Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ksawery de Montepin.

TRAGEDJE PARYŻA.
ROMANS W SIEDMIU TOMACH.
Tom II.

.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.


Pająk Paryzki.

I.

Pracownia Jerzego Trejan znajdowała się w pięknym murowanym domu przy ulicy de Laval. Do owej pracowni, średniej wielkości, napływało z północy owo przezroczyste zimne światło, tyle poszukiwane przez artystów malarzy.
Dwa małe przyległe pokoje, tworząc: jeden jadalnię, drugi sypialnię stanowiły wraz z maleńką po za niemi kuchenką, cały apartament artysty. Sypialnia, do której wprowadzamy czytelnika w pewien poranek styczniowy 1872 roku, miała pozór zwykłego gabinetu.
Łóżko żelazne, szafka oszklona, mały dębowy stolik rzeźbiony i parę krzeseł, stanowiły umeblowanie. Tak sufit, jak i ściany pokryte były hiszpańską materją w szerokie pasy o żywych barwach jaskrawych, równie jak firanki nad łóżkiem i przy oknie.
W chwili, gdy przestępujemy próg tego pokoju, zapuszczona szczelnie nad łóżkiem kotara tworzy głęboką ciemność w około uśpionego właściciela mieszkania. Za chwilę przebudził się. Poruszył się z lekka, otworzył oczy, ziewnął kilka razy, podniósł się na poduszkach i zawołał:
— Walenty!
— Co pan rozkaże? odrzekł głos męski.
— Pójdź do mnie.
— Jestem, panie.
Jednocześnie młody, wysoki chłopiec wszedł zwolna. Ubrany był w biały krawat, jasną kamizelkę, bronzowe pantalony. Długi płócienny fartuch zachodził mu pod szyję, a pod lewem ramieniem trzymał trzepaczkę z piór.
— Która godzina? pytał Jerzy Trejan.
— Dziesiąta, panie, tylko co uderzyła.
— Dziesiąta rano, czy dziesiąta wieczorem?
— Rano, odrzekł ze śmiechem Walenty. Pan nigdy by nie spał tak długo.
— Napaliłeś w piecu?
— Już, panie i zamknąłem go. Huczy, jak gdyby w maszynie. Bez napalenia, trudnoby było tu wytrzymać. Niech pan patrzy jaki mam nos czerwony. Drżałem z zimna, czytając pańskie Figaro. Zima dokucza nie żartem. Stawy i rzeki zamarzły, ale, uprzedzam pana, iż nie mamy już w zapasie ani kawałka węgla.
— Trzeba się o niego postarać.
— Uczynię to natychmiast, skoro pan mi da pieniądze na zapłacenie dawnego rachunku.
— Mamy czas jeszcze.
— Nie, panie, nie mamy go wcale. Węglarz, już trzy razy przychodził z upominaniem się. Jest to dla mnie rzecz bardzo przykra; sam nie wiem, co mu odpowiedzieć.
— Dobrze, dobrze! odparł żywo artysta, zapłacę mu.
— Lecz kiedy? pytał Walenty z niedowierzaniem.
— Skoro zejdziesz na dół. No! rozsuń firanki, chcę wstać.
Służący spełnił polecenie. Pokój napełnił się światłem.
Walenty podszedł w stronę łóżka; cofnął się osłupiały z okrzykiem zdumienia.
W rzeczy samej, garść luidorów błyszczała rozrzucona na małym dębowym stoliku.
— Tak, odparł Jerzy z uśmiechem, wygrałem w niespełna pół godziny. Baccar daje więcej korzyści, niż malarstwo. Ale, zdaje mi się, żem ci coś winien, Walenty, na rachunek twej pensji? Być może że się mylę?
— Nie, nie! pan się nie myli, odparł żywo chłopiec. Należy mi się od pana za sześć miesięcy mej służby, co licząc po pięćdziesiąt franków miesięcznie, uczyni do stu talarów.
— Umiesz jak widzę rachować doskonale?
— Może pan mógłby mi wszystko zapłacić? Bardzo bym panu był obowiązanym.
— Nie; dostaniesz tylko tytułem zaliczki dwieście franków.
— Niech i tak będzie, rzekł chłopiec, chwytając chciwie podane sobie sztuki złota.
— Nie nadeszły do mnie jakie listy dziś rano? pytał Tréjan.
— Nic, panie, oprócz Figara i trzech banderolowanych papierów. Może przynieść je panu?
— Nie trudź się daremnie. Wiem co one w sobie zawierają. Styl komorników dobrze jest mi znanym.
— Właściciel domu również przychodził z kontraktem wynajmu mieszkania, mówił dalej Walenty. Kazał on panu oznajmić że dziś już 10 Stycznia, a pan opóźnił się o dziesięć dni w zapłacie.
Jerzy wzruszył ramionami.
— Ach! jak on mnie nudzi ten ów jegomość, zawołał, głupie dziesięć dni opóźnienia, i cóż to znaczy? Wyniosę się ztąd, na honor! Jak on nie wstydzi się wołać tak natarczywie o pieniądze? Jest właścicielem domu, a więc jest bogatym. Niepotrzebuje aby mu płacono. Wszak to logiczne, nieprawdaż Walenty?
— Logiczne? tak, mruknął służący, nie zdając się jednak być przekonanym. Czy pan będzie jadł w domu śniadanie? zapytał po chwili.
— Ma się rozumieć. Pójdziesz za kupnem wszystkiego co trzeba. Podaj mi papier i ołówek, napiszę notatkę. I Tréjan, pisząc, głośno powtarzał: Przyniesiesz mi pół funta małych raków morskich, lecz wybierz co największe; pół funta pasztetu ze zwierzyny, pieczoną kuropatwę, kasztanów w cukrze osmażonych. Następnie weź butelkę Château-Yquem i butelkę starego koniaku za luidora. W składzie Grand Hotel weźmiesz pudełko cukierków za sześćdziesiąt pięć centymów, ale ciemnych czekoladowych. Lubię jasne, blond barwy, ale jedynie na główkach kobiecych. Wracając, zapłacisz rachunek węglarzowi i każesz mu przywieźć za sobą dwieście pięćdziesiąt kilogramów węgla, na kredyt rozumiesz?
— Rozumiem, odrzekł Walenty.
— Bierz dziesięć luidorów i biegnij. Daję ci trzy kwadranse czasu na załatwienie tych sprawunków.
— Mam wrócić za trzy kwadranse, ależ to niepodobna! zawołał chłopiec. Najmniej półtorej godziny czasu na to potrzeba.
— Wsiądź do fiakra i przyjedź.
— Dobrze panie. Tu wybiegł z pośpiechem.
Po jego odejściu Jerzy Tréjan spojrzał smutno na garstkę złota, zmniejszoną ubytkiem dwudziestu luidorów.
— Rzecz nie do uwierzenia, wyszepnął, jak prędko znikają pieniądze w Paryżu, mimo, że wydaję tak mało!
I wstawszy z łóżka, począł się ubierać. W dziesięć minut później wszedł do pracowni, gdzie zasiadł w wielkim fotelu z czasów Ludwika XIII-go, w pobliżu rozgrzanego pieca, paląc cygaro.
Jerzy Tréjan był bardzo pięknym dwudziestopięcio letnim młodzieńcem, silnym, muskularnym, a mimo to wytwornie ukształtowanym. Jego mała, patrycjuszowska głowa, otoczona gęstemi zwojami jasnych włosów, wznosiła się nad rozrosłemi barkami na giętkiej, jak gdyby kobiecej szyi.
Twarz owalna, zakończona ciemno-blond jedwabistą brodą, z upodobaniem pielęgnowaną, zalecała się artystycznemi liniami czoła, delikatnością rysów, białą matową cerą i łagodnością wejrzenia, wielkich ciemno-błękitnych oczów. Zęby posiadał wytworne, usta różowe doskonale zarysowane.
Malarska jego pracownia niczein się nie różniła od tych, których właściciele nie osiągnęli jeszcze majątku i sławy.
Kilka doniczek z kwiatami na gerydonach, kilka figur gipsowych, kilkanaście studjów, pewna liczba starych rycin, oraz zbiór rzuconych od ręki szkiców, danych przez współtowarzysze w Jerzemu, tworzyły jedyne upiększenie pracowni.
Manekin na sprężynach wyginał się w dziwnej pozie obok stalug, na których opartym był jakiś świeżo rozpoczęty rodzajowy obrazek. Nieco dalej w pobliżu ramy w murze oszklonej, stała druga staluga cała płótnem zielonem nakryta. Kilka krzeseł flamandzkich pokrytych korduańską skórą, ze złoconemi poręczami stały rozrzucone tu i owdzie. Doliczywszy wielki piec, stoliczek, na którym Jerzy zwykle jadał, drugi mały stolik do palet i pędzli, kilka stolików dębowych rzeźbionych i wielki fotel w stylu Ludwika XII, a nasz opis będzie tak dokładnym, jak protokół komornika przybywającego dla zajęcia mebli jakiemu niewypłacalnemu dłużnikowi.

II.

Jerzy Trejan, siedząc w swym wielkim fotelu z nogami, o piec opartemi, puszczał kłęby dymu z cygara.
Na jego twarzy widocznem było jakieś wewnętrzne niezadowolenie. Nagle, głęboka zmarszczka zawidniała na jego czole pomiędzy brwiami, poruszył się na krześle i wyszepnął.
— A! jak bolesno pomyśleć, iż są bogaci ludzie na świecie, że istnieją milionerzy! i że gdyby mój szanowny ojciec, hrabia Filip Henryk de Tréjan nie był roztrwonił majątku z kobietami, ja byłbym dziś jednym z takich milionerów! Ach! niech pioruny spalą los taki!
Wejście służącego przerwało ów gniewny monolog.
Walenty nic nie zapomniał. Przyniósł wszystko do najdrobniejszych szczegółów. Podczas gdy Jerzy otwierał pudełko z cygarami, nakrył stolik z pośpiechem, i wkrótce młody artysta zasiadł do obficie zastawionego, smakowitego śniadania.
Jerzy z zadowoleniem smakosza łakomcy, obłupywał raki, zanurzył, łyżkę w głąb pasztetu z którego rozeszła się woń delikatna jałowcu i zwierzyny, a zdjąwszy kapsel z butelki, nalał w kieliszek wina bursztynowego koloru. Popijał je zwolna smakując, poczem odetchnął głęboko, uśmiech wybiegi mu na usta.
— Otóż, zawołał, jestem biedakiem wykolejonym, szlachcicem bez ziemi, artystą bez klientów, a może i bez talentu, lecz mimo wszystkiego, żyć umiem! Iluż milionerów w tym wielkim Paryżu nie mają takiego śniadania! Dla czego los daje tyle bogactwa tym, którzy ich użyć nie umieją, a tak mało złota mnie, którybym schrupał miljony memi białemi zębami? Czyż to sprawiedliwe?
Rzuciwszy to zapytanie, począł zajadać na nowo.
— Sto tysięcy liwrów renty i Fanny Lambert, rzekł z cicha. A! nie żądałbym więcej! Fanny Lambert, powtórzył; czy ja ją kocham? W dzień o niej myślę, w nocy śnię o niej, na chwilę nie schodzi mi z pamięci. Lecz czyż to jest miłość? A jednak, gdyby ona mnie kochała? E! głupie przypuszczenia! Fanny Lambert miałaby myśleć o mnie? Tak, czuję, że gdybym ją kochał mógłbym oszaleć! Nie! kochać jej nie chcę!
To mówiąc wstał z krzesła, a podszedłszy ku staludze, odrzucił pokrywające ją płótno.
Ukazał się portret średniej wielkości z wymalowaną na nim głową i biustem młodej kobiety, blondynki z czarnemi brwiami, a zielonemi oczyma, na podobieństwo księżnej de Nevers.
Trudno sobie wyobrazić coś bardziej niezwykłego, a zarazem i przykuwającego nad piękność owej kobiety którą fantazja artysty przystroiła w kostjum bachantki. Szerokie liście ciemno-zielone winnej latorośli, pomięszane z purpurowemi winogronami, przewijały się przez sploty bujnych jej włosów. Skóra pantery przerzucona przez ramię kobiety, przysłaniała jej biust marmurowej, białości. Na wpół otwarte usta uśmiechały się uśmiechem Menady, a głębokie jej, prawie surowe spojrzenie, zdawało się zadawać fałsz rozkosznym liniom tych ust koralowych. Kobieta ta, była uosobioną postacią sfinksa. Całość portretu przedstawiała jakąś nierozwiązalną zagadkę.
Rozmyślanie, w jakie zagłębił się Jerzy, stojąc przed obrazem, przerwał nagle głos dzwonka, dobiegający z przedpokoju. Artysta drgnął pomimowolnie i z pośpiechem zapuścił płótno na stalugę.
— Kto może przychodzić tak rano? wyszepnął. Wierzyciel? niech go czarci porwą! Szczęściem Walenty stoi na straży i wejść mu nie pozwoli.
Jednocześnie służący ukazał się we drzwiach.
— Kto przyszedł? zapytał malarz.
— Pan Vibert, pyta czy może widzieć się z panem?
— Pan Vibert? jestem zawsze dla niego obecnym, rzekł Jerzy. Niech wejdzie.
Przybyły ukazał się z uśmiechem na ustach, otwartemi do uścisku rękoma.
— Dzień dobry, kochany artysto, zawołał, jakże się cieszę, że cię widzę. Cieszę się nieskończenie.
Vibert, bogaty właściciel składu obrazów z ulicy Lafitte, był mężczyzną pięćdziesięcioletnim, niskim, krępym, i łysym z krótkiemi faworytami. Elegancko ubrany, nosił zawsze nowy kapelusz, świeże rękawiczki, sądził się być bardzo przystojnym i lornetował kobiety z miną zwycięzcy. Jako znak szczególny nadmieniamy, iż wielki pęk breloków, zakończających gruby łańcuch złoty, brzęczał nieustannie na jego okrągłym brzuchu, uwięzionym w długiej białej kamizelce. Ów handlarz starał się usilnie nadać wyraz dobroduszności swym obłudnym semickim rysom, okraszając je uśmiechem.
— Jakiż duch dobry sprowadza pana w te strony, panie Vibert? pytał Jerzy po uściśnieniu ręki przybyłego.
— Odbywam mą zwykłą wędrówkę po pracowniach, jak pan wiesz, rzekł kupiec i nie minąłbym ulicy de Laval, nie zapytawszy o pańskie zdrowie.
— Jesteś pan nad wyraz uprzejmym. Siądź proszę. Przybywasz pan z jakąś propozycją, nieprawdaż?
— Naturalnie, i mam nadzieję, że się porozumiemy, jeżeli nie jesteś pan obecnie nazbyt zarzuconym zamówieniami.
— Niestety, nie! odparł Jerzy z westchnieniem, mam więcej czasu niż trzeba.
— Jeżeli tak, zacznij dla mnie pracować, będę szczęśliwym, słowo honoru! Pan wiesz ile cenię twój talent, kwietna przyszłość cię czeka! Możesz mi wierzyć, ja znam się na tem. Lecz cóż pan masz tu nowego?
I, założywszy monokl na lewe oko, Vibert zwrócił się ku staludze, na której stał rodzajowy obrazek.
— Jak pan widzisz, rzekł Jerzy. Jest to, a raczej będzie wnętrze wiejskiej chaty.
— Tak, widzę. Niska zadymiona izba. Stary ojciec, czytający Biblię, ponieważ ta wielka księga o kartach z czerwonymi brzegami i mosiężnych klamrach, nie jest zapewne czem innem, jak Biblją. Zgarbiona wiekiem babka, z twarzą zmarszczoną jak pieczone jabłko, robi na drutach pończochę. Młoda matka karmi piersią niemowlę, kilkoro zamorusanych pacholąt igrają z psem wiernym i ciągną za ogon kota. Jest to coś w rodzaju Grenz’a i Chardin’a, odmłodzone manierą Brion’a i Marchal’a. Piękne, bardzo piękne, na honor!
— Zatem podoba się panu?
— Niezupełnie.
— A jednak.
— Tworzyłeś pan już kilka obrazków na ten temat, mówił Vibert dalej. Wyznając prawdę, miałem wiele kłopotu ze zbyciem ostatnich. Uważasz kochany przyjacielu, na to nie mamy pokupu teraz.
— Wynika ztąd, iż pan żądałbyś czego innego?
— Tak, gdyby można, a dla ciebie to łatwą jest rzeczą. Posiadasz płodną wyobraźnię, bogatą naturę i temperament, mój chłopcze, ach! temperament, który jest najcenniejszym darem w artyście!
— A jakbyś pan uważał folwark w czasie pożaru?
— Widzę to już, widzę! zawołał Vibert. Noc ciemna. Olśniewające płomienie strzelają w górę jak bukiet, wyrzucony z racy fajerwerkowej, ściany się kruszą, dach się zapada. Przerażona rodzina, widząc palące się sprzęty przypomina sobie, niestety zapóźno, iż zaniedbała opłacić raty w towarzystwie ubezpieczeń. Wszakże tak pojmujesz ów obraz, nieprawdaż?
— W zupełności... Zdaje mi się, iż inaczej odtworzyć go niemożna. Jest to obraz kompletny, w najdrobniejszych szczegółach. Mamże go rozpocząć?
Strzeż się, nie czyń tego.
Jerzy spojrzał zdumiony; Vibert mówił dalej:
— Tak mój kochany, strzeż się podobnych rzeczy. Strzeż się, tak, jak wpadnięcia w pożar twego płonącego folwarku. Temat jest pięknym, niezaprzeczenie, lecz spospolitowany, zużyty, wyczerpany i djabelnie przestarzały. Mniej jeszcze tu ruchu niż we wnętrzu „wiejskiej chaty.“ Ani się bierz do tego pod żadnym pozorem!

III.

— A więc, mój przyjacielu, rzekł Jerzy, śmiejąc się głośno, obmyśl sam temat.
— Dzisiaj, mój dobry, począł Vibert, sztuka jest chorą.
— Zdanie to niegdyś wyraził sławny Bilboquet, mówiąc: „Sztuka cierpi na wycieńczenie.“
— Miał słuszność zupełną. Czy wiesz kto obecnie kupuje obrazy?
— Amatorowie, sądzę, i znawcy dobrego malarstwa.
— Niestety! tych amatorów nie ma już śladu, a ci którzy po nich nastąpili, nie znają się wcale.
— Dla czego więc kupują?
— A! otóż właśnie kwestja. Kupują, ponieważ obrazy przyozdabiają mieszkanie, a ztąd są niezbędnemi w cośkolwiek lepiej urządzonym apartamencie, jak jest nim piec i inne tym podobne szczegóły. Kupują następnie dla nadania sobie szyku. Między nabywcami, uważaj mój drogi, jest czwarta część giełdowych agentów, szachrujących interesami, spekulantów, zarabiających na giełdzie pieniądze; aktorek i kokot różnego rodzaju, lub tych wybladłych młodzieńców, pozujących na protektorów sztuki i artystów. Oto nasi klienci dzisiejsi!
— Co nam to szkodzi, aby się nie targowali i dobrze płacili?
— Zapewne. Ale czy wiesz co im się podoba?
— Ciekawym.
— Oto przedmioty wabiące, zalotne, nieco lekkie, rozumiesz?
— Pojmuję, odparł Jerzy. Jeżeli im trzeba Ludwika XV-go, panią Pompadour, Ludwika XVI-go, rzecz nader łatwa. Mogę pójść do Muzeum, przez trzy dni studjować Watheau, Boucher’a, Lancet’a i Fragonard’a.
— Wpadłeś na ślad! zawołał Vibert. Wkrótce się porozumiemy. Uważaj co powiem. Żadnych naśladowań lecz trzeba nam nowożytnego Fragonard’a. Idei lekko drastycznej, ale ukrytą z powściągliwością. Słowem, obrazu, nad którym zastanowić się należy, lecz który jednocześnie odsłonięty wystawić można. Zrozumiałeś mnie?
— Doskonałe! rzekł Jerzy. Widzę, czego pan sobie życzysz i mam nadzieję będziesz ze mnie zadowolonym.
— Brawo! wykrzyknął Vibert, zacierając ręce; cieszę się już naprzód twą pracą.
— A co do ceny? zapytał Tréjan.
— Ba! co do ceny, odparł żywo kupiec; jedna taż sama. Dziesięć luidorów od małej ramy. Jest to dobrze zapłacone, wierzaj mi mój drogi.
— Uważam przeciwnie, wyrzekł artysta. Rzecz, jakiej pap żądasz odemnie, jest wyjątkową. Nie będzie to sztuką, mój dobry, ale podnietą do rozpustnego śmiechu. Smutny obowiązek dla mego pędzla, to maczanie go w pieprzu Kajenny. Pomimo wszystkiego, przyjmuję namówienie, żyć trzeba, a życie jest ciężkiem, żądam wszelako podwyższenia ceny do piętnastu luidorów, inaczej umowa nie przyjdzie do skutku.
— Ma to być ostatnie twe słowo?
— Ostatnie! szkoda czasu na dyskutowanie.
— Zgadzam się więc, ale ty mnie przyprawisz o bankructwo swojemi wymaganiami.
— Bankructwo, biedny człowieku, jakże cię żałuję! mówił Jerzy śmiejąc się głośno.
— Zrób mi na początek cztery obrazy, według oznaczonego planu, mówił Vibert, dalej zobaczymy.
— Z dniem jutrzejszym zabiorę się do tego, lecz dziś potrzebuję pieniędzy. Daj mi pan tytułem zaliczki dwadzieścia pięć luidorów.
Handlarz rzucił się tak nagle, że monokl spadł mu z oka na podłogę.
— Ani grosza! zawołał, ani szeląga! Zrujnowały mnie te wasze zaliczki. Nie złapiecie mnie na nie więcej! Winien mi jesteś tysiąc franków, przedewszystkiem odebrać je muszę. Zresztą nie mam zwyczaju płacić odrazu. Byłoby to głupstwem nie do wybaczenia! Po wykończeniu każdego obrazu wypłacę dziesięć luidorów, potrącając na stary dług sto franków. Sądzę że to słuszne? Nie nazwiesz mnie złym człowiekiem?
— Nie mogę pracować przy pustej kieszeni, to trudno?
— E! nie pracujesz zarówno chociaż jest pełną. Zły zwyczaj, mój drogi, naganne nawyknienie.
— Daj chociaż piętnaście luidorów.
— Ani nawet pięciu! Rób, nie rób, jak ci się podobało mówiąc, Vibert przechadzał się szybko po pracowni a przystanąwszy pomimowolnie przed stalugą, odrzucił zasłonę w górę.
— Ach, zawołał z wyrazem zdumienia, masz takie perły u siebie i kryjesz je przed przyjaciółmi. To nieszlachetnie, artysto!

erzy, nie wiele dotąd zwracający uwagi na poruszenia Viberta, zerwał się zapłoniony gniewem, a przyskoczywszy do stalugi, zapuścił płótno na obraz.
Handlarz obrazów schwycił go za rękę.
— Panie! zawołał gniewnie Tréjan.
— Lecz mój kochany, przerwał mu Vibert, z jakiego powodu nie chcesz mi dozwolić podziwiać tego pięknego dzieła? Słońce świeci dla wszystkich jak sądzę. Jest to klejnot, prawdziwy klejnot, przysięgam! Rysunek, koloryt, wypukłość postaci, wszystko doskonałe! Do czarta! nie przypuszczałem, iż tyle siły posiadasz. Winszuję, z całego serca winszuję!
Jerzy uczuł się rozbrojonym temi słowy. Wrodzona artystyczna próżność, nie dozwalała mu odepchnąć tej czary pełnej upajającego napoju, jaki pochlebstwem się zowie.
— Znajdujesz więc pan ów portret dobrym?
— Wszak widzisz, że jestem zachwyconym, olśniomym! Zkąd u czarta zdobyłeś tę głowę?
— Z własnej wyobraźni.
— Nie! to nieprawda, zawołał Vibert. Tworzone to z natury, albo jakiegoś wspomnienia. Może cokolwiek ją wyidealizowałeś, przypuszczam to, nie przeczę, takich jednakże oczów nie wytwarza się z wyobraźni a zresztą patrz. W kąciku przy ustach, znajduje się maleńkie znamię. Przysięgnij mi, że to znamię jest twoim wynalazkiem, a choć byś nawet i przysiągł, nie uwierzę! Znam ja się na tem, mój drogi. Jest to malowane z natury i dałbym w zakład głowę, że ów model istnieje, a co więcej, żem go spotykał po kilkakroć razy.

