
Ale on chciał koniecznie czytać dalej. „Nie mogę zrozumieć pojawienia się znów tego człowieka i nie mogę się obronić przed uniesieniem gniewu, który i przeciw tobie jest skierowany. Ale żeby ci nie sprawiać przykrości, powstrzymuję się od opisywania ci moich myśli w tym przedmiocie. Gorzkie to są i ponure myśli, Czuję, że na czas pewien moje uczucie dla ciebie jest zatrute. Lepiejby było, jak sądzę, żebyś już nie widziała się nigdy ze mną. Jeśli chcesz oszczędzić samej sobie niepotrzebnej boleści, nie powracaj teraz. Teraz nie będę dobrym. Moja dusza kocha cię do ubóstwienia; ale myśl moja kąsa cię, znieważa i bruka. To kontrast, który poczyna się bezustannie i nie skończy nigdy“. W liście następnego dnia zaraz: „Ból, ból dziki, okrutny, nie do zniesienia, niedoświadczany nigdy dotąd... O moja Hipolito! powracaj, powracaj! Pragnę cię widzieć, mówić z tobą, pieścić cię. Kocham cię więcej niż kiedykolwiek... Tylko oszczędź mi widoku twych sińców. Nie zdolny jestem pomyśleć o tem bez przerażenia i gniewu. Zdaje mi się, że gdybym zobaczył te ślady, które na twem ciele pozostawiły ręce tego człowieka, serceby mi pękło... To coś okropnego!“
— Dosyć Jerzy! nie czytajmy już dalej! — błagała znów Hipolita, ujmując w swe dłonie głowę ukochanego i całując jego oczy. — Jerzy, zaklinam cię!
Udało jej się nakoniec odciągnąć go od stołu. Uśmiechał się tym nieokreślonym uśmiechem, który miewają czasami chorzy, kiedy ulegają namowom innych, choć wiedzą dobrze, że lekarstwo jest spóźnionem i pozostanie bezskutecznem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.