IV.

— Pan spotkałeś tę osobę? pytał żywo Jerzy.
— Tak, odrzekł Vibert.
— Gdzie?
— Tego nie pomnę. W teatrze, na spacerach, lub ma wyścigach być może, słowem w jednem z owych miejsc, gdzie spotykamy się, nie znając zupełnie.
Po tych słowach kupiec obrazów wpatrywał się w ów portret przez kilka minut w milczeniu, to oddalając się, to przybliżając, słowem studjując w najdrobniejszych szczegółach to dzieło, następnie rzecz nie do uwierzenia, dobył z bocznej kieszeni pugilares, a wyjąwszy zeń toilet tysiąc frankowy, podał go artyście.
— To dla ciebie, rzekł, a portret dla mnie. Rzecz postanowiona?
Tréjan przecząco potrząsnął głową.
— Nie! odparł zwięźle.
— Jakto, odmawiasz przyjęcia tysiąca franków?
— Odmawiam.
— Czy podobna? zawołał Vibert z osłupieniem. Dla czego przyjąć ich nie chcesz?
— Dlatego, że portret nie jest do sprzedania.
— Ba! wszystko jest do sprzedania, za pieniądze na tym naszym świecie.
— Widzisz pan, że nie, ponieważ pragniesz tego portretu, a ja go zatrzymuję dla siebie.
— Ha! ha! grasz ze mną komedję, mój dobry, zaśmiał się Vibert, dlatego, ażebym podniósł cenę. Znamy się na tem. Przyznaję więc, kupić go pragnę, popełniam szaleństwo i ofiaruję ci za niego tysiąc dwieście franków. No, teraz mi odstąpisz to płótno, nieprawdaż?
— Nie!
— Dam tysiąc pięćset.
— Nie!
— Dwa tysiące franków!
— Ani nawet za dziesięć tysięcy, zawołał Jerzy, za żadną cenę, słyszysz mnie pan, ów obraz nie wyjdzie z mojej pracowni. Nie upieraj się więc w podwyższaniu ceny, co jest nader dla mnie pochlebnem, przyznaję, ale nie doprowadzi do żadnych rezultatów, ponieważ, nie zostanie przeżeranie przyjętym.
Vibert zamknął spokojnie pugilares, schował go do kieszeni i zapiął swój paltot.
— Otóż poczynam rozumieć, wyrzekł po chwili. Sprawa serca, namiętność niepokonana, portret jakiejś kochanki. A! głupstwo, głupstwo, szaleństwo! Nie badam cię, drogi artysto, jestem dyskretnym, nie mam zresztą zwyczaju mięszania się w nieobchodzące mnie sprawy, pozwól jednak sobie powiedzieć, że miłość, czy kaprys chwilowy, wszystko to prędko przemija; pieniądz, jeden tylko pieniądz, trwale pozostaje! Pocałuj mnie więc, mój przyjacielu. W dniu w którym, ochłonąwszy z miłości a nie mając pieniędzy przyniesiesz mi tu płótno, będę miał dla ciebie zań przygotowane dwa tysiące franków, jakich dziś przyjąć nie chcesz. Co zaś do zamówionych obrazków, staraj się je wykończyć według umowy. Do widzenia. Radzę ci rozmyśl się jeszcze. Wkrótce, być może, do widzenia.
Tu Vibert wyszedł z pracowni. Skoro drzwi zamknął za sobą, Tréjan rzucił się na krzesło.
— Mieć talent! zawołał, ponieważ posiadam go niezaprzeczenie i zarabiać zaledwie dwadzieścia pięć do trzydziestu luidorów miesięcznie, malując dla wyzyskiwacza pracy lubieżne obrazy, och! jakież to nikczemne, jakie upokarzające. Och! mój ojcze, dziki samolubie, który po zadowoleniu swych żądz i pragnień, pozostawiłeś mnie w nędzy, dla czego mnie na świat wydałeś? Krew, płynąca w mych żyłach, napawa mnie wstrętem do pracy, budzi we mnie pragnienie zbytku, chęci używania bez granic, a jestem ubogim i być nim nie przestanę! Walczyłem przeciw mej własnej naturze, chciałem nadludzką pracą zdobyć sobie sławę, majątek, by za pomocą tych sił zadowolnić moje upodobania, gusta, nawyknienia! I otóż zawiodłem się srodze! Do czegóż mnie doprowadziła ta rzemieślnicza praca? Czyż moją dzisiejszą egzystencję życiem nazwać można? Zostanęż kiedykolwiek jednym z tych, których obsypują błotem za najmniejsze pociągnięcie ołówkiem, lub pędzlem? Nadto smutnego doświadczenia! Dość tego. Wszelka praca nie produkcyjna, jest oszukiwaniem samego siebie. Nie chcę oszukiwanym być dłużej. Karty przekonały mnie ubiegłej nocy, iż życie zabaw i rozkoszy jest korzystniejszem nad trud i mozół. Iluż spotykałem ludzi w salonach pół światka dla których walet kierowy i dama pikowa stanowiły dostatni fundusz utrzymania! Czemu nie miałbym ufać, jak oni w swą gwiazdę? Nie próbować szczęścia! Posiadam przezorność, krew zimną, te dwie wielkie zalety dobrego gracza. Nie będę się upierał spostrzegłszy, iż ów los mi nie sprzyja aby nie cofnąć się w porę, lecz przeciwnie, z zuchwalstwem i energją korzystać będę z przyjaznego uśmiechu fortuny. Zresztą, cóż ryzykuję? dodał po chwili milczenia z gorzkim uśmiechem; jeśli mnie gra nie zbogaci, to i nie zrujnuje wcale. Przybywaj więc, hazardzie! Tyś odtąd mym bożyszczem! Znużony wegetowaniem, chcę zacząć żyć nareszcie!

∗             ∗

Podczas, gdy ów człowiek wykolejony, artysta bez odwagi, zasad i przekonań, młodzieniec, żądny rozkoszy, dla którego dwadzieścia pięć lub trzydzieści luidorów były drobnostką godną pogardy, postanowił porzucić dotychczasowy uczciwy zarobek w pracowni, dla wejścia w gwar życia niskiego brudnego świata Paryża, mały czarny powozik, uprzężony w angielskiego bieguna, z woźnicą w czarnej liberji, zatrzymał się przy ulicy de Laval, przed domem, gdzie mieszkał Jerzy Tréjan.
Na drzwiczkach tego powozu widniał podwójny herb, z baronowską koroną. Wysiadłszy zeń średniego wieku mężczyzna, podążył ku odźwiernemu.
— Pan Tréjan? zapytał, czytając listę lokatorów.
— Na piątem piętrze, nad antresolą, drzwi na wprost wschodów.
— Wiem, ale czy jest w domu?
— Nie widziałem aby wychodził.
Upewniony, iż zastanie Jerzego, przybyły wchodzić zaczął na stopnie, starannie wywoskowane.
Osobistość ta na pierwszy rzut oka zdawała się mieć około czterdziestu pięciu lat wieku, po ściślejszem wszelako rozpatrzeniu, widocznem było, iż przeszła dawno po za pięćdziesiąt.
Szybkim krokiem przebiegł piętra, dzielące go od mieszkania Jerzego Tréjan, a zatrzymawszy się przy drzwiach pracowni, nie zadzwonił ale gałką od laski uderzył z lekka kilkakrotnie we drzwi.
Był on, jak się okazywało, poufnym przyjacielem domu, zawsze serdecznie przyjmowanym, ponieważ na jego widok uśmiechnął się Walenty i otworzywszy drzwi pracowni wygłosił:
— Pan baron de Croix-Dieu.
Usłyszawszy to nazwisko, artysta podbiegł ku przybyłemu i uścisnął mu rękę.
— Ach! jakież przyjemne odwiedziny, zawołał. Jakżem szczęśliwy baronie, że cię widzę!
— Spodziewałem się tego, mój Jerzy, rzekł uśmiechając się pan de Croix-Dieu, i dla tego pospieszam do ciebie.
Tréjan zaprowadził barona w pobliżu pieca, posadził go w fotelu i podał pudełko z cygarami.
— Zdaje mi się, żem cię całe wieki nie widział, mówił artysta, wpatrując się w przybyłego, najmniej ze dwa tygodnie! Sądziłem już, żeś o mnie zapomniał.
— Było to niesprawiedliwe przypuszczenie, odparł! pan Croix-Dieu, wszak wiesz, ilem dla ciebie życzliwy i jestem pewien twojej wzajemności w tym razie.
— Cóżeś robił przez te dwa tygodnie, baronie? pytał Jerzy powtórnie uścisnąwszy mu rękę.
— A! jedno, wciąż jedno! odparł zapytany.

V.

Tréjan uśmiechnął się na tę odpowiedź przybyłego.
— Wciąż jedno? powtórzył. Ależ baronie, jest mnóstwo zmian w tej twojej pozornej jednostajności.
— Wierzaj mi, począł pan de Croix-Dieu, my ludzie bezczynni z pozoru, jesteśmy rzeczywiście zatrudnionymi od nocy do rana. Paryż, pochwyciwszy nas w koła swoich błahostek, nie wypuszcza z nich, nawet dla uściśnienia ręki najlepszym przyjaciołom. Jesteśmy prawdziwymi niewolnikami.
— Niewolnikami zabaw, przyjemności.
— Bądź co bądź, zawsze to okowy.
— Lekkie do dźwigania.
— Często krepujące. Co jednak począć? ulegam im z wyrozumiałością filozofa. A ty, kochany artysto cóż się z tobą dzieje. Jesteś zadowolonym?
— Ale gdzież znowu, bynajmniej!
— Czemu?
— Ponieważ wszystko źle idzie.
— Praca?
— Nuży mnie, i do żadnego celu nie prowadzi.
— Pieniądze?
— Brak mi ich.
— Długi?
— Uciskają. Otóż widzisz przed sobą człowieka, kompletnie zniechęconego do życia.
— Zniechęconego? w tym wieku, z twoim talentem? Ależ w tem co mówisz nie ma najmniejszego sensu!
— Ach! drogi przyjacielu, zawołał Tréjan, na miłość Boga nie mów mi o moim talencie! Gdybym go miał nawet, rezultaty, jakie mi on daje, są tak nędznemi, iż lepiej abym go wcale nie posiadał. Jeżeli chcesz poznać stanowisko, jakie zajmuję w świecie sztuki, posłuchaj jak piękną propozycję czynił mi pewien handlarz obrazów, który ztąd odszedł przed chwilą.
Tu Jerzy opowiedział szczegółowo rozmowę, mianą z Vibertem.
— Masz słuszność, do czarta! zawołał baron, wysłuchawszy opowiadania! Podobnie upokarzające propozycje są nie do przyjęcia. Ów człowiek i jemu podobni, pragną korzystać nikczemnie z ciężkiego położenia w jakiem się znajdujesz. Gdybyś posiadał majątek i był niezależnym, przemawialiby inaczej, zupełnie. Wyczekiwaliby u ciebie, w przedpokoju, pokorni, służalczo cierpliwi. Błagali by cię, obsypując złotem o parę płócien twego pędzla, pełnego wdzięku, jakie publiczność oceniła już według wartości.
Jerzy przyjął w milczeniu to tak pochlebne zdanie swojego gościa.
— Bardzo to być może, odrzekł po chwili, nieszczęściem jednak nie jestem w stanie zmienić położenia. Ono to panuje nademną, przygniata mnie i uciska. Jestem ubogim i nie przestanę nim być nawet przy największej pracy. A gdyby spadł mi z nieba jakiś niespodziewany majątek, mówię ci szczerze, baronie, iż nie pracowałbym wcale. Nie jestem stworzony do walki z życiem. Nie posiadam ambicji, pogardzam chwałą, pragnę jedynie spoczynku.
— Pod wyrazem spoczynek, rozumiesz życie zabaw i rozkoszy? nieprawdaż.
— Nie zaprzeczam, jest to jedynem mojem marzeniem!
— Potrzeba by ci było, ot tak, do ośmdziesięciu tysięcy liwrów renty, małego pałacyku, rozkosznego gniazdka wysłanego jedwabiem, napełnionego przedmiotami sztuki. Obok tego, koni pełnej krwi, powozów z dobrej fabryki, pierwszorzędnego paryzkiego krawca i modnych buduarów.
— O! tak, tak! wyszepnął Jerzy z głębokiem westchnieniem, potrzeba mi tego wszystkiego, lecz powiedziałem, jest to marzenie!
— Które urzeczywistnić się może.
— W jaki sposób? Jakim cudem? Zkąd by miało spaść na mnie jakie dziedzictwo, nie posiadam krewnych, ani rodziny.
— Można zostać bogatym za pomocą małżeństwa tak dobrze, jak zapomocą sukcesji.
— Ja? miałbym się ożenić? zawołał Tréjan.
— Nie podoba ci się ów projekt?
— Nie wiem. Nie pomyślałem nad tem jeszcze. Zresztą, to o czem mówisz, baronie, jest tylko wytworem twojej fantazji. Czyżby bogata kobieta zaślubić mnie chciała?
— Dla czego nie?
— Z bardzo prostych powodów w danym razie.
— Z jakich?
— Nic nie posiadam.
— Nie masz majątku, to prawda, lecz w zamian, inne ważne zalety.
— Jakie, ciekawym?
— Najprzód, mój Jerzy, jesteś bardzo pięknym.
— Och! baronie, chciejże oszczędzić mą skromność i nie obsypuj mnie pochwałami, przerwał śmiejąc się artysta.
— Bardzo pięknym, powtarzam, mówił pan de Croix-Dieu, a co więcej, jesteś wysoce dystyngowanym. Posiadasz nauki, wyższe wychowanie, jesteś dżentlemenem od stóp do głowy. Nosisz świetne nazwisko. Hrabia de Tréjan!
— To ostatnie, baronie, jest dla mnie bez wartości. Porzuciłem mój tytuł, zrozumiawszy, że wszelkie arystokratyczne pretensje byłyby śmiesznością obok ubogiej kapoty, jaką się przyodziewam. Dla wszystkich jestem obecnie Jerzym Tréjan’em, niczem innem, wszak, wiesz o tem dobrze.
— Jerzym Trejan’em, którego pradziadowie brali udział w wojnach krzyżowych. Wierz mi, mój drogi, to ma zarówno swoją cenę. Korona o dziewięciu perłach gdy jest historyczną, staje się dla rybek łakomą przynętą w rękach zręcznego łowcy posagów.
— Upewniam cię, że niepotrafiłbym użyć podobnej przynęty. Nie zręcznym byłby w mym ręku ów połów.
— Co do ciebie, być może. Ja jednak potrafiłbym kierować tą wędką.
— Jak to, baronie?
— Upoważniasz mnie do swatania ciebie?
— Na serjo pytasz o to?
— Zupełnie na serjo, słowo honoru!
— A więc, dla czegóż by nie? Wynajdź mi partję stosowną, skoro tak dalece okazać mi pragniesz swą przyjaźń, a przyjmę z zamkniętemi oczyma wybraną przez ciebie kobietę. Uczynię ja hrabiną de Tréjan. Lecz pod pewnym warunkiem, ma się rozumieć.
— Pod jakim?
— Aby nie była starą, ni brzydką. Wszelka śmieszność przeraża mnie, bardziej po nad ubóstwo. Gotów jestem odstąpić moje nazwisko za pęk banknotów, zastrzegam jednak, aby niektóre warunki tej spekulacji nie były dla mnie zbyt uciążliwemi.
— Nie obawiaj się. Upewniam, że posag będzie znakomitym i ładną narzeczona.
— Gdybyś dokonał tego, baronie, uważałbym cię za najzręczniejszego z czarodziejów! rzekł, śmiejąc się Jerzy.
Pan de Croix-Dieu wstał z krzesła i spojrzał w: stronę pracowni, gdzie znajdowała się staluga z portretem kobiety, jaką artysta po odejściu Viberta zapomniał przysłonić.
— Ach! zawołał, otóż coś, czegom dotąd nie widział jeszcze. Zbliżywszy się ku staludze, przystanął. Fanny Lambert! zawołał, ależ to wspaniałe!
Jerzy drgnął nagle.
— Znasz Fanny Lambert? zapytał żywo.
— Znam ją doskonale. Jestem poufnym jej przyjacielem.
— Przyjacielem? poufnym jej przyjacielem, powtarzał z wąchaniem Tréjan. Jakto mam rozumieć, baronie?
— W sposób najprostszy i najzacniejszy w świecie. Zachowuję dla Fanny Lambert uczucie szczerej przyjaźni, ojcowskiej życzliwości, a jeśli chcesz, wysoki zarazem szacunek.
— Szacunek? baronie, za daleko się posuwasz.
— W czem takiem! Fanny Lambert jest najuczciwszą z kobiet, jakie znam.
— Jesteś zbyt pobłażliwym. Uczciwa kobieta mająca kochanków?
— Miała jednego.
— Jednego?
— Tak. I jeszcze nie zostało dowiedzionem ażeby książę Aleoscu był jej kochankiem. Mówią w tym względzie bardzo wiele rzeczy. Ale jak widzę ty nie znasz wcale historji tej czarującej kobiety?
— Nie znam, w rzeczy samej.
— I ty, ty Jerzy, człowiek wytworny, z tak podniosłym umysłem, postępujesz jak gminny prostak i rutynista! Rzucasz wyrok na tę kobietę i sądzisz ją z pozorów, a co więcej potępiasz ją. Ach to niegodnie!
— Przyznaję, żem może zawinił! Objaśnij mnie więc o tem, o czem nie wiem, baronie.
— Nie mam prawa do tego. Zaufanie Fanny odsłoniło mi niektóre szczegóły jej życia, mimo to, nie podobna mi jest bez jej upoważnienia uchylić zasłony, okrywającej jej przeszłość. Mogę cię jednak upewnić, a nawet zaprzysiądz, że jest kobietą godną szacunku i poważania.
Wymówiwszy z zapałem te słowa, które silne wrażenie sprawiły na Jerzym, baron de Croix-Dieu całą, uwagę zwrócił na znajdujący się portret przed sobą.
— Nie lubię mówić pochlebstw, rzekł, wiesz o tem, dobrze, mój kochany Jerzy; wyrażam jedynie to tylko, co czuję. A więc, nie mam wyrazów na uwielbienie tej twojej pracy! Jakie to piękne, tryskające życiem. Ależ to arcydzieło! Fanny Lambert pozowała więc u ciebie?
— Tak, przez dni kilka do portretu jaki wykończyłem przed trzema tygodniami, a który zapewne widziałeś u niej, baronie?
— Nie widziałem go wcale; odrzekł pan de Croix-Dieu! Fanny nic mnie o nim nie wspominała. Dlaczego ta tajemnica, a tem dziwniejsza, że nie jednokrotnie pytała mnie o ciebie.
— Ona, pytała o mnie? W jakich wyrazach? badał żywo Jerzy.
— W najbardziej sympatycznych. Chwaliła wielce talent, rzecz naturalna. Powiedz mi jednak, czy od chwili wykończenia tamtego portretu widziałeś Fanny?
— Widziałem.
— U niej?
— Nie! tu. Zwiedzała moją pracownię, dwa czy trzy razy.
— I podczas tych wizyt pozowała do tego drugiego studjum?
— Ona nie wie nawet wcale że to płótno istnieje, odparł śmiejąc się Jerzy. Malowałem z pamięci.
Pan de Croix-Dieu uśmiechnął się z widocznem zadowoleniem.
— Mój Jerzy, wyrzekł po chwili, należę, jak ci to powiedziałem do liczby najpoufalszych przyjaciół Fanny Lambert. Obok tego jestem bogatym. Przyznaję wyjątkową wartość tej twojej pracy, i byłbym szczęśliwym, gdybyś mi zechciał na własność odstąpić to studjum. Gotów jestem zgodzić się na cenę, jaką sam oznaczysz.
Tréjan zarumienił się pomimowolnie.
— Radbym zadość uczynić twemu życzeniu, o czem nie wątpisz sądzę, baronie, a przedmiot żądany przez ciebie wyjątkowo nie dozwala mi tego uczynić. Błagam cię, nie nalegaj! rzekł Jerzy. Zwiększasz mój żal, nie zmieniając postanowienia.
— Nie powiem już i słowa więcej o tem, odparł Croix-Dieu! Sądzisz, być może, iż byłoby niedelikatnością z mej strony, pozbawiać cię portretu pomienionej osoby, przybranej w kostjum nieco przeźroczysty, z nieświadomością oryginału. Gdyby to miało być powodem twojej odmowy, przyniosę ci własnoręczne upoważnienie Fanny Lambert. Skoro zażądam go od niej, jestem pewien że mi takowe udzieli.
— Baronie, baronie! wołał Tréjan z żywym niepokojem, nie czyń tego, proszę, zaklinam! Fanny Lambert nie wie o istnieniu tego obrazu. Miałaby prawo uważać go jako nadużycie zaufania z mej strony. Nie zdradzaj mej tajemnicy, jeżeli nie chcesz mi sprawić krwawiącej serce boleści!
— Uspokójże się, mój Jerzy, mówił Croix-Dieu; nie radbym ci sprawiać przykrości, lecz mówiąc otwarcie, nie rozumiem powodów takiej obrazy? Gdyby Fanny wiedziała o istnieniu tego drugiego pięknego portretu, zażądałaby go niezwłocznie dla siebie, nie chcąc zostawiać go w twym ręku i upewniam cię, iż miałaby zupełne prawo do tego.
— Tak, wyszepnął z cicha artysta. Nie rozogniaj więc rany. Gdyby Fanny Lambert zażądała tego portretu, nie śmiałbym go jej odmówić. I otóż czego się lękam, czego nie chcę!
— Ha! ha! zawołał śmiejąc się Croix-Dieu, jako samolub artysta, pragniesz zachować dla siebie ów czarujący obraz?
— Pragnę, o tak! bardziej nad wszystko na świecie!
— Zachowaj go więc, mój Jerzy. Jest to jedyną pociechą dla rozkochanego, gdy może wzdychać do portretu uwielbianej.
Tréjan zarumienił się powtórnie.
— Jakto? wyszepnął z widocznem zmięszaniem, miałżebyś sądzić, baronie?
— Zatrzymaj się, mój drogi, przerwał Croix-Dieu , nie sądzę, lecz jestem pewien. Jesteś zakochanym w Fanny Lambert, szalenie zakochanym, więcej niż sam wiesz o tem. Dla czego jednak to kryjesz! Miałżebyś przeczuwać to, iż nieszczęściem będzie dla ciebie ta miłość?
— Nieszczęściem... czemu? pytał Tréjan.
— Czemu? odpowiem ci jako przyjaciel z całą szczerością. Najprzód nie wiem, czy Fanny Lambert cię kocha, czy będzie kiedykolwiek kochała, mam jednak to przekonanie, uważaj dobrze, to niezbite, silne przekonanie, że nigdy twoją kochanką nie zostanie.
— Nawet gdyby mnie kochała?
— Będzie walczyła przeciw swojej i twojej miłości, a tego nie uczyni.
— Wyznam ci baronie, że to wygląda na paradoks.
— W czem?
— Gdyby nawet Fanny zasługiwała na szacunek jaki jej przyznajesz, nie zaprzeczysz iż miała kochanka.
— Powtarzam ci, iż nie zgadzamy się obadwaj w tym razie. Przyznawszy jednak słuszność twemu sądowi, ów błąd właśnie, umocniłby ją w jej uczciwem obecnie postępowaniu. Najskromniejsze dziewczę, najcnotliwsza z kobiet zamężnych ulegała by może pokusie, Fanny Lambert tego nie uczyni!
— Nie rozumiem cię, baronie.
— Nie rozumiesz, bo źle znasz Fanny a raczej nie znasz jej wcale. Zbieg dziwnych okoliczności uczynił z niej pozornie to, czem jest według twego zdania i według tych którzy ją sądzą być kobietą lekkich obyczajów, uchodzi za taką i wie o tem. Wie, co mówią o niej, lecz wie zarazem czego jest godną; słusznie, czyli nie słusznie, a według mnie najniesłuszniej, straciła szacunek świata, lecz zachowała swój w obec siebie. Ma ona tylko jedną myśl, jedno pragnienie, cel jeden, a tem jest rehabilitacja. Wie ona dobrze, że jeden błąd popełniony, uczyniłby ją tem, czem się być zdaje i tego błędu nie popełni. Choćby szaloną dla ciebie zapłonęła miłością, będzie walczyła przeciw temu uczuciu, umrze dlań być może, ale nie zejdzie z uczciwej drogi!
— Czegóż więc chce, do czego dąży? pytał Jerzy.
— Powiedziałem ci, pragnie rehabilitacji!
— W jaki sposób?
— Za pomocą legalnego małżeństwa.
— Ależ to szaleństwo! zawołał Tréjan.
— Nie rozumiałeś mnie przed chwilą, odrzekł Croix-Dieu, a teraz ja ciebie nie rozumiem.
— Baronie, mówmy na serjo. Któżby zaślubił Fanny Lambert?
— Kto? uczciwy człowiek, posiadający odwagę do wzniesienia się po nad głupie przesądy, posiadający siłę do nakazania szacunku, o którymby był przekonany, że jego żona nań zasługuje, o tyle inteligentny nakoniec, iż wiedziałby, że okupuje szczęście całego życia, poświęceniem egoistycznej miłości własnej! Taki człowiek znajdzie się, bądź pewnym mój Jerzy. Ja zobowiązuję się go odszukać.
— Jak to? chcesz dopomagać w małżeństwie Fanny Lambert? pytał artysta ze źle ukrytą obawą.
— Tak... chcę... i tego dokonam! Myśl uszczęśliwienia dwojga ludzi sprawi mi rozkosz niezrównaną.
— Dla czego sam jej nie zaślubisz, skoro ją tak wysoce cenisz? zapytał Jerzy.
— Dla mnóstwa przyczyn, a oto dwie główne. Fanny jest dla mnie życzliwą, jako dla przyjaciela, lecz nie zaślubiłaby człowieka, któregoby nie kochała. Zresztą, ja kocham inną. Ach! gdybym miał serce wolne i gdybym był młodszym o jakie lat dziesięć, nie jutro, nie za godzinę, ale natychmiast powiedziałbym tej kobiecie: „Chcesz przyjąć moje nazwisko?“ I baronowa de Croix-Dieu byłaby królową Paryża.
— Fanny jest bogatą, nieprawdaż, pytał Tréjan po chwili zadumy.
— Tak, posiada dwa miljony.
— Zkąd przyszła do tego majątku?
— Nie wolno mi jest na to ci odpowiedzieć, mogę jednak zapewnić, że jego źródło jest czystem i że przyszły mąż Fanny, będzie mógł bez zarumienienia wraz z nią go dzielić.
To mówiąc, pan de Croix-Dieu wziął kapelusz, laskę, i podał rękę Jerzemu.
— Odchodzisz już, baronie? pytał ostatni.
— Muszę, oczekują na mnie. Ale sprawiłbyś mi wielką przyjemność, gdybyś po jutrze o jedenastej zechciał przyjść do mnie na kawalerskie śniadanie.
— Przyjdę niezawodnie.
Pan de Croix-Dieu zwrócił się ku drzwiom lecz w chwili wyjścia przystanął jeszcze przed portretem Fanny.
— Powtarzam ci, rzekł, kochany przyjacielu, że to mistrzowskie arcydzieło. Ostrzegam jednak, nie poddawaj się nadto myślom o zachwycającym oryginale tego obrazu. Jest to rada serdecznego twego przyjaciela.
Możesz obawiać się wszystkiego, a żadnej nadziei. Ota bilans twojej miłości. Wyrzecz się jej lepiej w samym zawiązku, bo inaczej, może ci ona przynieść wiele bolesnych zawodów!
Po ostatniem uściśnieniu ręki, rozłączyli się obadwaj. Baron wyszedł z pracowni artysty a wsiadłszy do swego kabrjoletu, zawołał na stangreta:
— Na ulicę Le Sueur, co żywo!
Woźnica popuścił lejce dzielnemu kłusakowi angielskiemu, przemknął szybko przez bulwar Hausmanna, aleję Frydlancką i w pobliżu Łuku tryumfalnego zatrzymał się przed okratowaną bramą pałacyku, którego lekka, wysmukła architektura przypominała styl budowli z ośmnastego stulecia. Brama ta prowadząca na dziedziniec, obsadzony bezlistnemi w tej porze platanami, otwierała się właśnie w chwili, gdy powóz barona przed nią zajeżdżał.

VI.

Pan de Croix-Dieu wszedł, nie zapytując odźwiernego, witającego go w progu niskim pokłonem. Spojrzał na dwa dzielne rasowe konie jakie stangret wraz z groomem zaprzęgali do ośmio-resorowego powozu. „Wiktorja“ wybitego wewnątrz pięknemi futrami, przebiegł lekko ośm stopni marmurowych, zdobnych podwójnym rzędem wazonów ze starego deftskiego fajansu, i zatrzymał się w progu obszernej sieni, gdzie lokaj we fraku, krótkich opiętych spodniach, białych pończochach i lakierowanych, na srebrne klamry spinanych trzewikach, otworzył mu drzwi z pośpiechem.
— Pani wyjeżdża, rzekł służący, ale mimo to przyjmie pana barona.
Jednocześnie pokojówka nie ładna, lecz zalotna z pozoru, przybiegła oznajmiając, iż pani kończy ubieranie i prosi pana barona, aby zatrzymać się raczył w małym salonie.
— Dobrze, dobrze! odrzekł pan de Croix-Dieu, niech się nie spieszy, chętnie zaczekam. I z całą swobodą człowieka, znajdującego się jakby we własnym swym domu, minął pierwszy salon w stylu chińskim, ściśle na wzór sal urzędowego przyjęcia w Pekinie przybrany, przeszedł drugi salon w stylu Ludwika XVI-go, pokryty ślicznemi gobelinami rysunku à la Watteau i Boucher’a i wszedł do trzeciego, znacznie mniejszego pokoju, którego ściany przysłoniętemi były jedwabną wschodnią materją w pasy błękitne i białe.
Tu zatrzymał się, a wziąwszy ze stolika najświeższy numer dziennika „Życie paryzkie“, rozparł się wygodnie w fotelu na wprost różowego marmurowego kominka, płonącego żywem ogniskiem i zaczął przeglądać artykuły zamieszczone w tem piśmie, zawierające szczegóły wypadków eleganckiego świata Paryża.
W kilka minut potem, otworzyły się cicho i zamknęły w bocznej ścianie drzwi, któremi weszła młoda kobieta; drobne jej nóżki tak lekko stąpały po miękkim kobiercu, iż Croix-Dieu wcale wejścia tego nie zauważył. Zatrzymawszy się tuż przed oczekującym, wybuchnęla głośnym srebrzystym śmiechem.
— Hal ha! baronie, wołała żartobliwie, raczże przecie spojrzeć na moją osóbkę. Zdaje mi się, że ona na to zasługuje? Powiedz mi czy dobrze wyglądam w stroju?
— Jesteś zachwycającą! jak zwykle, kochana Fanny, odrzekł powstając.
Fanny Lambert, ona to bowiem była, uśmiechnęła się złośliwie.
— Ów mały cukierek był koniecznym? odpowiedziała, przybierając pozę jednej z bohaterek komedji Dumas’a syna. Niestety, zaledwie ów zużyty komplement wywołała moja toaleta. Wstydź się baronie! Przypatrzże mi się lepiej. Uprzedzam, że pragnę jakiegoś innego dowodu uwielbienia, do mej osoby wyłącznie zastosowanego. Włóż swoje binokle, mój dobry i jeżeliś od urodzenia nie został krótkowidzem, powiedz mi coś innego nad owo nieznośnie spospolitowane „zachwycająca.“ No, jakże? nie zdobędziesz się na coś lepszego? szczebiotała śmiejąc się żartobliwie. Spiesz się, baronie, ja czekam!
W rzeczy samej, młoda kobieta była uroczo piękną w swej aksamitnej fioletowej sukni obszytej sobolami. Płaszczyk, podobny jak suknia, z takiemże obszyciem, maleńki aksamitny fiołkowy kapelusik, umieszczony na wierzchu piramidalnie uczesanych jej jasno-blond włosów, uzupełniały ubranie. W ręku trzymała maleńką aksamitną mufkę, zastosowaną do całości kostjumu, a drobne jej, kształtne nóżki, obute w buciki, godnemi były nóżek historycznego Kopciuszka.
Przedstawiając w jednym z poprzednich rozdziałów portret Fanny, malowany z pamięci przez Józefa Tréjana, obfotografowaliśmy ją jak najwierniej. Cokolwiekbądź więc chcielibyśmy dodać pod względem niezwykłej piękności tej kobiety, byłoby tylko powtarzaniem się.
Wielu z czytelników zna dobrze syreny w tym rodzaju, jakiej nadaliśmy nazwisko Fanny Lambert. Poznają w niej jedną z tychże, pod maską przejrzystą przysłaniającą zaledwie jej rysy twarzy i przyznają, że Jerzy Tréjan był nader zdolnym malarzem, a w braku innych zalet, był przynajmniej wiernym kopistą.
Filip de Croix-Dieu, znalazł bez trudu wyrazy, tak natarczywie żądanej przez młodą kobietę pochwały, za co w nagrodę nadstawiła mu czoło do pocałunku mówiąc:
— Wszelka praca wynagrodzoną być winna. Płacę ci, baronie, twój wysiłek autorski.
Croix-Dieu dotknął ustami włosów, zalotnie nastrzępionych nad białem czołem Fanny.
— Pomówmy na serjo drogie dziecię, rzekł. Przybywam z ulicy de Laval.
— Widziałeś Jerzego?
— Widziałem.
— Mówiłeś mu o mnie?
— Rzecz naturalna, ponieważ dla tego jedynie, jeździłem do niego.
— I cóż?
— Ha! sprawdziło się, com przepowiedział.
— Tréjan jest zakochanym w twej kornej służce?
— Szalenie!
— Kaprys chwilowy.
— Nie! to prawdziwa, gorąca miłość!
— Co mówisz?
— Mówię, prawdziwe, namiętne uczucie!
Fanny Lambert, rzuciwszy mufkę na krzesło, siadła przed kominkiem.
— Mówisz prawdziwe, gorące uczucie, zawołała śmiejąc się wesoło. Ależ to ciekawe. Opowiedz mi wszystko, baronie, opowiedz.
— Lecz powóz czeka na ciebie.
— Niech czeka. Jerzy więc obrał ciebie za powiernika?
— Tak, pomimowolnie. Wybadałem go tak zręcznie, że ani się spostrzegł. Ten chłopiec szalenie w tobie jest rozkochanym. Na pamiątkę zrobił sobie twój portret. Jest to coś cudownie pięknego! Ofiarowałem mu zań bajeczną cenę, nie przyjął jej, mimo że się znajduje w wielkich kłopotach pieniężnych.
— Biedny chłopiec! szepnęła Fanny.
— Żałujesz go?
— Ma się rozumieć! Znam ja podobnie przykre położenie z własnego doświadczenia.
— I w dodatku ów biedak zakochał się w tobie.
— Co do tego, należy się jeszcze przekonać. Ale dla czego wówczas, gdym była u niego, nie pokazał tego, jak mówisz, tyle pięknego portretu?
— Ponieważ obawia się, abyś go nie zażądała dla siebie, czego wówczas odmówić by ci nie mógł, a zachować go pragnie.
— Wiesz co, baronie? poczynam teraz wierzyć twemu opowiadaniu. Tak, to podobne do pierwszych blasków miłości. Powiedz mi zatem, czy w razie, gdybyśmy snuli dalej nasze plany, Jerzy gotów byłby mnie poślubić?
— Być może.
— Jakto, wątpliwość? zawołała Fanny; istnieją więc jakie przeszkody?
— Tak, lecz przeszkody te można będzie usunąć, jeżeli ściśle za mojemi wskazówkami pójść zechcesz i będziesz czyniła wszystko z swej strony, aby Jerzego nakłonić do małżeństwa.
Gładkie czoło Fanny zmarszczyło się z lekka. Wielkie jej zielonawe oczy o przenikliwem spojrzeniu, patrzyły ponuro. Głęboko zadumana, wsparła jedną z swych, drobnych nóżek na okratowaniu płonącego ogniem kominka.
— Nad czem tak prze myśli wasz? pytał Croix-Dieu.
— Rozważam baronie, odpowiedziała, czy warto zadawać sobie tyle pracy, ponosić długie zabiegi, dlatego, ażeby jakiś tam biedak raczył wyświadczyć zaszczyt, pięknej jak ja kobiecie, pojmując ją za żonę?
— Pamiętaj o tem, że ów biedak, jak go nazwałaś, jest hrabią de Tréjan.
— Bo też inaczej myśleć o nim nie wartoby było! Według mnie, w tej ważnej sprawie potrzeba działać z wielką przezornością. Jestżeś pewnym, że Jerzy jest rzeczywiście hrabią de Tréjan?
Croix-Dieu, wydobywszy arkusz papieru stemplowego, podał go młodej kobiecie.
— Oto moja odpowiedź, wyrzekł poważnie, jest to kopia aktu urzędowego. Czyliż podobny dokument wątpliwym być może?
— Cóż mieści w sobie ów papier?
— Akt urodzenia Jerzego, Baala, Maksymiliana de Tréjan, jak i akt zejścia jego ojca, Ludwika, Kacpra, hrabiego de Tréjan, wicehrabiego de Saint-Paul, barona de Guër, właściciela Landuae, Binoire, Palud i innych majętności. Hrabiowie de Tréjan pochodzą z najdawniejszej szlachty bretońskiej; istnieli już oni w ośmsetnym roku. Ich herb umieszczonym jest w Wersalu, w sali Krzyżowców. Spokrewnieni z najstarożytniejszemi rodzinami Francji! Jerzy jest bliskim kuzynem wicehrabiego Armanda de Grandlieu, którego małżeństwo w niedawnym czasie tak głośnem się stało.
— Tak, pan de Grandlieu, człowiek niezmiernie bogaty, lecz mający podobno przeszło lat sześćdziesiąt, zaślubił wychowaną przez siebie sierotę, panienkę cudnej urody, Herminię de Randal. Ale, mówiła dalej Fanny, powiedz mi baronie, jakim sposobem Jerzy, potomek tak znakomitego rodu, właściciel tylu majętności, przywiedziony został do tak smutnego stanu, iż pędzlem na życie zarabiać dziś musi, mając przytem więcej długów niż obrazów do sprzedania?
— Zaraz ci to wytłómaczę, odparł Croix-Dieu z powagą. Rozległe debra hrabiów de Tréjan przeszły podczas ich emigracji na własność państwa. Dziad Jerzego, po powrocie Burbonów, za otrzymany milion indemnizacji, odkupił zamek Tréjan wraz z otaczającemi go dobrami i umarł w dziewięćdziesiątym roku życia, spodziewając się że syn jego, Ludwik, zapomocą bogatego małżeństwa przywróci dawną świetność rodowi. Hrabia Ludwik człek lekkomyślny, oddany całkiem rozkoszom życia, ożenił się z panienką ubogą, po której wkrótce owdowiał. Sprzedawszy następnie swój historyczny zamek, jak również i otaczające go włości, z zebranemi kapitałami przybył do Paryża, gdzie rozpoczął giełdowe spekulacje, nie szczędząc sobie przytem uciech światowych. Lubił zbytki, okazałość, rasowe konie, grę hazardową, kobiety i dobrą kuchnię. Wiodąc podobne życie, rujnował się po kilka razy i dźwigał się znowu skutkiem giełdowych operacji, aż wreszcie, w pięćdziesiątym roku życia zginął w pojedynku o jakąś baletniczkę z opery. Pozostały po nim majątek dosięgał zaledwie dwudziestu tysięcy franków.
Oto szczegóły o ojcu, a teraz przejdźmy do syna.

VII.

— Jerzy w dwudziestym roku życia, mówił dalej pan de Oroix-Dieu, ukończył nauki w kolegium Ludwika Wielkiego. Wyzwolono go z pod opieki, oddawszy mu resztki roztrwonionego przez ojca majątku, w postaci kilku biletów bankowych. I otóż znalazł się sam, na bruku Paryża, w konieczności zarabiania na swe utrzymanie. Jak jednak pracować? W kolegium otrzymywał za rysunki nagrody. Miał do sztuk pięknych upodobanie; zresztą, to co słyszał o niezależnem i pełnem fantazji życiu artystów, nęciło go ku sobie. Postanowił więc poświęcić się malarstwu i wstąpił jako uczeń do jednej z pierwszorzędnych pracowni, nie chcąc wszelako wnosić wraz z sobą swego hrabiowskiego tytułu pośród ubogich współtowarzyszów pracy, odrzucił arystokratyczne, „de“ dla przekształcenia nazwiska i oto wyjaśnienie w jaki sposób hrabia de Tréjan. został mieszczaninem Jerzym Tréjan.
Widzisz więc droga Fanny, kończył de Croix-Dieu, iż w całej tej sprawie nic nie ma romantycznego, i ażeby nadać blask starej tarczy herbowej Jerzego, wystarczy odzłocić ją tylko. Przedstawiłem ci szczegóły w całej prawdzie, takiemi jak są. Jestżeś z moich objaśnień zadowoloną?
— Bezwątpienia, w tem co dotyczy rodziny Tréjan, lecz niezupełnie co do samego Jerzego.
— Pytaj mnie więc, a odpowiadać ci będę.
— Jerzy posiada talent, nieprawdaż?
— Wielki, wytworny talent, oryginalny. Jest to ogólne zdanie wszystkich znawców malarstwa.
— Jak wytłómaczyć więc, że obok talentu posiada tak mało wziętości, rozgłosu i zarabia tak nie wiele swym pędzlem, wówczas, gdy inni artyści zdobywszy sławę, zbierają szybko majątek?
— Rzecz bardzo prosta; na Boga! Jest on leniwym, lubi próżnować, do czego sam się przyznaje. W żyłach jego płynie krew ojcowska. Praca go nuży, zniechęca, ponieważ jej rezultaty nie są dlań wystarczającemi. Rachować się nie umie, lubi wydawać, otaczać się zbytkiem; wciąż potrzebuje pieniędzy, co stawia go w fatalnej zależności wyzyskiwaczów handlarzy, jacy udzielonemi naprzód zaliczkami trzymają go w rękach! Brak mu energii, ażeby z odwagą nakazać sobie w wydatkach umiarkowanie i pozbawić się czegośkolwiek. Ztąd wynika i brak wziętości, zniechęcenie do życia! kłopoty i długi. Jerzy jest człowiekiem miękkiej natury, dusza słaba, bez hartu. Jeden wysiłek, jedno uderzenie skrzydłem, wystarczyłyby do wzniesienia się jego na szczyty widowni, gdzie zdobywa się majątek i chwalę. On tego prawdopodobnie nie dokona, nigdy dokonać nie zdoła!
Na te wyrazy, Fanny kapryśnie usta skrzywiła.
— Ach! wiesz baronie, wyrzekła, iż sądząc według tego co od ciebie słyszę, nie obiecującego małżonka miałabym w Jerzym, gdybym wyszła za niego.
Filip de Croix-Dieu, wzruszył ramionami.
— Dziwią mnie twe słowa, na honor! zawołał, gdzież twój zmysł przenikliwości, twa jasna inteligencja?
— Zdaje mi się... zapytała Fanny.
— Źle ci się zdaje, przerwa! baron. Dowiodę ci w ciągu trzech minut niezbitemi argumentami, że Jerzy jest właśnie dla ciebie jakby wybranym mężem i że nie znaleźlibyśmy drugiego podobnie odpowiedniego, choćbyśmy go najstaranniej szukali. Chcesz że posłuchać tego co powiem?
— Najchętniej.
— Przedewszystkiem więc, jeśli się zrzekniesz swojej tyle ci drogiej swobody, to rzecz prosta dla głośno brzmiącego nazwiska, któreby na zawsze pokryło nazwę Fanny Lambert i zarazem na oścież otwarło zamknięte dziś dla ciebie podwoje salonów, nazwiska wreszcie, jakieby dozwoliło ci wejść w arystokratyczne koła Paryża.
— Bezwątpienia; wszak dobrze wiesz o tem baronie, ponieważ ty pierwszy nasunąłeś mi ów projekt.
— Powiedz mi więc, proszę, gdzież mogłabyś piękniejsze nazwisko odnaleźć jak hrabiny de Tréjan?
— Mogłabym zostać księżną albo markizą.
Croix-Dieu zaledwie nie wybuchnął śmiechem.
— Moja kochana, odrzekł, uważam, iż w głowie ci się mieszać poczyna.
— Dla czego? Czyż nie mam prawa dążyć do najwyższych światowych stanowisk? Nie jestem że piękną, młodą i bogatą?
— Tak, niezaprzeczenie, posiadasz piękność, młodość i majątek.
— A zatem?
— Lecz pomimo tego wszystkiego, jesteś tylko Fanną Lambert, o tem pamiętać ci należy. O! nie przerywaj mi, dodał widząc rumieniącą się młodą kobietę, nie przerywaj, i dozwól mi skończyć. Chciałabyś, mówisz, być księżną? Jest to urojenie, fantazja, jak tyle innych. Masz-li jakiego księcia pod ręką dla siebie?
— Nie mam, ale odnaleźć go mogę każdej chwili..
— Z trudnością, upewniam. Książęta bezżenni rzadko dostrzedz się dają i nader gorliwie są poszukiwanymi na giełdzie małżeństwa. Najbogatsze dziedziczki Francji ofiarują im swą rękę wraz z miljonami, ztąd żaden z nich nie miałby widoków korzyści łącząc się z tobą.
— Ależ baronie, jesteś niegrzecznym, brutalnym.
— Jak każdy, mówiący prawdę, moja kochana. Pozwól mi dodać, że szlachectwo Jerzego warte niezawodnie tyle co rodowody domów książęcych, i że wszyscy ogółem książęta z czasów pierwszego cesarstwa, nie dorównywają starożytnością pochodzenia Tréjan’om. Zostawmy ich więc na stronie, a przejdźmy do markizów. Mam aż trzech dla ciebie do wyboru.
— A! widzisz więc? zawołała Fanny z zadowoleniem.
— Pierwszy z nich, jest bohaterskim szczątkiem wielkiej francuskiej armii; stracił lewą rękę pod Wagram, a prawą nogę pod Waterloo. Ma lat ośmdziesiąt dziewięć, żyje ze szczupłej emerytury i pensji wypłacanej mu za komandorski krzyż Legii honorowej. Zechciałażbyś zaślubić tak ciężko okaleczałego markiza?
— Zostawmy go, mów dalej, odpowiedziała Fanny.
— Drugi mój markiz, ciągnął dalej Oroix-Dieu, ma lat czterdzieści. Nosi świetne nazwisko, ale nie posiadając całkiem majątku, pracuje jako ekspedytor w biurze lombardu Mont-de-piéte. Pozycja skromna, ale uczciwa.
— Mniejsza z tem że nie posiada majątku, odrzekła młoda kobieta. Jerzy Tréjan jest tylko hrabią, a również nic nie ma.
— Pozwól że mi dokończyć, zawołał Croix-Dieu. Ów markiz, o którym mówimy, ma zaledwie cztery i pół stopy wysokości; a matka natura w zamian za poskąpienie mu wzrostu, obdarzyła togo człowieka potężnym garbem. Przyjmiesz że owego garbusa wypchanego pargaminami?
— Dalej, dalej, powtórzyła niecierpliwie Fanny.
— Trzeci mój markiz, mówił baron, szedł za przykładem hrabiego Ludwika, ojca Jerzego. Jak tamten, przetopił swój cały majątek w hulankach wesołego paryskiego życia, nie miał jednak jak pierwszy zbawczego zmysłu o tyle, ażeby umrzeć przed ostatecznym upadkiem. Ma on dziś lat sześćdziesiąt. Niektóre wpływowe osobistości umieściły go w domu schronienia dla nieuleczalnych, a co parę miesięcy, skoro mu się polepszy nieco na zdrowiu, puka bez wstrętu do swych dawnych znajomych, żebrząc o kilka sztuk monety na kawę i tytoń. Chcesz-że go zaślubić? Uprzedzam; iż całem sercem, najchętniej uczyni cię markizą.
Fanny wzruszyła ramionami.
— Żartujesz sobie ze mnie, baronie, zawołała. Stawiasz umyślnie kandydatów nie do przyjęcia.
— Cóż chcesz? robię co mogę. Przedstawiam ci markizów, jakiemi mógłbym rozporządzić. Czyż moja wina, że ci się nie podobają? Wróćmy więc do naszej pierwotnej propozycji i pozwól się przekonać, że Jerzy Tréjan jest jak gdyby dla ciebie na męża stworzonym, nie znajdziesz odpowiedniejszej partji, przysięgam!
— Tak sądzisz?...
— Niezaprzeczenie. Dzienniki nasze bywają złośliwemi; kronikarze mają ostre zęby. Paplają o wszystkiem. Małżeństwo Fanny Lambert może im podać obfite żniwo ku temu, wyjątkowe zaś stanowisko naszego przyjaciela Tréjan’a mogłoby przywieść tych panów do stanowczego milczenia. Odjęłoby ono im chęć do głoszenia publice z różnego rodzaju półsłówkami i domyślnikami swych uwag, iż kupujesz sobie nazwisko i tytuł za dwa miliony.
— Jakże temu zapobiedz? Gdy mówiąc to, powiedzieliby prawdę?
— Ja zobowiązuję się dowieść publicznie w sposób przekonywający, że zaślubiasz sławnego człowieka otoczonego chwałą i bogatszego od ciebie, bo jeśli ty posiadasz sto tysięcy liwrów rocznej renty, on zarabia sto pięćdziesiąt.
— Jakto, mógłbyś dowieść tego, baronie?
— Niezawodnie.
— Ależ to fałsz!
— Fałsz, mający wielkie pozory prawdy.
— Pozory prawdy! w jaki sposób?
— Chodzi tu o zakupienie ze dwunastu sztuk malowideł Jerzego, mniej więcej za cenę stu talarów, u kupca przy ulicy Lafitte. Po zakupieniu, przyniesiemy je na ulicę Drouot, do sali licytacyjnej, gdzie zwykle zbierają się paryscy milionerowie. Tam komisarz, sprzedający w obec licznej konkurencji, przysądzi je za skromną kwotę, po dwadzieścia do trzydziestu tysięcy franków każdy.
— Lecz komu, ktoby je obciął kupić?
— Kto? ja do czarta! Narobi to piekielnego hałasu, sprawi ogromną sensację! Wszystkie dzienniki głosić będą o tem i sława twojego męża w kilku dniach wzrośnie do niesłychanych rozmiarów. Wszystko to jest jednak drobnostką, w obec jego przyszłości. Staraj się nakłonić Jerzego, ażeby dał twój portret malowany z pamięci na przyszłą wystawę w Salonie. Jest to arcydzieło, upewniam. Sława artysty wzrośnie. W miarę rozgłosu nazwisko jego pójdzie w górę! Poprze to wszystko reklama, za pomocą naszych stosunków i wpływów. Jerzy otrzyma medal, zostanie pierwszorzędnym artystą i cały Paryż przyklaśnie z zapałem związkowi hrabiego Tréjan z prześliczną kobietą, której czarujące oblicze podniosło jego talent do wyżyn geniusza! Cóż na to mówisz moja Fanny?
— Mówię, że jesteś zawołanym dyplomatą. Posiadasz dar czarowania wymową.
— Kończę więc. Oburzałaś się przed chwilą na brak energii Jerzego i jego słabość charakteru. Według mego zapatrywania, te właśnie jego wady są drogocennym dla ciebie darem. Nie należysz do kobiet ulegających jakiejbądźkolwiek obcej woli. Nie, nigdy. Wiem naprzód, iż ty rządzić będziesz. Zostawszy hrabiną de Tréjan, będziesz królową i panią w swym domu. Jerzy ulegnie z łatwością twemu wpływowi, a jako niemającemu swej woli, narzucisz własną, jak rzeźbiarz nadaje postać glinie dotknięciem swej dłoni. Zachowasz dotychczasową swobodę i po zawarciu małżeństwa, będziesz rządziła bez ograniczeń tak swą osobą, jak i majątkiem. Otóż co droga „hrabino“ pragnę ci ofiarować! Niechaj świat cały osądzi, czy dar piękniejszy złożyć ci można? A teraz, odpowiedz mi szczerze, dozwoliłaś się przekonać. Zgadzasz się na moją propozycję
— Zupełnie.
— Jestżeś gotową zaślubić Jerzego de Tréjan?
— Zaślubię go!
— Doskonale! Byłem pewny, że to się tak skończy... Objaśnię cię teraz jak postępować należy, ażeby to małżeństwo do skutku doprowadzić.
— Ależ, odpowiedziała Fanny, zdaje mi się, że tu potrzeba było tylko mojego zezwolenia. Wszak powiedziałeś, że Jerzy szalenie jest we mnie zakochanym?
— Gdyby cię nawet kochał najszaleniej, nie ożeniłby się z tobą, gdybym ja nie wpłynął na niego, ukazując temu dobremu chłopcu słońce w pełnym blasku. Położyłem już fundamenta, reszta pójdzie z łatwością. Będziesz działała według moich wskazówek. Zakończenie ja sam stanowczo — biorę na siebie.
— Cóż więc mam robić?
— Odegrać małą komedję, do czego jesteś tak zdolną.
— A ta komedja?
— Wskażę ci jej szczegóły.

VIII.

Nie chcemy powtarzać objaśnień udzielanych Fanny przez pana Croix-Dieu. Czytelnicy poznają z wypadków dalszy ciąg rozmowy barona z tą młodą syreną.
— Sądzę iż zrozumiałaś? zapytał ją, skończywszy.
— W zupełności, wszak wiesz, że jestem inteligentną.
— „I przejmiesz się swą rolą“ jak mówią w teatrze?
— Jest ona trudną szalenie, będę się jednak starała odegrać ją najdokładniej.
— Liczę na to. Kiedyż zobaczysz się z Jerzym?
— Trzeba kuć żelazo póki gorące, nieprawdaż? odpowiedziała wesoło. A zatem będę się z nim widziała jeszcze dziś wieczorem. Zresztą od niego zależeć to będzie.
— Zobaczysz się. z nim tu, czy w pracowni?
— Tu; tu jestem swobodniejszą znajdując się u siebie.
— Dobrze.
— A ty, baronie, kiedy będziesz u mnie? Może jutro z rana?
— Niepodobna! mam czas zajęty do po południa. Oczekuj mnie koło czwartej.
— Zgoda!
— Jerzy po jutrze będzie u mnie na śniadaniu, mówił Croix-Dieu, stosownie do tego co mi jutro zakomunitujesz, działać będę dalej. Do jutra zatem „hrabino“, dodał żartobliwie.
— Do jutra baronie.
Była godzina trzecia z południa. Piękne zimowe słońce obsypywało tysiącami iskier gałęzie platanów, pokrytych szronem w pałacowym dziedzińcu. Konie tętniły na zlodowaciałym gruncie alei Cesarzowej, ciągnąc szeregi szybko mijających się powozów. I baron wyruszył, wołając na stangreta.
— Ulica Caumartin, spiesz!
Jednocześnie Fanny Lambert, zasiadłszy przy hebanowem biórku wykladanem kością słoniową, pisała bilecik jaki następnie wręczywszy służącemu, poleciła zanieść takowy na ulicę Laval, do Jerzego Tréjan i gdyby artysta był w domu, przynieść odpowiedź. Następnie zapuściwszy na twarz maleńką, przejrzystą woalkę, która młodym kobietom tyle dodaje wdzięku, wsiadła do powozu, gdzie zniknęła prawie wśród stosu futer z niebieskich lisów, wartujących co najmniej ze dwadzieścia tysięcy franków, i kazała się zawieść do lasku.
Jerzy Tréjan, mniej niż kiedykolwiek usposobiony do pracy, właśnie miał wyjść, gdy Walenty oddał mu maleńki liścik, przyniesiony przez służącego. Spojrzawszy na adres, wypisany drobniuchnym kobiecym charakterem i uczuwszy przenikliwą woń opoponaksu, ulatniającą się z listu, artysta drgnął jak tknięty iskrą elektryczną. Serce gwałtownie bić mu zaczęło. Poznał to pismo i przed rozdarciem koperty, dotknął ustami liter kreślonych drobną dłonią Fanny, poczem przebiegał szybko wzrokiem, co następuje:
„Wybacz, drogi artysto, śmiałość i niedyskretność z mej strony, potrzebuję jednak widzieć się z tobą niezwłocznie, dla zasięgnięcia twej rady. Chodzi mi o udekorowanie nowego buduaru jaki sobie urządzić pragnę w rodzaju nieznanego dotąd cudu. Ażeby ów cel osiągnąć, do kogóż mam się udać, jak nie do ciebie? Twoja to wina, iż uprzejmością ośmielasz mnie do nadużywania twej życzliwości. Nie odmawiaj mi pomocy, inaczej zrzec się byłabym zmuszoną tego projektu, co wielką by mi przykrość sprawiło. Nie odmówisz mej prośbie, wszak prawda? Proszę więc, jeśli tylko ci czas pozwoli, przybądź dziś wieczorem około dziewiątej do mnie na filiżankę herbaty. Oprócz ciebie, dziś nieprzyjmuję nikogo.

Fanny Lambert.“

Zaledwie Jerzy ukończył czytanie listu, we drzwiach pracowni ukazała się głowa Walentego.
— Zapomniałem panu powiedzieć... rzekł.
— O czem?
— Że lokaj czeka w przedpokoju. Czy pan da odpowiedź?
— Odpiszę natychmiast, odparł artysta.
Napisać, łatwo to było powiedzieć, ale nie łatwo dokonać. W maleńkim zaimprowizowanym bileciku, pomieścić dostateczną ilość dowcipu, uprzejmości, wraz z tajonem powściągliwie uczuciem? i wszystko to zawrzeć w czterech wierszach najwyżej. Ciężkie to było zadanie do spełnienia dla Jerzego. Podarł parę brulionów i nakreślił wreszcie treściwie te kilka wyrazów:
Dziś wieczorem, jak zawsze, łaskawa pani, całkiem tobie oddany, sługa

Jerzy Tréjan.“

Resztę dnia spędził jak na mękach, z domu nie wychodząc wcale, przechadzając się z pracowni do sypialni i na odwrót, patrząc co chwila na cyferblat zegara, którego kółka zdawały mu się być chyba zepsutemi, tak mu czas wolno upływał. Godziny mknęły wszelako i noc nareszcie zapadła.
Zbliżała się godzina schadzki. Czas był artyście rozpocząć toaletę. Oddał się całkowicie temu zajęciu, nieaniedbując wszystkiego, co mogło podwyższyć i uwydatnić jego urodę.
Myśl o zdobyciu w przyszłości, wielkiego majątku, lubo niepewna dotąd, wszak przypuszczalna, wiodła go do użycia w pomoc wszelkich środków kokieterji, właściwej kobietom, jakie pragną dorzucić nową kartę tryumfu do otrzymanych już zwycięztw.
— Jeżeli ja jej się nie podobam, któż się jej spodoba, zapytywał Jerzy sam siebie, zadowolony własnym poglądem. Poczem dodał z uśmiechem: Nie; ja pozyskać ją muszę!
Zegar wskazywał kwadrans po ósmej.
Walenty otrzymał rozkaz sprowadzenia powozu z pobliskiej remizy i woźnica za obietnicą sutego napiwku, popędził szybko w stronę pól Elizejskich.
Jeżeli serce Jerzego uderzało silnie w chwili gdy Walenty oddawał mu list Fanny Lambert, nie mniej biło ono gwałtownie, gdy powóz minąwszy ulicę Le Sueur, zatrzymał się przed okratowaniem pałacyku, którego progów nigdy on dotąd jeszcze nie przestąpił!
Zadzwonił drżącą ręką.
Furtka w okratowaniu otwarła się natychmiast i Jerzy wszedł w dziedziniec, oświetlony dwoma gazowemi lampionami.
— Pani nie przyjmuje dziś, rzeki odźwierny podchodząc z ukłonem ku przybyłemu.
— Pani oczekuje na mnie, odrzekł Tréjan.
Odźwierny, spełnił widocznie to co mu nakazano; cofnąwszy się bowiem w głąb, zadzwonił, oznajmując o przybyciu gościa.
Główne drzwi szklane otwarły się bezzwłocznie, lokaj wprowadził Jerzego do obszernej sieni.
Jednocześnie ukazała się pokojówka.
— Czy to do pana dziś pani list wysłała? zagadnęła z filuternym uśmiechem.
— Do mnie, odpowiedział.
— Racz pan pójść za mną.
I, prowadzony przez swą przewodniczkę, Tréjan przeszedł salon chiński i drugi urządzony w stylu Ludwika XVI-go, zbyt jednak wzruszony i niespokojny nie zwrócił nawet uwagi na znajdujące się tu przedmioty.
Pokojówka otworzyła drzwi do ostatniego salonu.
— Pani jest tam, wyrzekła, niech pan wejść raczy.
Jerzy zatrzymał się w progu olśniony, drżący, oczarowany.

IX.

Pozostawiliśmy Filipa de Croix-Dieu, jadącego z pałacu Fanny Lambert, na ulicę Caumartin.
Przy skręcie z Frydlanckiej alei na bulwar Hausmana, baron spuścił szybę w przedniem oknie powozu, wołając:
— James! Przejedź szybko przedmieście św. Honorjusza, a po za placem Beaureau zwolnij bieg koni.
Kłusak angielski przebiegł jak strzała przedmieście, a w miejscu wskazanem powstrzymywany ręką woźnicy, mknąć zaczął powoli.
W chwili, gdy lekki ekwipaż barona mijał najpiękniejsze pałace, na tej ulicy tak zapełnionej arystokratycznemi mieszkaniami, otwarła się wjazdowa brama, jednego z takich budynków i wyjechał z niej wytworny powóz „coupe, ” uprzężony we dwa rasowe czystej krwi konie, których kształty i świetna uprząż doskonale do wspanialej całości zastosowana, budziły powszechny podziw.
Na siedzeniu, suknem pokrytem, powoził stangret w pudrowanej peruce, otulony w futro, w trójgraniastym obszytym galonami kapeluszu, kierując biegunami z miną pełną powagi. Dwaj olbrzymiego wzrostu lokaje, zarówno upudrowani i otuleni w futra, jak ich powożący kolega, stali po za powozem, trzymając się rzemieni. Tak na suknie pokrywającem siedzenie stangreta jako i na drzwiczkach powozu widniały dwie tarcze herbowe z wicehrabiowską u góry koroną.
Zwolennik nauki heraldycznej, spojrzawszy na owe tarcze, wymieniłby od razu właściciela tego prawdziwie książęcego ekwipaża, ponieważ na obu tarczach były wyryte herby Grandlieu i Randal’ów.
Piękny, poważny, siwowłosy starzec i młoda kobieta, czarownej urody, która wydawała się być jego córką, zajmowali głąb tego powozu. Ow starzec był to Armand Roger, wicehrabia de Grandlieu, którego przed dwudziestu przeszło laty widzieliśmy wchodzącego do mieszkania pani Angot, celem przyjęcia ostatniej prośby konającej naówczas Klotyldy hrabiny de Randal. Towarzyszącą obecnie wicehrabiemu młodziuchną kobietę, niegdyś Herminię de Randal, widzieliśmy przy urodzeniu, tej samej nocy i w temże samem mieszkaniu, gdzie Henryka d’Auberive wydała na świat syna.
W jaki sposób Herminia, mająca dwadzieścia dwa lat zaledwie, została żoną pana de Grandlieu, liczącego sześćdziesiąty siódmy rok życia? oto o czem pragniemy objaśnić naszych czytelników.
W chwili gdy wspaniały ekwipaż wicehrabiego wymijał powóz barona de Croix-Dieu, ten ostatni, wychyliwszy się po za drzwiczki, złożył niski ukłon panu de Grandlieu. Wicehrabia odkłonił się, lecz nader zimno i obojętnie.
Ow szczegół nie uszedł uwagi barona, który brwi zmarszczył z niezadowoleniem, natychmiast jednak odwrócił głowę, jakby rozproszyć pragnąc przykre wrażenie. Dziwny sarkastyczny uśmiech wybiegł mu na usta, gdy spostrzegł po drugiej stronie ulicy przy trotuarze, na wprost pałacu pana de Grandlieu, stojący powóz, uprzężony we dwa siwej maści konie, na drzwiczkach, którego widocznemi były dwa połączone inicjały S. i R. z markizowską u wierzchu koroną.
Młody o brunatnej cerze, a szarych oczach mężczyzna, siedzący w owym powozie wychylił się zeń, ścigając wzrokiem namiętnym ekwipaż pana de Grandlieu, który skręciwszy w stronę pól Elizejskich zniknął po kilku sekundach.
Ów młodzieniec spostrzegł natenczas barona, patrzącego na siebie z owym znaczącym uśmiechem. Zarumienił się jak dziewczę schwytane na pisaniu miłosnego liściku i chciał się cofnąć w głąb powozu. Na coby się to jednak przydało, skoro baron go poznał? Uśmiechnął się więc i on nawzajem, przesłał ukłon ręką i rozkazał jechać stangretowi.
Konie pomknęły szybko w stronę pól Elizejskich.
— Doskonale, wyszepnął Croix-Dieu, nigdy grunt lepiej przysposobionym być nie mógł. Aby tylko siewca był zręcznym, obfitego żniwa spodziewać się można. James! zawołał głośno, pospieszaj!
Kłusak rzucił się w bieg i po trzech minutach stanęli przed pięknym domem przy ulicy Caumartin.
Croix-Dieu wysiadł, a skinąwszy z lekka głową witającemu go niskim pokłonem odźwiernemu zapytał:
— Pani jest w domu?
— Jest, panie baronie.
— A pan Oktawiusz?
— Przez dwa dni nie ukazywał się wcale, lecz powrócił dziś rano. Źle bardzo wygląda. Biedny pan Oktawiusz! Kto wie jak długo pożyje. Szkoda byłoby tak dobrego młodzieńca! Szczodry, wspaniałomyślny, nie dumny wcale! Ach! gdyby pan baron, który dla niego prawie jest ojcem, zechciał mu rad swoich udzielić!
— Napominam go, jest to moim obowiązkiem. Nie słucha, niech co chce robi, odrzekł Croix-Dieu, który lubił niekiedy dla przyczyn sobie tylko wiadomych, rozmawiać ze służącymi. Co chcesz? dodał, trzeba, ażeby młodość wyszumiała.
I wszedł na schody, pokryte szkarłatnym chodnikiem a dosięgnąwszy pierwszego piętra, zatrzymał się przedodrzwiami, przysłoniętemi aksamitną zasłoną pa za którą znajdowały się drugie drzwi hebanowe, nabijane miedzią.
Zadzwonił.
Lokaj czarno ubrany z pośpiechem drzwi mu otworzył.
— Dzień dobry, Dominiku, rzekł Croix-Dieu. Pani przyjmuje? Jest w domu?
— Dla pana barona jest zawsze w domu, odrzekł służący. Znajdzie ją pan w małym żółtym salonie. Oto list od pana Oktawiusza, dodał, zdejmując palto z przybyłego. I jednocześnie na srebrnej tacy, przeznaczonej do przyjmowania kart wizytowych, podał mu list, w trójkąt złożony. Croix-Dieu, rozwinął papier i czytał co następuje:
„Baronie! postępujesz jak dziwak, oryginał, na honor! Stajesz się człowiekiem, z którym żyć niepodobna! Bawiliśmy się zawzięcie tej nocy na baliku u Reginy, gdzie tyś się wcale nie pokazał. Są ludzie, którzy pragnąc cię widzieć gonią za tobą i nigdzie odnaleźć cię nie mogą. Wszędzie jesteś nieobecnym, jak gdybyś skrył się pod ziemię. Oczekiwaliśmy na ciebie u Reginy, nie przybyłeś. Jest ona wściekle zagniewaną. Potrzebuję choć kilka minut pomówić z tobą, nasz dobry przyjacielu. Gdybyś był u mamy, co jest bardzo, prawdopodobnem, bo stałeś się dla niej tak niezbędnym, jak jej stare meble, zechciej przyjść do mnie. Nie wyjdę z domu aż o siódmej, ażeby pójść z Reginą do restauracji, nie mów jednak o tem mamie, uprzedzam.
Nic nie wiesz iż dzisiejszego rana miałem z kochaną mamą hałaśliwą sprzeczkę. Na szczęście jednak, rzucanych przez nią gromów nie uląkłem się wcale, wiedząc iż za jedenaście miesięcy i dni siedmnaście będę pełnoletnim nareszcie, czego oczekuję jak zbawienia. Muszę cię jednak powiadomić, iż mama podobno przeciw mnie knuje jakiś spisek i chce w dniu mej pełnoletności ustanowić nademną sądową kuratelę. Liczę na ciebie, przyjacielu, że mnie wyzwolisz z tyle przykrego położenia. Miliony po nieboszczyku mym papie pleśnieją, złożone w banku. Trzeba je przewietrzyć, ażeby tam nie zbutwiały.
Jeżeli za chwilę nie przybędziesz do mamy, Dominik ma polecenie odnieść ci do mieszkania to pismo. Na miłość Boga oznacz, gdzie z tobą widzieć się mogę, albo najlepiej przyjdź do Reginy. Wiesz że ranie u niej zastaniesz.

Twój całym sercem oddanyOktawiusz.“

Croix-Dieu, przeczytawszy list, wsunął go z uśmiechem do kieszeni.
— Czy pan baron zostawi odpowiedź? pytał służący.
— Tak. Powiedz panu Oktawiuszowi, że skoro wyjdę od jego matki, wstąpię do niego. Jakże on się miewa ten dobry chłopiec?
— Ach! panie baronie, rzekł lokaj, nasz młody pan zbyt lekceważy swe zdrowie i życie.
— Jak to rozumiesz, Dominiku?
— Świeca zapalona z dwóch końców panie, prędko się zużywa, mówił służący. W wieku pana Oktawiusza oszczędzać się trzeba. „Kto pragnie podróżować daleko, ochrania swego wierzchowca,“ mówi znane przysłowie. Pan Oktawiusz na nic nie zważa. Przepędza noce na grze w karty, na kolacyjkach i balikach. Niech mi pan baron wybaczyć raczy, ale prowadzi on życie prawdziwego paryzkiego hultaja! Aż litość bierze patrząc jak niknie i chudnie z każdym dniem. Wiatr nim prawie powiewa! A syn to jedyny, spadkobierca milionów! O! w miejscu naszej pani, dręczyłbym się tem srodze!
— Jesteś zacnym sługą, Dominiku, oceniam twe przywiązanie do swoich panów. Uspokój się jednak, mówił Croix-Dieu. Pan Oktawiusz w rzeczy samej zazbyt lubi pohulanki, ale pod wątłą powierzchownością posiada wielkie zasoby sił i zdrowia. Otrząśnie się on z tych upodobań, a wtedy zobaczysz jak utyje, zmężnieje.
— Oby to Bóg dał! panie baronie.
— Tak będzie, teraz potrzeba, ażeby młodość wyszumiała.
Powtórzy wszy ów stary aforyzm, Croix-Dieu wyszedł z przedpokoju uśmiechnięty; minął obszerny salon zbytkownie przybrany, a uniósłszy jedwabną złotem haftowaną portjerę, zapukał lekko do drzwi, pokrytych malowidłami i złoceniem.
— Proszę wejść, odezwał się głos kobiecy.
Baron otworzył drzwi, uniósł drugą portjerę i znalazł się w salonie średniej wielkości, a raczej buduarze, rzucającym blask oślepiający, ponieważ tak jego ściany, jako i sufit pokrytemi były atłasem złotego koloru. Takież same były firanki i meble. Weneckie zwierciadła w kryształowej oprawie odbijały te barwy olśniewające, przepełnionego zbytkiem i bogactwem pokoju. Zdawało się jakoby kaskada złota ze wszystkich stron tu płynęła.
Przed kominkiem na którym płonął żywy ogień, siedziała, a raczej leżała wsparta na krześle piękna kobieta, czytając książkę, którą upuściła z okrzykiem radości na widok wchodzącego barona.
Piękność ta o żółto matowej cerze kreolki, miała, wyraziste czarne oczy i włosy czarne, mieniące się w ciemno-granatową barwę. Jej twarz owalna o klasycznych rysach, miała wyraz surowej stanowczości. Nizkie czoło oznajmiało siłę woli, posuniętą do uporu. Pełne rumiane usta, głęboko osadzone powieki, przysłonięte długiemi rzęsami, nozdrza ruchomie wydymające się za każdem silniejszem odetchnięciem, wskazywały w tej kobiecie zmysłową, namiętną naturę.
Taką była pani Blanka Gavard, wdowa po przemysłowcu, właścicielka dziesięciu miljonów. Wyglądała na lat trzydzieści, rzeczywiście jednak przeszła już czterdzieści kilka.

X.

Cztery dziesiątki tych wiosen jakie przebiegły nad. czołem pani Gavard, nie umniejszyły jej wdzięków. Niemożna było do niej zastosować owej przykrej pochwały: „Jest to kobieta dobrze zakonserwowana“. Była rzeczywiście piękną i młodą. Ani jedna zmarszczka dostrzedz się nie dawała na jej twarzy. Ni jeden włos srebrny nie okazywał się w splotach jej czarnych włosów. A do zachowania swojej urody nie używała tak dziś upowszechnionej sztuki kosmetyków i malowideł. Śmiało ukazać się mogła wśród dnia białego.
Gdyby panią Gavard ujrzano w salonach, lub teatrze z jej synem, wziętoby ją na pewno nie za matkę, ale za siostrę tego młodego człowieka, dodajmy jednak że za nic w świecie owa zalotna i samolubna kokietka nie ukazałaby się publicznie z tym chłopcem, któremu dwudziesty rok życia fałsz zadawał jego z pozoru znacznie starszej fizjognomji. Zresztą dla tysiąca pobudek, jakie w krotce poznamy, nie kierowała się ona wcale uczuciem tkliwości macierzyńskiej.
— Łaskawa pani, wyrzekł Croix-Dieu, składając ukłon ceremonialny przy wejściu, nie pytam o zdrowie. Promienna piękność pani i świeżość, naprzód mnie upewniają w tym względzie.
— Jesteśmy sami, panie baronie, nikt nas nie słyszy, odpowiedziała wdowa, a więc bez banalnych grzeczności.
— Pozwólże przynajmniej, moja uwielbiana, złożyć sobie życzenie dnia dobrego, rzekł z uśmiechem przybyły, dotykając ustami jedwabistych splotów pani Gravard.
Wdowa szybko odwróciła głowę i zmarszczyła brwi z wyrazem nieukontentowania.
— Co się to znaczy? pytał Croix-Dieu, oddalasz mnie od siebie, moja czarowna Blanko. Dla czego? Miałżebym w czemkolwiek zawinić?
— Nie przyszedłeś wczoraj, baronie, odpowiedziała; cóż ci przeszkodzić w tem mogło?
— Wczoraj byłem nieobecny w Paryżu.
— Gdzież byłeś?
— W Saint-Germain.
— Cóżeś tam robił? jeśli zapytać wolno.
— Polowałem w lesie na sarny.
— Rzeczywiście?
— Dowiodę ci to świadkami. Było nas pięciu myśliwych a między niemi pan de Cröion i margrabia Andrzej de San-Remo, których znasz dobrze.
— Zatem, baronie, nie popełniłeś żadnego przeniewierstwa? żadnej nie było intrygi, nic podejrzanego?
— Jak to, posądzałaś mnie o coś podobnego?
— Trochę, przyznaję, a nawet wiele. Co chcesz, jestem zazdrosną, mówię to otwarcie.
— To źle! Jak możesz wątpić o mnie, który dla ciebie tylko żyję!
— Kochasz mnie więc?
— Uwielbiam! Dobrze wiesz o tem. Jesteś tego pewną.
— Kochasz tyle, co dawniej?
— Stokroć razy więcej! Jedyny mam cel życia, jedno marzenie. Dla czego nie chcesz urzeczywistnić go coprędzej, wszak w ciągu dwóch tygodni mogłabyś się nazywać baronową de Croix-Dieu?
Pani Gavard wzruszyła lekko ramionami.
— Znasz dobrze powody, odpowiedziała. Wyszedłszy za mąż, utracę prawo opieki nad synem, opieki, której wyrzec się nie chcę do ostatniej chwili z przyczyn bardzo ważnych. Dosyć zostałam pokrzywdzoną przez nieboszczyka mojego męża, który mnie pozbawił przynależnej legalnie części majątku, zdobytego wspólną z nim pracą, ażebym jeszcze dobrowolnie zrzekać się miała dochodów, jakiemi mam prawo rozporządzać do chwili pełnoletności mojego syna. W ciągu roku zostanę twą żoną.
— Rok zatem czekać mi każesz! wyszepnął z westchnieniem Croix-Dieu. Ach jakże długi to przeciąg czasu!
Piękna wdowa wzruszyła powtórnie ramionami, ale tym razem z uśmiechem.
— O cóż ci chodzi, baronie? odpowiedziała. Czyż możesz się na mnie uskarżać? Jestem dla ciebie tak dobrą, wyrozumiałą! Nie wzdychaj więc proszę i nie zasmucaj mnie daremno.
Filip de Croix-Dieu, pochwycił mówiącą w objęcia i przytulił ją do swych piersi.
— Tak, wyszepnęła, poddając się namiętnie, uściskom. Kochaj mnie, pociesz. Potrzebuję być kochaną, potrzebuję pociechy.
— Pociechy? z jakiej przyczyny? Miałażbyś mieć droga Blanko, jaką zgryzotę?
— Mam i bardzo ciężką!
— Zkąd?
— Ze strony Oktawiusza.
— Znowu?
— Tak, bezustannie, niestety!
— W czemże przewinił ów zły chłopiec?
— Jak zwykle popełnia głupstwa niesłychane, szaleństwa! Niszczy zdrowie i życie, bruka swą przyszłość, a obok tego rabuje mój majątek.
— Chciałaś powiedzieć swój własny.
— Nie! wszak będąc małoletnim obecnie, nic nie posiada.
— To prawda, lecz przed upływem roku będzie właścicielem sześciu milionów.
— Które popłyną przez jego ręce jak woda, roztopią się jak śnieg słońcem rozgrzany. I dla kogo je straci, na Boga, dla kogo? Dla kilku nikczemnych kobiet które rozchwytują ów wspaniały majątek, jaki do mnie należeć powinien. Ach! Filipie, na tę myśl krew burzy się we mnie. Nawykła do wystawnego życia miljonerów, zostanę prawie ubogą, podczas gdy mój syn będzie rozsypywał złoto i banknoty w zniesławionych buduarach i szulerniach!
Jak bywa w podobnych okolicznościach, pani Gavard zapłonęła gniewem, iskry padały z jej czarnych oczów, a łzy na policzki płynęły.
Baron ujął obie jej ręce.
— Uspokój się, ukochana, wyszepnął, na wszystko zaklinam i proszę. Oktawiusz jest winnym, bezwątpienia, lecz przemawiają za nim łagodzące okoliczności.
— Jakie? zapytała.
— Niedoświadczenie młodości, wpływ złych przykładów. Wszyscy prawie młodzi ludzie w takiem jak on położeniu, również postępują.
— Wszyscy prawie, mówisz? To fałsz, zawołała z uniesieniem pani Gavard. Znam takich, u których szał ma pewne granice, u których pewność odziedziczenia majątku nie wyłącza zamiłowania do pracy, nie gasi poczucia własnej godności! Dokąd zaszlibyśmy, przez Boga, gdyby pieniądz zabijał inteligencję i szlachetne porywy serca? Oktawiusz jest wyjątkiem, powiadam! Wyjątkiem pomiędzy najgorszymi!
— Lecz zkąd pochodzi to twoje obecne oburzenie? pytał Croix-Dieu. Musiało pomiędzy wami zajść coś nowego?
— Tak, Oktawiusz, jak wiesz zapewne, wpadł w szpony obrzydłej ladacznicy.
— Reginy Grandchamps.
— Rzeczywiście. Ów potwór podobno tak się nazywa.
— Potwór, niestety, bardzo piękny!
— Jakto? i ty baronie, zawołała wdowa z podrażnieniem, przyznajesz piękność tej bezczelnej, zużytej, zwiędłej, wymalowanej dziewczynie? Tej lalce o szklistem spojrzeniu, podfarbowanych powiekach, przyprawnych żółtych włosach, poczochranych, źle uczesanych, noszących ślady, jak gdyby tysiąca rąk, które targały jej głowę? Ach! doprawdy, wy wszyscy mężczyźni podobnymi sobie jesteście! Kobieta pragnąca się wam podobać, potrzebuje tylko się sprzedać, ale drogo sprzedać!
Croix-Dieu, ujął rękę pani Gavard którą ona cofnąć mu chciała, a składając na niej pocałunek, mówił z melancholijnym uśmiechem.
— W zastosowaniu do mnie, droga Blanko, powyższa nagana jest do tego stopnia niesprawiedliwą, iż wstrzymam się od wszelkiej na nią odpowiedzi. W czasach, gdy serce moje było wolnem, wszelkie uboczne miłostki nie miały dla mnie żadnego powabu. Pragnąłem kochać gorąco, stale i to moje serce do ciebie dziś tylko należy Te tkliwe słowa uspokoiły nieco piękną wdowę.
— Wierzę ci, odpowiedziała; jestem winną, ale przebacz mi, mój przyjacielu. Znasz moją nerwowość, gdym podrażniona, cierpię i złą się staję.
— Lecz powiedz nareszcie, co zaszło pomiędzy wami?
— Oktawiusz przepędza dnie całe u tej dziewczyny. Widują ich razem bezustannie. Bez względu na wszelką przyzwoitość ukazuje się z nią wszędzie.
— Jest to złem, przyznaję, w naszym Paryżu jednak nie gorszą się ludzie zbyt wiele. Zresztą Oktawiusz nie jest ani żonatym, ani ojcem rodziny. Kompromituje tylko sam siebie, a skoro przyjdzie do rozumu, zapomni o swoich szałach młodości.
— Pozwól, baronie, nie wszystko jeszcze ci powiedziałam. Przez trzy dni ów syn niegodny nie ukazał się u mnie wcale. Przyszedł dziś rano niestety!
— I cóż?
— Widocznie powracał z jakiejś orgii. Był bladym jak ściana, jąkał się, chwiał, był może nawet pijanym. Miał pozór trupa, przystrojonego w balową toaletę! Zlękłam się go, słabo mi się zrobiło. Wyobraź sobie, żądał odemnie pieniędzy!
— Jak zwykle, rzecz wiadoma, wyszepnął baron.
— Daję mu na jego wydatki trzy tysiące franków miesięcznie, jak wiesz. Jest to ogromna suma.
— Nie tak znowu zbyt wielka. Wspomnij że on jest panem sześciu milionów.
— Nic teraz nie ma. Jest małoletnim!
— To prawda.
— Ta wielka kwota pieniędzy, nie wystarcza mu, rzecz prosta, przy takiem postępowaniu. Pożycza na wszystkie strony, gromadząc długi jedne na drugie. Rachunki kupieckie jak deszcz tu spadają!
— Płacisz je?
— Boże uchowaj.
— Dobrze robisz.
— Zdaje się, że obecnie muszą go lichwiarze naciskać, ponieważ zwracał się do mnie znów o pieniądze.
— Ileż żądał?
— Pięć tysięcy franków.
— I dałaś mu je?
— Nie dałam.
— Cóż więc nastąpi? Nad tem zastanowić się trzeba.
— Dozwól mi skończyć i objaśnić zkąd mój gniew pochodzi. „Nie możesz mi matko odmówić“ zawołał ów nieszczęśliwy szaleniec. „Pomyśl że tu chodzi o święte zobowiązanie, o dług honorowy.“ Sądziłam że to jest mowa o jakimś długu karcianym, a on mówił dalej nie spostrzegłszy się, o ile ubliża swej matce. „Jestem winien za dwa miesiące Reginie Grandchamps. Ty pojmujesz to matko. Jeżeli nadużyję ufności tej biednej dziewczyny, zostanę w jej mniemaniu nikczemnikiem, oszustem! A zatem matko, otwórz swą kasę, Co prędzej!“ Co myślisz o tem wszystkiem baronie?
— Do czarta, przyznaję, że to zbyt wiele zuchwalstwa! I cóżeś uczyniła?
— Kazałam mu wynieść się natychmiast.
— Jak to, z domu?
— Nie! ponieważ nieszczęściem dom jest jego własnością. Ale kazałam mu wyjść z pokoju. Ach! jestem najnieszczęśliwszą z matek! Powiedz mi, czy niemożnaby gdzie zamknąć kazać tego niegodziwego dziecka?
— Nie ma na to sposobu, droga Blanko. Zresztą na co by się to przydało?
— Dla ocalenia go przeciw sobie samemu i wyrwania go z rąk tej nikczemnicy.
— Za rok powróciłby do niej.
— Ale przez rok przynajmniej uchroniłabym się przed pnblicznem szkalowaniem, jakiem brudzi swoje nazwisko, które jest i mojem? Szaleniec ten jest smutnym bohaterem opowiadań w małych dziennikach publikowanych i jak gdyby własne jego sprawki nie wystarczały, kładą obce na jego rachunek, a w potrzebie wytwarzają nawet niebywałe rzeczy. Ach! to okropne, to zabijające!
— Jest na to sposób, odrzekł. Zmień nazwisko ukochana. Baronowa de Croix-Dieu nie będzie potrzebowała rumienić się za popełniane szaleństwa przez Oktawiusza Gavard’a.

XI.

Pani Blanka, jako praktyczna, rozumna kobieta, powtórzyła daną poprzednio odpowiedź, a mianowicie, iż pragnie zachować do ostatka legalną nad synem opiekę, a wraz z nią użytkowanie z trzystu tysięcy liwrów renty małoletniego.
— Od dwóch lat jestem wdową, mówiła, zdołałam już odłożyć na bok kilka tysięcy talarów, mimo że żyję dostatnio, okazale. W roku bieżącym uzbieram pięć tysięcy franków. Miałam trzysta tysięcy posagu, zaślubiając nieboszczyka Gavard’a. Otóż skoro zostanę twą żoną, zbyt bogatą nie będę, to pewna, ale też i nie będę zupełnie ubogą.
— E! zawołał Croix-Dieu, z przepysznie udanym zapałem, co mnie to obchodzi? Jest to dla mnie rzecz całkiem obojętna.
— Tak, odezwała się wdowa z uśmiechem, wiem dobrze, iż na to nie uważasz mój przyjacielu, ponieważ obok wielkiego majątku, jaki posiadasz, jesteś najzupełniej bezinteresownym.
— Ma że więc to być zasługą że ciebie kocham? Wszystko co nie jest tobą, nie obchodzi mnie wcale! zawołał Croix-Dieu z zapałem dramatycznego amanta.
— A zatem wart jesteś więcej odemnie, odrzekła Blanka, ponieważ wyznać muszę, że lubię pieniądze, bardzo je lubię, nie dla nich samych, ale dla tysiąca przyjemności, wygód i zbytku, jakie za ich pomocą pozyskać można, a bez których obejśćbym się nie zdołała. Ach! gdybym miała te sześć miljonów jakie Oktawiusz roztrwoni z ową Reginą i innemi tego rodzaju nikczemnemi kobietami Paryża, ileż pięknych rzeczy moglibyśmy, baronie, uczynić oboje.
— Uczynimy je i bez nich, droga Blanko, może mniej okazale, lecz w zasadzie zarówno dobrze, odparł Croix-Dieu.
— Ach! te sześć milionów! te sześć milionów! powtarzała wdowa.
— Nie myśl o tem, proszę.
— Nie mogę zapomnieć, nie mogę! Gdyby przynajmniej przeszły w dobre ręce, poddałabym się temu losowi, ale wiem dobrze, co się z niemi stanie i ty wiesz równie wraz ze mną! Radziłam się mego notarjusza i adwokata. Kazali mi mój obowiązek pełnić do ostatka i bronić nieszczęśliwego chłopca przeciw jego własnej zgubie. Jeżeli się nie ustatkuje w ciągu roku, zwołam radę familijną, do której i ty należeć będziesz, a wtedy mój syn oddanym zostanie pod sądową kuratelę w dniu swojej pełnoletności. Powiadom go o tem Filipie, powiedz mu stanowczo, ażeby zmienił swój sposób życia, jeżeli nie chce w ciągu roku dostać się pod stokroć surowszą niż moja opiekę. Niechaj od chwili obecnej, bez opóźnienia, bez odkładań, zaniecha obrzydłych, brukających go nawyknień i znajomości, gdzie trwoni majątek, poniża zajmowane przez się stanowisko i skraca sobie życie; bo wszak widzisz wyraźnie, że ten chłopiec sam siebie zabija! Tu pani Gavard zamilkła, westchnąwszy głęboko. Ach! jakże jestem dobrą matką! przestrzegając go w sposób podobny, zaczęła po chwili. Bo wszakże gdyby Oktawiusz umarł przed dojściem pełnoletności, jabym odziedziczyła te sześć miljonów, Bóg jednak świadkiem, myśl podobnie występna nigdy mi nie przeszła przez głowę.
Oczy barona zapłonęły chciwością, lecz ów blask zgasł w jednej chwili.
— Niech nas Bóg uchowa, ażebyśmy doczekać mieli śmierci Oktawiusza! wyrzekł wzruszonym głosem. Potrzebaby mi było zaniechać myśli o spełnieniu najdroższego marzenia w inem życiu, pożegnać na wieki jedyne moje nadzieje! Zaślubić bym cię nie mógł wtedy.
— Dla czego? pytała żywo pani Gavard.
— Ponieważ byłabyś nazbyt bogatą.
— Ha! teraz więc z kolei ja ci odpowiem: Co to szkodzi?
— O! Blanko droga, ja znam świat, mówił z powagą. Widziałby on w tem naszem małżeństwie zawarłem z czystej miłości, haniebną spekulację. Oskarżył by mnie, żem sprzedał swoje nazwisko, a ponieważ honor cenię nad wszystko, nawet po nad szczęście własne, zmuszony byłbym o tobie zapomnieć!
Słuchając tego, wdowa patrzyła w mówiącego z uwielbieniem, a ogarniona zachwytem rzuciła się w jego objęcia, wołając:
— Filipie, Filipie! gdzież szukać ludzi, podobnych tobie? Nie! takich nie ma dziś na świecie! I gdyby moje bogactwo miało stać się przeszkodą w przyjęciu twego nazwiska, odziedziczywszy miliony po Oktawiuszu, rozdałabym je ubogim! Rozmowa tych, tak obojga z pozoru szlachetnych ludzi, trwała jakiś czas jeszcze, poczem baron odszedł, przyrzekając nie szczędzić surowych napomnień marnotrawnemu synowi.
W przedpokoju zastał służącego, z którym poprzednio rozmawiał.
— Czyś uprzedził, Dominiku, pana Oktawiusza o mojem przybyciu? zapytał.
— Nie, panie baronie.
— Dla czego?
— Stukałem do drzwi dwa razy, nie odezwał się wcale. Śpi bezwątpienia, nie śmiem go budzić.
— Sam oznajmię moją wizytę; wskaż mi tylko drogę.
Apartament Oktawiusza, połączony korytarzem z mieszkaniem jego matki, do którego prowadziły również boczne oddzielne schody, był prawdziwem kawalerskiem mieszkaniem, składającem się z przedpokoju, małego saloniku, mogącego służyć za pracownię w razie potrzeby i obszernego gabinetu. Dominik, otworzywszy pierwsze drzwi, wpuścił Filipa de Croix-Dieu, mówiąc:
— Sypialnia, panie baronie, znajduje się tam w głębi.
Przybyły za jednym rzutem oka rozejrzał się po salonie, w sposób bardzo prosty i skromnie umeblowanym.
Z pół tuzina krzeseł i wielki kobierzec wraz z biurkiem dębowem, rzeźbionem, stanowiły całe urządzenie. Na biurku było wszystko, czego potrzeba do pisania, oraz dwa pudełka z rewolwerami w bogatej oprawie. Na ścianach, szarem obiciem pokrytych, wisiały portrety wyścigowych koni, obok których znajdowały się porozwieszane szpicruty, wędzidła, fechtunkowe florety, maski i rękawice. Zbiór tych rzeczy był w ścisłym porządku utrzymanym, lecz sprawiał smutne, zimne wrażenie, jakie napotykamy w pokojach niezamieszkałych.
Croix-Dieu, otworzywszy drzwi na przeciw siebie będące, zatrzymał się w progu sypialni.
Tak urządzenie, jak i umeblowanie tego pokoju Oktawiusz powierzył w zupełności słynnemu tapicerowi Lebel-Girard’owi, żądając, ażeby sypialnia była zalotnie z gustem przyozdobiona, w rodzaju najpiękniejszych damskich buduarów. Lebel-Girard zrozumiał żądanie i sypialnia młodego Oktawiusza była prawdziwie wspaniałą, kompletnie kobiecą sypialnią, wyścielaną jedwabną jasną materją, pokrytą koronkami, z miękkiemi nadzwyczaj meblami. Znajdowało się w niej wielkie łóżko rzeźbione, zwierciadła otoczone gipiurami, blado różowy kobierzec, tak puszysty jak trawnik angielski; kilkanaście takich obrazków jakie ów kupiec z ulicy Lafitte zamówił u Jerzego i podobne im statuetki.
Na widok tego wszystkiego, Croix-Dieu ironicznie się uśmiechnął.
Oktawiusz, widocznie znużony, utrudzony bezsennością kilku nocy kolejno po sobie na grze lub orgiach spędzonych, miał zamiar zapewne na łóżko się położyć, jak o tem świadczyła kołdra zdjęta do połowy, lecz w chwili gdy się począł rozbierać, znużenie zapanowało nad jego wolą.
Rozłożony na krześle, w najniewygodniejszej pozycji, z przewróconą w tył głową, opartą na niskiej poręczy krzesła, spał w swej toalecie balowej, to jest w białym krawacie, czarnym fraku, takichże pantalonach i białej kamizelce, na jeden guzik zapiętej.
Poza, w jakiej zostawał, odsłaniała w zatrważający sposób chudość jego ciała. Gors pogniecionej koszuli odstawał od jego wyschłych piersi, z których wydobywał się ciężki świszczący oddech. Krople potu spływały mu po czole, mimo że ogień na kominku wygasł od dawna. Widocznie trawiąca gorączka dokonywała dzieła strasznego spustoszenia, rozpoczętego nadużyciem rozkoszy życia.
— Otóż, wyszepnął Croix-Dieu, z szatańsko-sarkastycznym uśmiechem, nie pochwycisz ty chłopcze miljonów papy Gavard’a. A zbliżywszy się do śpiącego uderzył go z lekka po ramieniu, mówiąc wesoło: No! przebudź-że się, ty śpiochu!
Oktawiusz drgnął i otworzył oczy, ale nie mogąc zebrać pomieszanych myśli, jak się nieraz zdarza podczas twardego snu dziennego, przymknął je powtórnie, wołając:
— Banco!
— Zgoda! nie stawiam temu przeszkody, lecz najprzód rozbudź się, przyjdź do przytomności, jest to rada dobrego twego przyjaciela, mówił Croix-Dieu.
Oktawiusz przetarł rękoma swe senne oczy, ziewnął kilka razy, wyciągnął się, ruszył nogami w prawo i lewo, a odzyskawszy przytomność, zawołał:
— Ach! to ty, baronie? do czarta! zkąd wziąłeś się tu przy mnie? Wyobraź sobie, iż śniłem, że jestem u Reginy, ciągnąc bank. Jakież to głupstwo nieprawdaż? Otrzymałeś zapewne mój liścik i byłeś tyle uprzejmym żeś przyszedł do swego Oktawiusza. Bardzo pięknie z twej strony.
Mówiąc to, młodzieniec przybrał pozycję pół horyzontalną i ściskał rękę przybyłego.
Biedny Oktawiusz, ów starzec dwudziestoletni, anemiczny, z sił wyczerpany, był jeszcze mimo tego wszystkiego pięknym chłopcem. I pominąwszy ów brak w nich poczucia moralnego, jego wady i szaleństwa ażeby z nim nie sympatyzować, należałoby mieć serce ze stali.
Tak, twierdzimy to szczerze i postaramy się przekonać o tem niezadługo czytelników. Ów bezrozumny pustak kochać się dawał.
Był on młodzieńcem wysokiego wzrostu, atak szczupłym, iż najlżejszy powiew wiatru, zdawało się, złamie go na dwoje. Policzki chorobliwie blade, krasiły gorączkowe, jak bywa u suchotników, rumieńce.
Ów małoletni, na wskroś zepsuty moralnie, jak głosiła publiczna opinja, popchnięty na złą drogę przez jakąś ukrytą rękę nieznaną, był w gruncie charakteru jedynie udającym występnego. Pod ową pozornie zepsutą powłoką, w postaci śmiesznego rozrzutnika, odgadywało się serce.

XII.

Oktawiusz otarł spotniałe czoło chustką nasiąkniętą perfumami. Atak świszczącego suchego kaszlu schwycił go nagle, po przeminięciu którego zwrócił się do barona.
— Widziałeś się z mamą? zapytał.
— Tylko co od niej wyszedłem.
— Wciąż jeszcze na mnie zagniewana?
— Bardziej niż kiedykolwiek.
— Czy wiesz baronie, że kazała mi wyjść za drzwi.
— Mówiła mi o tem.
— Oczekiwałem, na honor, rychło mnie obrzuci przekleństwem. Przykre to, wyznam, te wszystkie sceny, lecz i djabelnie nudne zarazem. Niech zetną mi głowę, zgoda, lecz niech wiem przynajmniej za co ją tracę?
— Żądałeś od matki pieniędzy.
— Głupstwa! pięciu tysięcy franków, co to znaczy? Miałbym prawo żądać dziesięć razy więcej od matki, która zabiera procenta od sześciu miljonów, będących moją własnością.
— To prawda, lecz po cożeś matce tłómaczył na jaki użytek żądasz tych pięciu tysięcy franków.
— Sądziłem, że to ją nakłoni do udzielenia mi pieniędzy. Kto mógł przewidzieć, że taką mi scenę wyprawi? Do czarta! ja muszę płacić długi honorowe. Reginie należy się zapłata za dwa miesiące. Biedna dziewczyna jest prawie bez grosza. Kocha mnie, ubóstwia, jestem przekonany, lecz obok tego powiedziała mi, abym nie pokazywał się bez pieniędzy. Przyrzekłem je przynieść, najuroczyściej. I otóż Danae z wypróżnioną sakiewką oczekuje Jowisza. Nie będzie pełnej sakiewki, kwita z Jowiszem! Otóż sytuacja, przyznaj sam, iż djabelna to sprawa!
— A inni twoi wierzyciele?
— Ach! dobrze, żeś mi przypomniał o nich, baronie. Sam nicwiem co począć z tą zgrają. Możnaby sądzić, iż się zmówili aby mi nic nie dawać. Opowiem ci pewien ciekawy szczegół. Wczoraj w południe poszedłem do jednego ze wskazanych sobie lichwiarzy, rodzaj niemieckiego żyda. Sprzedaje on zegarki, srebro, wino Bordeaux, płótno, tytoń przemycany i różnego rodzaju fotografie. Mówię mu krótk: „Potrzebuję dwunastu tysięcy franków, płatnych za rok, na procent jaki pan sam oznaczysz. Jestem Oktawiuszem Gavard, spadkobiercą sześciu miljonów“.
— Ja znać to, znać dobrze, odrzekł mi łamanym językiem, ale pan jesteś małoletnia, a przez to jest opieka i ja potrzebuję ubezpieczenia na życie.
— Dobrze, zawołałem, jedz pan ze mną do pierwszego lepszego Towarzystwa Ubezpieczeń.
— I cóż, zapytał Croix-Dieu.
— Ha! cóż? odparł Oktawiusz, głupstwo, rzecz śmiechu godna! Przez cały dzień, wyobraź sobie baronie, biegałem z żydem od jednego towarzystwa ubezpieczeń do drugiego, obszedłem wszystkie jakie się znajdują w Paryżu. Co powiesz? Nic nie zrobiłem. Ach! głupcy akcjonarjusze! Odmawiać podobnie pewnej jak moja okazji? Wszak wiesz że jestem silnie zbudowanym. Nie otyłym, to prawda, ale muskularnym. Dobre nogi, wzrok dobry, dobry żołądek, wszystko jak trzeba w komplecie? Przekonałem się sam, mogę żyć sto lat.
— Podzielam to zdanie w zupełności, rzekł Croix-Dieu z pozorem przekonania.
— Nieprawdaż? powtórzył Gavard; chwilowo nieco osłabionym, być może, lecz bądź co bądź dzielnym! Zapytaj Reginy Grandchamps. Otóż, baronie, naśmiałbyś się do syta z komedji, jaką mi wyprawili doktorzy w owych towarzystwach ubezpieczeń. Wyborne! powiadam ci. Trzeba było naocznie to widzieć! Wyobraź sobie grupę najpoważniejszych medyków, bardziej poważnych od figurantów w tragedji, spiętych pod same uszy krawatami i dekoracjami na piersiach różnego rodzaju. Kazali wyciągać mi język, uderzali mnie w plecy, przykładali uszy do żołądka, macali kolana, ramiona, słowem przeróżne dziwy ze mną wyprawiali; a po ukończeniu tego wszystkiego pokiwawszy tajemniczo głowami, rozpoczynali na nowo i wreszcie odeszli, zabrawszy z sobą dyrektora, który w pięć minut powrócił sam z miną zasmuconego ojca rodziny, oświadczając mi, że Stowarzyszenie nie znajdując we mnie odpowiednich hygienicznych warunków ustawą przepisanych, odmawia ubezpieczenia mnie na życie! Ci ludzie wyobrażają sobie, że ja roku nie przeżyję. Co powiesz na to baronie?
— Powtórzę to, co powiedziałeś przed chwilą, iż żałuję głupich akcjonarjuszów!
— I wyobraź sobie, że jeden z doktorów poważył się szepnąć mi do ucha. „Oszczędzaj się młodzieńcze! Grozi ci niebezpieczeństwo. Oszczędzaj się. W złym stanie twe zdrowie.“
No! jak to uważasz, baronie?
— Czyż ów doktór był do tego stopnia głupcem nieświadomym, iż nie dostrzegł u ciebie nadmiaru sił żywotnych? odrzekł Croix-Dieu. Zaopatrzony w nie, obficie twój organizm, zadusił by cię, mój Oktawiuszu, gdybyś żył powściągliwiej. Nie zmieniaj nic przeto w swoim sposobie życia, który jest dobrym, a gdy czasami uczujesz nieco osłabienia, pokrzepiaj się wzmacniającemi środkami. Używaj ostrych korzennych potraw, pij wiele madery, szampana, wódek i likierów. Oto, czego tobie potrzeba!
— Jest to moją zasadą. Tak żyjąc, czuję się dobrze.
— Nie zmieniaj też jej w niczem.
— Ma się rozumieć, że jej nie zmienię. Ta jednak afera, wyprawiona przez towarzystwo ubezpieczeń, zamknęła mi żydowską kasę. I otóż dla czego zrozpaczony udałem się dziś do matki, gdzie niestety i tam, jak wiesz, nic nie zyskałem. Co począć? radź? jestem bez grosza w kieszeni, a Regina czeka na swoje pięć tysięcy franków. To nikczemnie z mej strony! Wiem że ona kocha mnie szalenie, lecz jest praktyczną kobietą. Jeżeli przybędę dziś wieczór do niej z próżnemi rękoma, wyrzuci mnie za drzwi, jak to mama uczyniła dziś rano. Dwie takie sceny wygnania w jednym dniu, to za wiele! Ratuj mnie przez litość, baronie!
— Uspokój się, wydobędę cię z tego.
— Jesteś mym przyjacielem, prawdziwym przyjacielem, wybaw mnie więc najprzód z pierwszego a najcięższego kłopotu.
— Z którego?
— Z pod owego topora, zagrażającego mej egzystencji, z pod owej sądowej kurateli, uplanowanej przez mamę. Wyobraź mnie sobie pod władzą takiego pana notarjusza, w czarnych rękawiczkach, z teką pod ramieniem, który to jegomość ograniczy moje wydatki na utrzymanie stajni i pensję wypłacaną Reginie, a dalej wydzielać mi pocznie szczupłe porcje obiadu, w obec miljonów do których mam prawo po nieboszczyku mym papie! Ach! nigdy! Nie! nie pozwolę aby coś podobnego spełnić się miało, raczej czaszkę sobie rozsadzę wystrzałem!
— Nie byłoby to zbyt wesołem, zaiste, odrzekł śmiejąc się Croix-Dieu.
— Jakich wpływów użyć na matkę, powiedz mi, powiedz, baronie? Czego się chwycić w tem rozpaczliwem położeniu?
— Nic łatwiejszego, odparł Croix-Dieu, od ciebie to tylko zależy. Zmniejszyć wydatki do dnia pełnoletności. Rok prędko przeminie.
— Zmniejszyć wydatki? zawołał Oktawiusz z osłupieniem. W jaki sposób? Nowych nie przymnażam wcale.
— Przeciwnie, gromadzisz długi jedne na drugie. Całe góry upominań się wierzycieli.
— Najwyżej mały pagórek, odrzekł śmiejąc się Gravard. Lecz czyż to z mojej winy? Powiedz mi, proszę, baronie, czy podobna się utrzymać z głupich trzydziestu tysięcy franków rocznie? To starczy zaledwie na drobne wydatki. Uciekam się więc do kredytu.
— Którego, jak twierdzi twa matka, zbyt nadużywasz.
— Otóż i głupstwo kapitalne! Ach! ci rodzice, rodzice! Nie wstydzę się pochodzenia mego nieboszczyka papy, lecz wyznać trzeba, że to wcale nie był człowiek szyku! Zebrał majątek, wszyscy o tem wiedzą, na dystylarni, w Villette, gdzie preparował prawdziwy rum Jamajkę z wódki, melassu i innych ingredjencji. Miał papa rozum, na honor! Mimo tego wszystkiego, jeździł fiakrem, a nawet omnibusem, na „górce“ za trzy sous. Zyskał poważanie, lecz nigdy nie był człowiekiem światowym, podczas gdy ja jestem dżentlemenem, sportsmenem klasowym i znanym. Urządzam wyścigi i sam biorę w nich udział. Mam kobietę znaną w całym Paryżu, Reginę Grandchamps. Dzienniki zajmują się mną, wygłaszają moje nazwisko, słowo w słowo drukują powiedziane przezemnie dowcipy. Czegóż więcej może żądać matka odemnie?
— Zadowolniłaby się mniejszemi z twej strony zasługami, rzekł śmiejąc się baron.
— Cóż jednak ostatecznie mam robić? Powiedz mi, pytał Oktawiusz, aby uniknąć owej przeklętej sądowej kurateli.
— Posłuchasz rad moich?
— Najściślej, baronie i wdzięcznym ci pozostanę.
— Przedewszystkiem tedy żadnych długów więcej.
— To niepodobna. Pożyczam tylko corocznie trzydzieści sześć tysięcy franków, podczas gdy Regina Grandchamps kosztuje mnie do sześćdziesięciu.
— Inny w mem miejscu powiedziałby ci: porzuć tę kobietę, rzekł Croix-Dieu.
— Porzuciłbym ją, gdyby było trzeba, odparł Gavard. Jest ona wprawdzie szykowną, posiada zachowanie się damy z wyższego świata, lecz tak dalece nie przywiązuję się do niej. Ona, czy inna, wszystko mi jedno.
— Nie porzucaj jej, zawołał żywo Croix-Dieu. Jest to dobra dziewczyna, kocha cię szczerze, co winno pochlebiać twojej miłości własnej. Zresztą, wydałeś już na nią tyle pieniędzy.
— Ależ, baronie, począł Oktawiusz.
— Nie jedne sześćdziesiąt tysięcy franków, wszak prawda?
— No, tak, do czarta.
— Regina ma we mnie zaufanie o ile sądzę.
— Wysławia cię pod niebiosa baronie. Jesteś półbogiem dla niej!
— A więc, pomówię z nią. Użyję mego wpływu. Poręczę za ciebie w potrzebie i będziesz miał u niej kredyt do czasu pełnoletności, przyrzekam ci to.
— Jeśli tak, zgoda! Nie straci ona na tem jeśli na pieniądze zaczeka.
— Natenczas twoje trzydzieści sześć tysięcy franków pensji, zostaną ci na bieżące wydatki. Przestań grać w karty, albo przynajmniej graj mniej hazardownie. Umieść się choć pozornie pod moją opieką. Upewnię twą matkę iż zmiana stanowcza nastąpiła w twojem postępowaniu, żeś mi się oddał w zupełności i dozwolisz mi sobą we wszystkiem kierować. Wniosę do niej za tobą mą prośbę, uspokoję jej wzburzenie, nie pomyśli ona już więcej o sądowej nad tobą opiece, a po upływie roku, zostawszy samodzielnym panem swoich trzystu tysięcy liwrów renty, będziesz nimi rozporządzał, jak ci się podoba. Oto jak myślę ułożyć te rzeczy. Jesteś ze mnie zadowolonym?
— Baronie! tyś aniołem! zawołał Oktawiusz w uniesieniu. Przysięgam, że w starości oślepniesz i będziesz bez grosza!
— Zkąd, dla czego? zapytał Croix-Dieu, z osłupieniem.
— Ponieważ jak ty mnie teraz, tak ja tobie później będę służył za przewodnika. Pójdziemy obadwaj stanąć na moście des Saints-Pieres; ja będę nadstawiał przechodniom skarbonkę na drobną monetę. Ha! ha! to będzie zabawne nieprawdaż?
Baron w milczeniu przyjął ów dowcip młodego hulaki, a żegnając się z Oktawiuszem wsunął mu w rękę kilka banknotów, unosząc z sobą to przekonanie, że przed upływem trzech miesięcy, karawan pierwszej klasy powiezie na cmentarz Pere-Lachaise, anemicznego spadkobiercę miljonów papy Gavard.
— Do klubu! James, zawołał na stangreta wsiadłszy do powozu.
Croix-Dieu należał jako członek, do owego arystokratycznego koła, jakiego obecnie szczegółowo nie opisujemy z przyczyn wyjaśnionych dalej. Wszedł do salonu zawierającego czytelnię, a jako posiadający obce języki, zaczął przerzucać zagraniczne gazety.
W jednej z nich znalazł artykuł widocznie obchodzący go, bo dwukrotnie odczytał takowy z uwagą. Artykuł ów zawierał następującą wiadomość.
„Książę Leon Aleosco, bogacz znany w szerokich kołach Paryża, zginął śmiercią tragiczną, zamordowany występną ręką swojego sługi. Książę, jak mówią, miał wkrótce się żenić. Śmierć jego okrywa żałobą wysokie arystokratyczne koła, z któremi był spokrewnionym.“
Croix-Dieu, wyszedłszy z klubu, pojechał do najbliższej stacji telegrafów, zkąd wysłał depeszę do Fanny Lambert, tej treści:
„Książę umarł. Działaj stosownie do tej okoliczności.“

XIII.

Mały wytworny pałacyk przy ulicy de Boulogne, należał do sir Edwarda Cleveland’a, fanatycznego wielbiciela aktorki Kloryndy, zmarłej przed kilku laty, jaką w teatralnym świecie Paryża znano pod imieniem Blanki d’Antigny.
Edward Cleveland, wyjeżdżając z Paryża zobowiązał swojego adwokata, aby mu na ów pałacyk wynalazł lokatora.
Owym to lokatorem w roku 1872 był młody człowiek, markiz Andrzej de San-Rémo, widziany przez nas na przedmieściu św. Honorjusza, gdy się wychylał z powozu, śledząc namiętnym wzrokiem oddalający się wspaniały ekwipaż wicehrabiego de Grandlieu, jadącego wraz z żoną Herminią de Randal w stronę lasku Bulońskiego.
Nazajutrz po dniu, w którym baron de Croix-Dieu, odwiedzał kolejno Jerzego Tréjan, Fanny Lambert, panią Gavard i jej syna Oktawiusza, powozy, zajeżdżając, zatrzymywały się około godziny jedenastej rano, przed wyżej wspomnionym pałacykiem.
Markiz de San-Rémo wydawał dla przyjaciół śniadanie.
Między powozami znajdował się i lekki ekwipaż barona.
Wyprzedźmy przybywających, ażeby zawrzeć znajomość z właścicielem mieszkania, znajdującym się na tę chwilę w małym salonie, służącym razem za gabinet do palenia.
Andrzej de San-Rémo, miał około dwudziestu dwóch lat wieku, lecz jego czarne włosy i zarost, blada cera twarzy, czyniły go z pozoru starszym o lat parę.
Nie chcąc opisywać szczegółowo postaci młodego markiza, odsyłamy czytelników do skreślonego przez nas portretu Loc-Earn’a na początku niniejszej powieści.
Uderzającem było podobieństwo tego młodego człowieka z kochankiem Henryki d’Auberive. Były to też same rysy twarzy, też same kształty postaci, nawet ruchy i całe zachowanie się, wyraz tylko oblicza był odmienny. Wprawny obserwator mógł łatwo wyczytać obłudę i przebiegłość w oczach Loc-Earn’a, podczas gdy spojrzenie markiza de San-Rémo promieniało otwartością i prawością.
W chwili, gdy przestępujemy próg gabinetu, młodzieniec siedzi w fotelu, zajęty czytaniem książki spoczywającej na jego kolanach. Zmarszczył brwi, przebiegając w sławnym romansie Eugeniusza Sue epizod o samobójstwie barona d’Harville.
Przeczytawszy to, zamknął książkę.
— Rzecz nie nowa, rzekł, ale może być dobrą. Potrzeba tylko umieć pokierować zręcznie sytuacją, a wtedy uniknie się skandalu i wszelkich komentarzy.
Wstał, a otworzywszy w biurku szufladę, wydobył sześciostrzałowy-rewolwer, wykwintnie w słoniową kość oprawny, wyjął zeń pięć ładunków a pozostawiwszy tylko jeden, położył go ponad kominkiem. Następnie usiadłszy przy biórku, nakreślił szybko kilka wierszy na ćwiartce papieru, wsunął w koperę i zaadresował

„Pani wicehrabinie de Grandlieu.“

Ukończywszy to potrząsł głową, i rozdarł kopertę i wraz z listem rzucił ją w dogasający ogień na kominku.
— Na co się to przyda? rzekł sam do siebie. Godziż się zatruwać życie tej młodej kobiety szałem warjata, którego nawet nie zna nazwiska? Byłoby to nikczemnem. Nie! tego nie uczynię!
Jednocześnie odezwał się dzwonek pałacowy, oznajmiając przybycie pierwszych gości.
Było ich pięciu. Czterej weszli wkrótce jeden po drugim. Ostatni z nich Filip de Croix-Dieu, nieco później.
Nieprzewidziana okoliczność zatrzymała go przez kilka minut. W chwili, gdy wysiadał z powozu przed pałacową bramą, jakiś niskiego wzrostu otyły mężczyzna z siwiejącemi faworytami, trzymający pod ramieniem tekę, wypchaną papierami, w towarzystwie dwóch indywidjów w podartych butach i brudnej bieliźnie, zamierzał dzwonić do tejże bramy.
Croix-Dieu spojrzał badawczo na przybyłego, który w towarzystwie takich dwóch osobistości nie mógł żadną miarą należeć do gości markiza.
— Ależ nie mylę się, zawołał, wszak to pan, panie Verdier?
— Tak, we własnej osobie, panie baronie, odparł zagadniony. Izydor, Achiles Verdier, najniższy pański sługa.
— Radbym zapytać, co pan tu robisz.
— Jestem przysłany obowiązkowo przez mego zwierzchnika. A! ciężkie to nieraz rzeczy są do spełnienia. „Dura lex, sed lex.— “ Ależ w tym pałacu zamieszkuje markiz de San- Rémo?
— Tak uroczy, zachwycający młodzieniec.
— Pan masz mieć z nim sprawę?
— Niestety!
— Ma więc procesa?
— I długi.
— A mówiono, że jest bogatym?
— Mówią ludzie wiele rzeczy.
— Sądzisz więc pan, że on nie posiada majątku?
Verdier odchrząknął nie odpowiadając.
— Zatem przybywasz z poleceniem spisania aktu?
— Z przykrością jestem zmuszony to uczynić.
— Założysz pan protest?
— Gorzej niż to.
— Uzyskałeś wyrok sądowy?
— Nic by to nie znaczyło.
— Cóż więc nareszcie zamierzasz uczynić?
— Przychodzę zrobić zajęcie, panie baronie. Przekonasz się pan o tem zaraz naocznie, skoro masz zamiar wejść do pałacu. Jeden z wierzycieli nakazał mi działać z wyjątkową surowością i nie przyjmować od dłużnika żadnych oznaczać terminów, ani zaliczek.
— O jakąż sumę tu chodzi?
— Głupstwo, drobnostka. Pan de San-Rémo widocznie źle stoi w pieniężnych interesach, jeśli nie jest wstanie zapłacić tak drobnej kwoty.
— Ileż to wynosi?
— Trzy tysiące franków, do trzech tysięcy pięćset z kosztami.
Pan de Croix-Dieu, wyjął z kieszeni pugilares, a wydobywszy zeń trzy banknoty po tysiąc franków i jeden pięćset-frankowy, podał je komornikowi.
— Oddaj mi pan papiery, rzekł do niego. Ja ten dług płacę za markiza.
Zamiana szybko się odbyła i baron wszedł do pałacu.
Oczekiwano właśnie na niego i zaraz po jego przybyciu zasiedli wszyscy do siołu.
Śniadanie odbyło się bardzo wesoło, dzięki dobremu humorowi pana de Croix-Dieu, bawiącego obecnych swym niezrównanym dowcipem. Mówiąc jednak i jedząc wiele, pił mało i ukradkiem spoglądał badawczo na młodego markiza, jak gdyby pragnąc wyczytać myśli tego człowieka.
Andrzej de San-Rémo, usiłował okazywać się wesołym, udany jednak ów humor nie oszukał wprawnego badacza. Baron, powiadomiony o szczegółach rozmową mianą z komornikiem, nie dał się złudzić tej gorączkowej wesołości młodzieńca, pomimo wszystkiego dźwięczącej fałszywie, wybuchającej nagle, hałaśliwie, aby umilknąć w oka mgnieniu, zgasnąć jak petarda wyrzucona z racy fajerwerkowej. Markiz powściągliwy zwykle i ponury, pił dzisiaj wiele, spełniał całemi kielichami najwytworniejsze wino, widocznie chcąc się odurzyć. Pomimo, iż jak zdarza się ludziom owładnionym przez jedną myśl uporczywą, nie zdołał tego dokonać, pozostał przytomnym i trzeźwym.
— Co się to znaczy? zapytał Croix-Dieu sam siebie. Coś się ukrywa w głowie tego chłopca, jakieś stałe zatrważające postanowienie, mające wkrótce się spełnić. Co? zobaczymy. Nie trzeba go z oczu tracić na chwilę.
Goście za przykładem młodego gospodarza wypróżniali szybko kielichy. Przy końcu śniadania czterech z nich znajdowało się w stanie podpitym, markiz jedynie i baron zachowali przytomność.
— Może przejdziemy na kawę do mojego gabinetu? wyrzekł San-Rémo, powstając. Przygotowałem tam dla was moi przyjaciele różne gatunki Hawana.
Przeszli za przewodnictwem gospodarza i wkrótce cały gabinet napełniła przyjemna woń cygar, pogrążając gości w owo roskoszne dumanie, zwykłe następstwo obfitej i smacznej uczty.
Wszyscy jednocześnie głośno rozmawiali, a nikt nie słuchał tego, co mu jego sąsiad odpowiada. Na chwilę jednak umilkła wrzawa, gdy markiz San-Rémo, zdjąwszy z po nad kominka rewolwer, głos zabrał.
— Pozwólcie panowie, rzekł, przedstawić sobie udoskonaloną broń, jaką mi wynalazca złożył do wypróbowania, a za co przyrzekłem mu zjednać klientów, między mojemi przyjaciółmi.
Pwstał szmer ogólny, jakoby jednomyślnej ciekawości. Andrzej, z rewolwerem w ręku, począł dawać techniczne objaśnienia, mniej albo więcej dla obecnych zrozumiałe. Za każdym razem gdy zmilknął, na jaką sekundę, powstawały głosy wołając:
— Dobrze, bardzo dobrze, doskonale!
— Widzicie panowie, mówił dalej młodzieniec, widzicie jak ten rewolwer dobrze się nadaje do ręki. Udoskonalony mechanizm pozwala szybko następować wystrzałom, nie mieszając ich z sobą. Trzymając tę broń nabitą, gdybym ujrzał przed sobą ze trzech bandytów, żądających odemnie życia, albo pieniędzy, położyłbym ich na miejscu. Przekonajcie się, proszę.
Tu wycelowawszy lufę rewolweru w kąt gabinetu, wystrzelił trzykrotnie.
Huk głuchy i czysty, stwierdził doskonałość sprężyn broni.
— Wreszcie, kończył śmiejąc się San-Rémo, przyznajcież czyż może być coś dogodniejszego do rozsadzenia sobie czaszki z całą elegancją, według wszelkich reguł, gdy spleen opanuje człowieka? Podwójny wystrzał wybiega z tej broni tak szybko, że zanim się spostrzeżesz, wszystko się już skończyło!
Mówiąc to Andrzej, wciąż uśmiechnięty lecz nieco bardziej niż zwykle pobladły, przytknął do skroni lufę rewolweru.
Croix-Dieu, znajdujący się obok niego, wyrwał mu broń z ręki, a wycelowawszy w jedno z okien gabinetu nacisnął kurek.
Strzał wypadł z odrobiną dymu i metalicznym hałasem a stożkowata kula wybiła dziurę w szybie.

XIV.

Na ów strzał niespodziewany odpowiedział okrzyk przerażenia. Trwoga i groza wróciły przytomność czterym podpitym gościom.
Andrzej San-Rémo wydawał się być mocno zmięszanym, co tłómaczyło się niebezpieczeństwem, jakiego uniknął dzięki pomocy barona.
— Do czarta! zawołał tenże, mój przyjacielu, zawdzięczasz mi życie. Gdyby nie moja bystrość umysłu, leżałbyś już umarłym!
— To prawda, wyszepnął młodzieniec, będę o tem pamiętał, baronie. Masz prawo do mej głębokiej wdzięczności.
— Rzecz rozpatrzywszy na serjo, nie winieneś mi jej wcale.
— Jak to rozumieć?
— Traf rządził wszystkiem. Zarówno jak ty, nie przypuszczałem, aby rewolwer ten był nabitym. Jakieś wewnętrzne natchnienie kazało mi stanąć przy tobie. Usłuchałem tej rady i dobrze zrobiłem. Morał z tego Laki wypływa, kończył śmiejąc się Croix-Dieu, iż nie należy nigdy palnej broni zostawiać w ręku dzieci.
Niedługo potem, czterej owi goście pod wrażeniem myśli o mogącym nastąpić strasznym wypadku w ich obecności, pożegnali gospodarza i wyszli z pałacu.
Pan de Croix-Dieu, zostawszy sam z Andrzejem, zapalił cygaro, napełnił sobie kieliszek Chartreus’em i rozparł się wygodnie w fotelu.
— Nakoniec, rzekł, przecie odjechali. Oczekiwałem na to niecierpliwie.
— Dla czego? pytał San-Rémo zdziwiony.
— Ponieważ pragnę pomówić z tobą sam na sam, o rzeczach nader ważnych. Chceszże mi poświęcić z pół godziny czasu?
— Ależ choćby dzień cały, jak najdłużej. Rozporządzaj mną, baronie, dziś, jutro, zawsze! Moim obowiązkiem jest być na twe rozkazy za tę wielką jakąś mi wyświadczył przysługę.
— Pomówimy o niej natychmiast, rzekł, uśmiechając się Croix-Dieu. Przedewszystkiem jednak powiedz mi, czy nikt nas tu podsłuchiwać nie będzie?
— Nikt, upewniam. Ale jak widzę, baronie, chcesz ze mną rozmawiać o jakichś rzeczach tajemniczych?
— A obok tego i nader ważnych, których do obcych uszu dopuszczać nie należy.
— Podniecasz moją ciekawość. O cóż chodzi?
— O mnie i ciebie zarazem, co znaczy, iż może to tylko być powiedzianem pomiędzy nami dwoma. Rzecz ta albowiem rozstrzygnie o twojej przyszłości. Zadziwia cię to, nieprawdaż?
— Do najwyższego stopnia, przyznaję.
— Zadziwisz się bardziej jeszcze, skoro cię poproszę o ufność dla siebie zupełną, ufność bez granic. Mój wiek upoważnia mnie ku temu. Mógłbym być twoim ojcem, ztąd, proszę, ażebyś mi odpowiadał na zapytania jak syn, gdy ojciec go bada.
— Lecz...
— A! nie wachajże się na Boga! Cóż ryzykujesz? Zaufanie, o które proszę, w żadnym razie krępować nie będzie twego zapatrywania i sądu. Zostaniesz zupełnym panem siebie i będziesz mógł dziś lub jutro rozpocząć to, co obciąłeś dokonać przed chwilą. Mnie tu nie będzie, abym cię powstrzymał drugi raz.
Andrzej San-Rémo mocno się zarumienił.
— Nie rozumiem nic, baronie, wyszepnął z cicha.
— Ej rozumiesz ty mnie doskonale! Ci siwiejący panowie jacy ztąd odeszli, dozwolili się złudzić zręcznie ułożoną przez ciebie sceną. Mniej od nich naiwny, a bardziej przezorny, widziałem jasno w owym „wypadku“ rzecz, noszącą tylko cechę nieroztropności. Obciąłeś się zabić, drogi mój chłopcze, a pragnąłeś temu samobójstwu nadać inne pozory, pozory lekkomyślnego igrania z nabitym rewolwerem. Mam-że słuszność, czy nie mam?
San-Rémo, opuścił głowę w milczeniu.
— Kto nie przeczy, przywtarza, począł Croix-Dieu. Dobrze robisz że milczysz. Przeczenie twoje nie przekonałoby mnie wcale. Wolę szczere wyznanie winy z twojej strony. Jest to pierwszy krok na drodze owej ufności jaką mnie obdarzysz. I otóż na początek powiedz mi proszę ile masz lat? Dwadzieścia trzy, cztery, czy pięć?
Markiz skinął głową potwierdzająco.
— W tym wieku, mówił baron, gdy się jest tak pięknym chłopcem, jak ty nim jesteś, zdrowym, dobrze wychowanym i zajmującym tak, jak ty wyższe stanowisko, nie odbiera się sobie życia wystrzałem bez jakichś ważnych powodów. Wyjaw mi zatem przyczynę?
— Niesmak, zniechęcenie do życia, wyszepnął Andrzej z zakłopotaniem.
Filip de Croix-Dieu wzruszył ramionami.
— Sądzisz więc, odrzekł, że lis tak szczwany jakim ja jestem, fałszywy zdawkowy pieniądz przyjmie za dobrą monetę, lub wyobrażasz sobie może, że ja cię badam dla zaspokojenia tylko mojej ciekawości? Nie! tak nie jest! Jeżeli pragnę poznać złe, jakie cię uciska, drogie me dziecię, to z tej przyczyny, iż mam silną nadzieję, a raczej pewność niezachwianą, że znajdę na nie lekarstwo. W dwudziestym trzecim roku życia, nie ma rany, któraby się zagoić nie dała. Uleczę twoją przyrzekam, jeżeli mi ją zobaczyć pozwolisz. Odbierać sobie życie dla tej jedynie przyczyny, iż się ma wierzycieli, jakież głupstwo do czarta!
— Jakto? zawołał San-Rémo, silniej jeszcze zarumieniony, pan wiesz? Tu zamilkł nagle.
— Wiem, że długi cię uciskają, dokończył baron.
— Któż panu o tem powiedział? Filip wyjął z kieszeni wiadome nam sądowe papiery.
— Patrz! rzekł, pokazując je młodzieńcowi, wszak poznajesz swoje podpisy, a obok nich protesty, wyroki sądowe, słowem zbiór cały tych przyjemnych rzeczy.
— Jakim sposobem dostały się one do rąk pańskich? pytał Andrzej zdumiony.
— Drogą najprostszą w świecie! odparł Croix-Dieu. Wysiadłszy z powozu przed dwiema godzinami, zetknąłem się oko w oko przy bramie pałacu z komornikiem, idącym zrobić ci zajęcie, wraz z dwoma towarzyszami. Dwoma biednymi czartami. Byłoby to nastąpiło niechybnie, podczas śniadania. Rzecz piękna! Gdy korki szampana wyskakują w jadalni, komornik spisuje protokół w salonie. Jakiż niewyczerpany temat dla filozofa nie prawdaż!
— I zapłaciłeś mu pan?
— Naturalnie, skoro odebrałem papiery, które ci z przyjemnością oddaję.
— Ach! panie baronie, jakże szlachetnym jesteś człowiekiem. To nie do uwierzenia, ale zarazem w jakże kłopotliwem stawiasz mnie położeniu!
— Ja ciebie, w kłopotliwem położeniu? Ja? Dlaczego?
— Ponieważ jestem teraz twoim dłużnikiem. Mój dług, stał się obecnie długiem świętym, długiem przyjaciela. W jakiż sposób wypłacę się z niego?
— Nie troskaj się tą bagatelą. Mówmy o ważniejszych rzeczach. Ów weksel nie jest jedynym, o ile sądzę. Ma on swych młodszych braci, rozrzuconych po świecie?
— Tak jest, niestety!
— Na jak dużą sumę?
— Na dwadzieścia pięć, do trzydziestu tysięcy franków.
— Dobrze. Wykupić je będziemy się starali. Lecz jeszcze słowo. Wszak nie z przyczyny jedynie braku pieniędzy na zapłacenie tych weksli powziąłeś myśl samobójstwa? Odpowiedz mi szczerze?
— A gdybym odmówił tej odpowiedzi i nie przyjął od pana wspaniałomyślnej ofiary wykupienia mych weksli?
— Przyjąć musisz, mój chłopcze. Nie masz innego sposobu wyjścia.
— Chcesz więc pan abym ci opowiedział mą przeszłość?
— Tak.
— Będzie to bardzo krótkie opowiadanie.
— To źle. Radbym ażeby ono było najbardziej szczegółowem.
— I obok tego poweźmiesz pan najgorsze wyobrażenie o sile moralnej mego charakteru.
— Niech cię to nie przestrasza. Jestem aniołem pobłażania. Mów wszystko otwarcie!
— Cóż więc pan naprzód chcesz poznać?
— Wszystko. Zacznij od pierwszych swych chwil dziecięcych i mów nie zatrzymując się wcale.
— Niestety! wiem bardzo mało o sobie samym. Pytałeś mnie pan przed chwilą ile mam lat. „Dwadzieścia trzy, lub cztery“ dodałeś. Potwierdziłem skinieniem głowy, iż możesz przyznać mi lata, jakie ci się podoba, prawdą jest bowiem że nie wiem, gdzie i kiedy na świat przyszedłem. Nie znam wcale mojej rodziny.
— Tak? A jednakże owo nazwisko San-Rémo i tytuł markiza?
— Są moją legalną własnością. Poznasz pan jak je nabyłem. Nie sądź bym był oszustem, przywłaszczycielem.
— A ów pozorny majątek?
— Był rzeczywistym przez lat kilka, lecz oto fakta. Sięgnąwszy w głąb mej pamięci, widzę się małym chłopięciem, wychowującym się na wsi pod opieką dobrych ludzi, o których mniemałem, że to są moi rodzice. Mieli oni drugie dziecko, chłopczyka w moim wieku, którego uważałem za brata.
— Jak daleko mieszkali od Paryża? zapytał Croix- Dieu.
— Mniej więcej mil dwadzieścia.
— I długo trwał ten twój pobyt na wsi?
— Miałem lat siedem, gdy jakiś nieznany mężczyzna, którego przed tem nigdy nie widziałem, przybył aby mnie z sobą zabrać do Paryża.
— Wybacz, że ci przerywam. Podczas, gdy byłeś u tych dobrych ludzi, czy nikt cię nie odwiedzał?
— Nikt, prócz jakiejś damy, która po kilkakrotnie przyjeżdżała przywożąc mi podarunki. Pieściła mnie tkliwie, całowała i bardzo przy tem płakała.
— I nie pytałeś nigdy kto mogła być ta kobieta?
— Później dopiero, gdym podrósł, przyszło mi na myśl że to mogła być moja matka.
— Jakże ona ci się przedstawia w twoich młodocianych wspomnieniach?
— Nie zbyt wyraźnie. Dziś jestem pewien, iżbym jej wcale nie poznał. Pamiętam tylko tyle, iż była bladą, wysmukłą blondynką, zawsze czarno ubraną; wyglądała na bardzo młodą kobietę i zdawała się należeć do zupełnie innej sfery łudzi od tych, między którymi wychowywałem się.
— Mówiłeś, że jakiś obcy mężczyzna zabrał cię ze wsi i przywiózł do Paryża. W jakim to celu?
— Pierwsze początki historji mojego życia nie są bynajmniej zajmującemi. Ów obcy chciał mnie umieścić w kolegium Ludwika Wielkiego, we wstępnej klasie, gdzie uczono czytać i pisać.
— A dalej?
— Przepędziłem lat dziesięć w temże kolegium, podczas których zupełnie nikt mnie nie odwiedzał. Mimo to, szczęśliwe były owe lata w mem życiu. Moi towarzysze żartowali z razu w sposób uszczypliwy, dając mi uczuć osamotnienie, pośród którego żyłem i zapomnienie o mnie rodziny. Odbierałem jednak z rąk szkolnego nadzorcy tygodniowo dość znaczną kwotę pieniędzy na osobiste drobne wydatki, która rozrzucałem na piłki gumowe, agatowe kule, cukierki i tym podobne drobnostki, dzieląc je z kolegami, u których w krotce pozyskałem wielkie poważenie. Byłem pracowitym. Profesorowie przyznawali mi bystrość pojęcia. Chęć odznaczenia się, otrzymania pierwszeństwa pomiędzy uczniami podniecała mnie do nauk. Pracując z zapałem, zdałem dobrze egzamin, na którym przyznano mi stopień bakałarza. Nadszedł wiek rozwagi. Jedna ważna kwestja poczęła zaprzątać mój umysł. Po ukończeniu klas, co się ze mną stanie a raczej co zrobią ze mnie? Do czego mnie przeznaczą?

XV.

— Była to ważna kwestja, w rzeczy samej, przerwał Croix-Dieu. I w jakiż sposób została ona rozwiązaną? — Nazajutrz po zdanym świetnie egzaminie, mówił San-Rémo dalej, egzaminie, stanowiącym uwieńczenie mych nauk, przechadzałem się smutny, w dziedzińcu opustoszonym z przyczyny wyjazdu kolegów na wakacje, gdy powiadomiono mnie, iż ktoś życzy widzieć się ze mną i oczekuje w sali przyjęcia. Pobiegłem z gwałtownie bijącem sercem. Kto wie, mówiłem sobie, czy owa tajemnicza blada blondynka czarno ubrana, w jakiej odgadywałem moją matkę, niedozwoli mi się poznać nareszcie. Doznałem zawodu. W miejscu kobiety ujrzałem jakiegoś młodego mężczyznę.
— Panie, rzekł do mnie, jestem pomocnikiem M. F. notarjusza w Paryżu, zamieszkałego przy ulicy Bellechasse. Mój pryncypał kazał mi panu donieść, iż pan masz bezzwłocznie opuścić kolegium. Władza szkolna została już powiadomioną w tym względzie. Zechciej więc pan wybrać się natychmiast i towarzyszyć mi do wspomnionego notarjusza, który panu zakomunikuje ważne szczegóły co do stanowiska, jakie odtąd zajmować będziesz.
— Dziesięć minut wystarczyło mi na upakowanie mojej podróżnej walizki, poczem, pożegnawszy zawiadującego zakładem, który mi okazywał wiele życzliwości, wsiadłem wraz z onym przybyłym do fiakra i pojechaliśmy na ulicę Bellechasse. Notarjusz przyjął, mnie bardzo uprzejmie, zauważyłem, iż ciekawie mi się przypatrywał. Powiadomiono mnie, rzekłem do niego, iż mam otrzymać od pana jakieś ważne objaśnienia. Wdzięcznym byłbym panu nieskończenie, gdybyś mi nareszcie powiedział, kim jestem?
— Łaskawy mój kliencie, odrzekł notarjusz, mówiono mi z wielkiemi pochwałami o twej inteligencji. Zrozumiałeś więc bezwątpienia i to oddawna zapewne, iż istnieje jakaś ważna niedokładność w akcie twego urodzenia, jaki winien istnieć w księgach stanu cywilnego.
Skinąłem głową potwierdzająco.
— Osoby, jakie z niewiadomych mi powodów żywo zajmują się panem, a które mi są całkiem nieznane, mówił dalej notarjusz, przedsięwzięły środki aby uzupełnić ów brak aktu pańskiego urodzenia w tych księgach. Oto tytuł własności małych dóbr, nabytych umyślnie dla pana we Włoszech. Mała ta ziemska posiadłość, uprzedzam, nie przynosi żadnych dochodów, a budynek, oznaczony w akcie szumno brzmiącą nazwą zamku, jest całkiem niezamieszkałym.
— Ależ to nie majątek, śmiejąc się, zawołałem.
— Bezwątpienia! odrzekł notarjusz, lecz małe te dobra, na które zawahałbym się pożyczyć tysiąc talarów, nadają właścicielowi prawo do szlachectwa Włoskiego, zapłaconego naprzód ma się rozumieć, przy kupnie tej ziemskiej posiadłości, wraz z przywilejem noszenia nazwiska i tytułu markiza San-Rémo, co nie jest drobnostką godną pogardy.
— Nadewszystko, odpowiedziałem, w braku innego nazwiska.
— A teraz, panie markizie, mówił F. dalej z powagą, proszę abyś mi napisać raczył pokwitowanie, z odbioru sumy sześciu tysięcy franków, jaką tu kładę w biletach bankowych.
— Czy suma ta ma przedstawiać dla mnie sześć tysięcy franków kapitału, czy sześć tysięcy franków dochodu, zapytałem.
— Pozostawiono to do dalszych rozporządzeń. Na teraz, uważaj to pan jako sześć tysięcy franków dochodu. Co miesiąc najregularniej będę panu doręczał po dwa tysiące talarów, co uczyni rocznie siedmdziesiąt dwa tysiące franków.
— Ależ to zdumiewające! wyjąknąłem zmieszany.
— Jest to cyfra poważna, w rzeczy samej, odparł pan F. ponieważ te siedemdziesiąt dwa tysiące franków przedstawiają około półtora miliona kapitału, licząc rocznie po pięć od sta.
— Czy ów kapitał zostanie kiedyś moją własnością?
— Nic o tem nie wiem.
— Jakież węzły mogą mnie łączyć z osobą tak szczodrze mnie obdarzającą pieniędzmi?
— Oświadczyłem panu przed chwilą i powtarzani, iż nic niewiem w tym względzie, odparł notarjusz.
— W ciągu dalszego czasu czyż pan obowiązanym będziesz również zachowywać tajemnicę?
— Zachowywałbym ją niewzruszenie, gdyby mi takowa powierzoną została i wówczas usłyszałbyś pan odemnie: „Nie mogę na to ci odpowiedzieć“. A skoro mówię: „Nic nie wiem“, chciej pan temu wierzyć.
— Może jednak panu wiadomo przynajmniej czy owa przyznana mi pensja nagle cofniętą kiedyś nie zostanie?
— Wiem, iż przez pierwsze dwanaście miesięcy będziesz ją pan odbierał najregularniej, ponieważ suma całkowicie złożona znajduje się w mym ręku, powiedział za dłuższy czas jednak poręczać nie mogę, wszak zdaje mi się, że niepodobna ażeby osoba, widocznie bardzo bogata, która się panem od jego lat dziecięcych zajmuje i wyrobiła ci tak znakomite w świecie stanowisko, miała kiedyś o tobie zapomnieć. Przypuszczenia te jakkolwiek na logicznej osnute podstawie, nie zdołają zastąpić pewności, to prawda. Sądzę wszelako, że niepotrzebujesz pan spoglądać w przyszłość z obawą. A teraz, czy pozwolisz udzielić sobą dobrą, przyjacielską radę?
— Najchętniej.
— Jeśli pan zechcesz zastosować się do niej, unikniesz wszelkiej szkodliwej dla ciebie ewentualności. W obecnem swem położeniu, będziesz miał ze strony tych osób zwróconą na siebie uwagę. Jesteś młodym, powaby wesołego życia pociągać cię będą ku sobie. Siedmdziesiąt dwa tysiące franków rocznie do rozporządzenia, są ogromną sumą. Możesz żyć dostatnio, a nawet świetnie, okazale, wydając połowę. Odkładaj resztę na wszelki wypadek, złóż to w moje ręce, upoważnij mnie do umieszczenia tego na jakiej pewnej lokacji, a gdyby po upływie lat kilku obecna pensja przestała ci być nadsyłaną, utworzysz sobie skromny kapitał jaki pozwoli ci żyć bez trwogi o dalszą swą egzystencję.
Przyznając wysoką przezorność słowom pana F., przyrzekłem mu jeśli nie w zupełności zastosować się do jego rady, to w każdym razie mieć ją w pamięci. Schowawszy owe sześć banknotów do kieszeni i podpisawszy pokwitowanie z odbioru obecnem mojem nazwiskiem San-Rémo, pożegnałem notarjusza chcąc odejść. Zatrzymał mnie.
— Jeszcze słowo, rzekł, panie markizie. Owa osoba nieznana, a tyle dla ciebie życzliwa, niechcąc ażebyś ze spokojnego, regularnego życia w kolegium nagle przerzuconym został w hałaśliwą wrzawę wielkich hotelów, gdziebyś zmuszonym był stykać się z różnego rodzaju awanturnikami, wynajęła dla ciebie umeblowane mieszkanie. Jest to mała antresola, przy ulicy de Provence, skromnie, lecz z gustem urządzona. Oto adres, kwit, z opłaconego za trzy miesiące komornego i klucz od wspomnionego mieszkania. Służący, za którego uczciwość poręczyć mogę, stawi się dziś wieczorem na twoje rozkazy. Jest to chłopiec inteligentny, obeznany ze szczegółami potrzeb domowego życia w Paryżu, wskaże ci on dostarczycieli jacy nie wyzyskają twego niedoświadczenia. Gdybym ja sam panie, mógł ci być w czemkolwiek pożytecznym, przyjdź, proszę cię, rozporządzaj mną, a znajdziesz mnie zawsze gotowym na swoje usługi.
Pożegnawszy tyle uprzejmego notarjusza, udałem się do niego mieszkania przy ulicy de Provence, zapytując sam siebie, czy marzę lub śnię na jawie?
— Rzeczywiście! zawołał baron, trudno uwierzyć w to, co mi opowiadasz! Z jakże wysoką delikatnością uczucia wszystko tu ułożono i przewidziano! Ręka i serce matki w tych szczegółach odgadywać się dają.
— Matki! powtórzył Andrzej cicho i smutno, jak gdyby mówił do siebie. Matki!
— Tak, i dobrej matki, dodał Croix-Dieu.
— Dla czego „dobrej?“ Powiedz baronie raczej „bogatej.“ Gdyby była dobrą ta moja matka i prawdziwie mnie kochała, dozwoliłaby mi się poznać.
— Ach! jak ty nie rozumiesz rzeczy, do czarta! zawołał Filip; wyobrażasz więc sobie, że ta kobieta była, wolną i mogła to uczynić?
— Nic nie dowodzi aby przeciwnie być miało.
— Ależ przekonać się dozwól, drogi Andrzeju, że jesteś owocem popełnionego przez nią błędu. To nie ulega żadnej wątpliwości. Twoja matka znajduje się na pewno pod władzą swojego męża, a obok tego należy z pewnością do świata arystokracji. Gdyby była tylko bogatą mieszczanką, nie przyszłaby jej myśl nabywania dla ciebie tej włoskiej willi wraz z tytułem markiza. Taka pani Dubois, Dupuis, lub pani Lenoir gdyby posiadały i po dwadzieścia miljonów, żadnej z nich upewniam cię, nie przyszłoby do głowy utytułowanie swego nieprawego syna.
— Bardzo być może.
— Nie tylko być może, ale jest pewnem. Proszę mów dalej.

— Zgadujesz ciąg dalszy bezwątpienia, mówił smutno młodzieniec, skrócę opowiadanie. Nie poszedłem za dobrą radą notarjusza, który domyślając się zapewne że była bezużyteczną, nie ponawiał jej więcej. Wpadłem w odmęt wesołego życia zabaw i rozkoszy, który miotał mną, jak wicher miota samotnym liściem uschniętym. Moje mieszkanie przy ulicy de Provence wydało mi się być niedostatecznem. Wynająłem więc ten pałac i umeblowałem go jak widzisz. Mam cztery konie, dwa powozy, trzech służących, no i kochanki. Pojmujesz więc łatwo, baronie, że owe siedmdziesiąt dwa tysiące franków renty, a raczej pensji, starczyć na to wszystko nie mogły. Pozostałe we mnie ostatnie iskierki prawości i zdrowego rozsądku nakazywały zmniejszenie budżetu wydatków, co uczyniłem, manewrując w ten sposób, ażeby przynajmniej ta suma wystarczyć mogła bez zaciągania znaczniejszych długów. Szczęśliwa gra w Monaco, pozwoliła mi pospłacać drobne należytości. Podczas wojny zaciągnąłem się do korpusu ochotników, a z moich oszczędności zapłaciłem resztę długu za powozy i konie. Półczwarta roku tak upłynęło; z pobieranej renty nic mi nie zostawało, lecz w zamian nie miałem żadnych do spłaty naglących terminów, prócz kilku tysięcy franków sklepowym dostarczycielom, jakie spłacać mogłem dowolnie. Myśl, ażeby hojność moich nieznanych dobroczyńców ukończyć się miała, nie przeszła mi wcale przez głowę. Zresztą odpędziłbym ją, jako śmieszną niedorzeczność, rzecz niepodobną do spełnienia. Przed czterema miesiącami, w dniu pierwszym Sierpnia, udałem się jak zwykle na ulicę Bellechasse i przesłałem moją wizytową kartę notarjuszowi. Przyjął mnie natychmiast. Dostrzegłem jednak pewną zmianę w jego zachowaniu się. Wydał mi się on być jakimś smutnym, zakłopotanym, ale mówiłem sobie, notarjusz ma mnóstwo trosk osobistych, wypływających z jego zajęć obowiązkowych i nie zważałem na to zbyt wiele. Uścisnął podaną sobie moją rękę, lecz w sposób dziwnie wyjątkowy, w ten sposób, jak zaproszeni na pogrzeb ściskają rękę najbliższych krewnych nieboszczyka. Nie uśmiechał się już, jak poprzednio, co dostrzegłszy, uczułm, że i mnie uśmiech zamarł na ustach.

XVI.

— Począłeś obawiać się, nieprawdaż, pytał Croix-Dieu.
— Tak, odrzekł San-Rémo, jakaś nieokreślona trwoga mną zawładnęła. Po chwili milczenia pan F. uścisnął powtórnie mą ręką mówiąc:
— Odwagi młodzieńcze, odwagi!
— Co się stało? zawołałem.
— Ha! drogi mój kliencie, zmuszony ci jestem powiedzieć, iż nic dla ciebie nie otrzymałem.
Był to cios straszny. Zachwiałem się i czułem, żem pobladł.
— Odwagi! powtórzył notarjusz, nie dopuszczajmy rozpaczy. Być może, przyczyną pomienionej zwłoki w przesyłce jest tylko opóźnienie.
— Tak pan sądzisz? odparłem żywo, chwytając się tej ostatniej nitki nadziei.
— Nic nie wiem, wyrzekł, bo i zkądże mógłbym coś wiedzieć? Przypuszczam tylko jakieś chwilowe roztargnienie.
— Nic pan więc dla mnie nie posiadasz w swej kasie, z czego mógłbyś mi coś udzielić jako zaliczkę?
— Nie, ponieważ od dwóch lat pieniądze przybywały co dwanaście miesięcy.
— A w ostatnich czasach?
— Na dwa, lub trzy dni przed każdym pierwszym dniem miesiąca, a niekiedy w wigilię dnia tego. Spodziewałem się, iż może nadejdą dziś rano. Kto wie czy nie nadeszlą ich w dniu jutrzejszym?
Potrząsnąłem głową.
— Nie liczę na to, wyjąknąłem zmieszany. Lecz w jakie kłopotliwem znajduję się położeniu.
— Te sześć tysięcy franków na jakie pan oczekujesz, są ci więc gwałtownie potrzebne? pytał pan F.
— Tak, nieodwołalnie.
— Nic przeto zaoszczędzić nie zdołałeś przez cztery lata z owych dwóchset ośmdziesięciu ośmiu tysięcy franków, jakie przeszły przez moje ręce?
— Ani grosza.
— Przyznasz, kochany baronie, że ów notarjusz miał wszelką sposobność do wypowiedzenia mi tu tęgiego morału, nie uczynił tego jednakże jako człowiek dobrze wychowany i prosił z najwyższą uprzejmością, abym przyjął od niego tytułem pożyczki bilet tysiąc frankowy. Odrzuciłem tę propozycję, mimo że mi była w nader delikatny sposób ofiarowaną.
— Gdyby pieniądze nadeszły, mówił pan F. dalej, żegnając mnie uściśnieniem ręki, natychmiast pana o tem powiadomię.
Niestety! nic nadeszły one wcale. Postępując rozumnie, trzeba mi było zmienić niezwłocznie mój sposób życia, sprzedać meble, powozy i konie, odprawić służbę, pałac komu odnająć. Nic z tego nie uczyniłem. Jakaś głupia nadzieja mnie podtrzymywała. Wierzyłem, a raczej usiłowałem przekonywać sam siebie, iż niepodobna ażeby o umie zupełnie zapomniano i że w nadchodzącym miesiącu podwójną pensję odbiorę, to jest dwanaście tysięcy franków. I otóż nic nie zmieniłem w trybie mego życia, z różnicą, że zamiast wszystko płacić natychmiast w bieżącym czasie, jak to dotąd było moim zwyczajem, począłem zaciągać długi i podpisywać weksle. Cztery miesiące tak upływały, bez żadnego widoku polepszenia. Nie pozostawał mi teraz żaden promyk nadziei. Widocznie owe osoby nieznane, jakie od lat dziecięcych czuwały nademną, opuściły mnie. Być może podupadły majątkowo a może umarły. Wierzyciele grozić mi poczęli, komornicy znaleźli drogę do pałacu. Dostarczyciele spożywczych produktów zaprzestali dawać na kredyt, nawet i twarze służących, którym nic dłużny nie byłem, spochmurniały, wyrażając niepokój i obawę. Zwątpienie wciskać się poczęło w umysły otaczających. W głębi duszy, surowo potępiałem sam siebie, bo jakże usprawiedliwić postępowanie tego, który zaciąga długi, wiedząc, że ich zapłacić nie będzie w stanie? A jednak mimo to wszystko, nie miałem siły wyrzec się próżnowania, zbytków i roskoszy. Brakło mi odwagi do zajęcia się jakąkolwiekbądź pracą. Zresztą, w jaki sposób zarabiać na życie? Postanowiłem więc umrzeć i gdyby nie twoje ocalenie, kochany baronie, nie żyłbym już obecnie!
Żądałeś odemnie spowiedzi z mojego życia, masz ją w najdrobniejszych szczegółach. Znasz mnie teraz tak dobrze, jak ja znam siebie. Czy jesteś wszelako pewnym, iż mi wyświadczyłeś przysługę wytrącając mi z ręki rewolwer, który bez skandalu, cicho, byłby mnie wyzwolił od trosk i niemożebnej do zwalczenia egzystencji.
— Tak, jestem tego pewnym! rzekł baron, jak również mam pewność co do innej jeszcze okoliczności.
— Jakiej?
— Co do tej, o której mi wcale nie powiedziałeś.
— Ależ przysięgam ci.
— Nie przysięgaj I przerwał Croix-Dien. Być może, iż wierzysz w to, czem pragniesz złudzić sam siebie, lecz ja cię przekonam ile się mylisz! Gdyby jedynie żądza zbytków i rozkoszy, a wstręt do pracy i obawa pędzenia życia przy skromnych środkach utrzymania, nasunęły ci myśl samobójstwa, byłbyś nikczemnym człowiekiem; a mimo wszystkiego, ty nim nie jesteś!
Andrzej San-Rémo pobladł, zmięszany.
— Cóż więc przypuszczasz? zapytał z cicha.
— Nie idzie tu o przypuszczenie, ale o pewność, rzekł baron. Chciałeś się zabić, opanowany strasznem zniechęceniem do życia, jakie cię przygniatało. Otóż powodem tego zniechęcenia, jest namiętność, paląca, głęboka, jaka zdaje ci się nie pozostawiać żadnej nadziei. Przepaść istnieje pomiędzy tobą, a tą którą kochasz! Spadające na ciebie nagle ubóstwo zamknęłoby przed tobą podwoje świata arystokratycznego, wydrążając jeszcze głębiej tę przepaść. Powiedziałeś tedy sobie: Wicehrabina de Grandlieu, pokochałaby może markiza de San-Rémo, jednego z pięknych przedstawicieli high-lifu, lecz spojrzeć by z pewnością nie chciała na biedaka, zarabiającego z trudem tysiąc talarów w jakiem biurze, chodzącego w przypinanych mankietach i kołnierzyku, oraz łatanej kamizelce. Trzeba więc raz zkończyć! I ułożyłeś tę małą komedję, której rozwiązaniu ja przeszkodziłem.
Podczas gdy Croix-Dieu to mówił, palący rumieniec wystąpił na pobladłe przedtem oblicze Andrzeja.
— Ach! baronie, przerażasz mnie! wyjąknął przysłaniając twarz rękoma. Dobywasz z głębi duszy to, coby się ukryć pragnęło przed sobą samym. Czyliż posiadasz dar podwójnego widzenia?
— Nie! jedynie tylko doświadczenie, odpowiedział śmiejąc się Croix-Dieu. Obserwuję i patrzeć umiem.
— Któż jednak tobie powiedział?
— Że jesteś szalenie zakochanym w pani de Grandlieu?...
— Tak. — Kto mi powiedział? Ty sam.
— Ja? w jaki sposób, kiedy?
— O! jakże jesteś naiwnym, drogi mój chłopcze! Codziennie, nie zbyt starannie ukryty w swoim powozie stawasz całemi godzinami przed pałacem Grandlieu, wyczekując na wyjazd wicehrabiny, za którą jak cień biegniesz do Bulońskiego lasku. Prócz tego, co wieczór ponawiasz tenże sam manewr, śledząc tę młodą kobietę, czyli mąż jedzie z nią do teatru, gdzie następnie pożerasz ją oczyma z głębi swej loży i zdumiewasz się potem jeśli ktoś czyta w twem sercu? Wszakże to jawne, na Boga! Żeś zakochany nie dziwna, lecz cię uprzedzam, że twoja miłość djabelnie jest kompromitującą.
Andrzej, siedząc z opuszczoną głową, podniósł ją nagle.
— Wiesz zatem wszystko, baronie, rzekł, wszystko odgadłeś i zrozumiałeś, dla czego więc powstrzymałeś mnie od spełnienia samobójstwa? Czyż zdaje ci się, że w takich warunkach żyć mogę?
— Jak najlepiej.
— W jakim celu, z jaką nadzieją?
— W celu osiągnienia szczęścia. Z nadzieją zostania szczęśliwym.
— Cel niedościgniony, próżna nadzieja! Ja mój sen pogrzebałem na wieki w krainie marzeń
— Przeciwnie, staraj się o jego urzeczywistnienie.
— Jest że to możebnem?
— Nie istnieje niepodobieństwo dla człowieka silnej woli.
— Ależ pani de Grandlieu nie zna mnie wcale.
— Zatem cię pozna.
— Wszak powiedziałeś, baronie, przed chwilą, że pełna blasku ta patrycjuszka nie chciałaby spojrzeć na biedaka pracującego na swe utrzymanie, przypuściwszy jeszcze gdybym znalazł gdzie pracę.
— Nie potrzebujesz szukać jej wcale. Zachowasz tenże sam tryb życia, jaki prowadziłeś przez lat cztery. Pozostaniesz w pałacu, zatrzymasz konie, powozy, służbę, wszystko!
— W jaki sposób mogę to uczynić, nie mając ani szeląga?
— Nie troskaj się o to. Ja jestem bardzo bogatym. Przedewszystkiem pospłacam twe długi, co jest dla mnie drobnostką i zobowiązuję się dawać ci na wydatki utrzymania domu. Polegaj proszę na mem przyrzeczeniu.
— Żartujesz, baronie!
— Przeciwnie, mówię na serjo!
— Z jakiego jednak powodu miałbyś to uczynić?
— Wprost jako przyjaciel, nic więcej. Wiadomo ci, że jestem kawalerem i mam pieniądze, wiele pieniędzy. Żywo mnie obchodzi to twoje całe położenie, zresztą, wbrew twojej woli ocaliłem ci życie, moim obowiązkiem jest, ułatwić ci je teraz. Jeżeli poczucie twojej godności osobistej, twoja ambicja sprzeciwia się temu, uspokoimy ją, uważając te pieniądze, jako prostą, bezterminową pożyczkę.
— Wiesz jednak dobrze, baronie, że nigdy, nigdy wypłacić ci jej nie byłbym w stanie.
— Nie chcę o tem wiedzieć! Jesteś bardzo pięknym mężczyzną, jesteś markizem. Kiedybądźkolwiek możesz zawrzeć świetne małżeństwo, a wtedy spłacisz mi to z posagu swej żony.
— Z posagu, powtórzył Andrzej. Wszak wiesz, gdzie oddałem całe me serce i mówisz mi o małżeństwie?
— Dla czegóż nie mógłbyś zaślubić swego uwielbianego bożyszcza?
— Co mówisz, baronie? Lecz to szaleństwo! A jej mąż? Chcesz go więc zgładzić?
— Pan de Grandlieu ma o pięćdziesiąt lat więcej, niż jego żona. Wicehrabina będzie kiedyś bardzo bogatą wdową!
— Ach, szepnął Andrzej z uniesieniem, gdyby była wdową i kochała mnie, nie uważałbym na majątek. Niczem jest on dla mnie!
— Mój drogi chłopcze, rzekł Croix-Dieu, pozbądź się, proszę, raz na zawsze tych myśli z za światowych błękitów, pomnąc że: „Miłość bez pieniędzy jest tylko chorobą!“ Jeden z wielkich dawnych poetów ułożył ów aforyzm. Być może, iż jakiś wyraz zmieniłem w tem zdaniu, myśl jednak taż sama pozostała i jest jednako praktyczną. Zresztą bądź pewnym, iż rzeczy ułożą się jak najlepiej w świecie, chodziło tu tylko o nasze wspólne porozumienie się i otóż ono nastąpiło. Zgadzam się w zupełności. Ale jeszcze słowo. Znasz wszakże I mojego przyjaciela, Jerzego Tréjan’a.
— Znam, dla czego pytasz mnie o to?
— Ponieważ to on według wszelkiego prawdopodobieństwa wprowadzi cię do pałacu Grandlieu.
— On? zawołał Andrzej zdziwiony, artysta!
— Ów artysta jest szlachcicem, a szlachcic hrabią de Tréjan, zaś hrabia de Tréjan jest bliskim krewnym wicehrabiego Armanda de Grandlieu. Sądzę iż zrozumiałeś teraz?

XVII.

Na kilka miesięcy przed opowiedzianemi wyż szczegółami, Andrzej San-Rémo protegował pewną aktorkę z teatru Mnéus-Plaisirs.
Panna Formoza, tak nazywała się owa brunetka, zyskała powodzenie w farsie: „Śpiewająca-studnia“ gdzie doskonale odgrywała rolę „żaby.“
Pomieniona rola składała się wprawdzie tylko z kilku wierszy i małego kupletu, lecz kształtna postać Formozy tak powabnie się przedstawiała pod jedwabnemi cielistej barwy trykotami, że przy wejściu na scenę powitaną została burzą oklasków, jakich nie szczędzili jej widzowie z pierwszych rzędów krzeseł.
Obdarzona nie zbyt piękną, ale nacechowaną dowcipem twarzyczką, zadziwiająco kształtnie zbudowana, śmiała do zuchwalstwa, pełna szyku, dość inteligentna panna Formoza pobierała w teatrze pensję, wynoszącą miesięcznie sto franków, lecz przyjeżdżała tamże powozem, uprzężonym w konia pół krwi, wartującego najmniej dwieście luidorów.
Andrzej San-Rémo, upodobawszy sobie ową osóbkę, zajmował się nią przez parę tygodni, a następnie, pozostał i na dłużej jej protektorem.
W świecie paryzkiej młodzieży, jak zresztą wszędzie, znajdujemy niestety wielu idjotów, z monoklem w oku, gardenią w butonierce, nie mających dosyć energji do oparcia się miłostkom tego rodzaju, wyczerpującym w przerażający sposób ich kieszenie. Do ich liczby należał Andrzej San-Rémo.
W pewien czerwcowy wieczór, w świeżo otwartym teatrze Ménus-Plaisirs, zawieszono przedstawienia pod pozorem choroby jednego z głównych aktorów, rzeczywiście zaś z przyczyny braku widzów, jakich odstraszały panujące w tej porze roku upały. Panna Formoza, pragnąc przyjemnie spędzić czas wolny od występów, wygłosiła rozkaz młodemu markizowi:
— Pojedziemy dziś na obiad do restauracji pod „Czerwonym Młynem“ po obiedzie udamy się do cyrku, a z cyrku do Mabil’u. Zbiera się tam dziś wyższe towarzystwo.
Jakoż około ósmej wieczorem Andrzej z ową pseudo-aktorką, obiadowali we dwoje w restauracyjnym gabinecie przy ulicy d’Anui, a podczas obiadu dla urozmaicenia sprzeczali się z sobą.
Po dniu nadzwyczaj gorącym, nadszedł wieczór zapowiadający burzę. Powietrze przesycone elektrycznością, źle oddziaływało na nerwy Formozy. Drażniły ją żarty Andrzeja, aż wreszcie uniesiona gniewem, pochwyciwszy szklankę, rzuciła ją w twarz markiza, na szczęście bez szkody, poczem wziąwszy kapelusz, wybiegła z gabinetu zatrzaskując drzwi za sobą.
— Szczęśliwej podróży! wyszepnął San-Rémo z ulgą oddychając. Ach! gdybyś zechciała nie powracać więcej! Po chwili wyszedłszy na balkon, nie myślał już o zbiegłej kochance, lecz rozpatrywać się zaczął w wesołym krajobrazie pełnego zieleni ogrodu, po alejach którego uwijała się służba restauracyjna, nosząc półmiski piramidalnie napełnione potrawami.
Rozkoszna muzyka, to głośno brzmiąca, to przytłumiona, przebiegała po nad wierzchołkami drzew, otaczając młodzieńca falą harmonji.
Noc zapadła. Lekki wietrzyk, biegnący od strony Sekwany, przyniósł wraz z sobą chłód i świeżość.
Andrzej, zadowolony samotnością, pogrążony w marzeniu, przepędził tak blisko pół godziny, poczem załatwiwszy rachunek, zapalił cygaro i wyszedł.
Stangret oczekiwał na ulicy z kabrjoletem uprzężonym we dwa siwej maści angielskie konie.
— Panie markizie, rzekł, spostrzegłszy nadchodzącego, panna Formoza, którą przed chwilą odwiozłem i do cyrku, kazała mi powiedzieć, że oczekuje tam na pana.
— Dobrze, wymruknął młodzieniec, a wsiadłszy do powozu, rzekł sam do siebie: „Może oczekiwać jak długo się jej podoba“.
I rozkazawszy stangretowi jechać wolno za sobą udał się pieszo do sali koncertowej na polach Elizejskich, zkąd dobiegały owe urocze dźwięki o jakich wspominaliśmy powyżej. Kupiwszy bilet wszedł do owego ogrodu „cnoty “ gdzie trzech archaniołów w postaciach kontrolerów, bronią nielitościwie wejścia wszelkim córkom Ewy pragnącym się tam dostać bez towarzystwa mężczyzny. Nie błyszczą wprawdzie zapalone pochodnie w rękach onych strażników moralności, surowość ich jednak w tym względzie jest nieprzełamaną.
Andrzej usiadłszy, przypatrywał się przechadzającym w około orkiestrowej rotundy, gdzie muzykanci, korzystając z przerwy, stroili swe instrumenty, ocierali ręce spotniałe, wysuszając zarazem i kufle piwa.
Nawykły do wybuchów swobodnej wesołości w Mabilu i spędzający niejedną godzinę w ogrodzie „pod Bzami“, San-Rémo zauważył że budująca surowość obyczajów zachowywana w tym zakładzie zbyt go poważnym czyniła.
Nagle wśród tych rozmyślań, uczuł się być olśnionym, jak gdyby jakimś promiennem świetlanem zjawiskiem. Zdawało mu się że ujrzał jakoby przed swemi oczyma otwierające się szerokie widnokręgi horyzontów raju, o jakim nigdy nie śnił, nie marzył. To dziwne, nieznane mu dotąd wrażenie, jak wszystkie prawie fakty psychologiczne, miało najprostszą przyczynę.
Mężczyzna w sędziwym wieku, wyniosłej postaci o młodem prawie mimo srebrzystych włosów obliczu, ubrany z wyszukaną elegancją, zastosowaną jednak do lat poważnych, przesunął się przed markizem San-Rémo, wiodąc pod rękę jasnowłose, wysmukłe, cudnej urody dziewczę. Z tkliwą ufnością wspierała się ona na ramieniu tego dżentelmana, wydającego się być jej ojcem i uśmiechnięta poglądała weń swemi łagodnie patrzącemi błękitnemi oczyma. Andrzej pochwycił w przejściu następujący urywek rozmowy.
— Herminjo, drogie dziecię, mówił starzec, od tak dawna przechadzamy się, jesteś może znużoną?
— Tak, nieco, odpowiedziała z uśmiechem!
— Może chcesz wracać?
— Och! nie, zostańmy jeszcze, proszę! Ja tak lubię muzykę! Zresztą ten ruch bawi mnie wielce. Zostaniemy do końca, wszak prawda.
— Wszystko czego sobie życzysz, jest mojem życzeniem, wszakże wiesz o tem? rzekł starzec. Pozostaniemy najchętniej, ale usiądźmy, spocząć ci trzeba. O! patrz, właśnie są opróżnione miejsca.
To mówiąc, wskazał krzesła obok tego, jakie zajmował San-Rémo.
Dziewczę usiadło, zwracając się plecami do Andrzeja, który zadowolnić się musiał chwilowem spoglądaniem na piękny profil nieznanej sąsiadki, gdy odwracała się w połowie rozmawiając ze swym towarzyszem. Podziwiał jej kształtną postać, jej piękne blond, włosy, podniesione na skroniach perłowej białości, aby utworzyć splot bujny na wierzchołku głowy, na którym zaledwie się wspierał maleńki kapelusik.
Dla czego młodzieniec upajał się tym widokiem? Dla czego jego serce, wstrząśnione jak iskrą elektryczną, doznawało dziwnego, nieznanego dotąd wzruszenia? Gdyby mu ktoś zadał to niedyskretne pytanie, młody markiz z pewnością nie potrafiłby na nie odpowiedzieć.
Koncert ukończył się nareszcie. Zaledwie ostatnie dźwięki orkiestry przebrzmiały, tłum rzucił się gwałtownie ku wyjściu. Zwróćmy uwagę na ów dziwny zwyczaj, iż widzowie lub słuchacze, których nic nie nagli, nie chcą zazwyczaj poświęcić kwadransa czasu, rzucając się w ciżbę, skoro muzyka umilknie, lub teatr się skończy.
Jaka jest przyczyna tego pośpiechu? Notujemy fakt, nierozwiązując go bynajmniej. Ów starzec z młodem dziewczęciem stanowili wyjątek w tym razie. Mieli wstręt bezwątpienia, do owego przeciskania się w tłumie, szturchać i sprzeczek, nieuniknionych tam, gdzie fala ludzi płynie za falą, a niekiedy nawet wybiega po za brzegi.
Wyszli ostatnimi, a raczej przedostatnimi, ponieważ najpóźniej wyszedł markiz San-Rémo.
Służący we francuskiej dworskiej liberji oczekiwał przy bramie, oświetlonej lampionami.
Skinął ręką. Kareta podjechała. Stopnie spuszczono. Starzec wraz z młodem dziewczęciem siedli w głębi na poduszkach. Lokaj zamknął drzwiczki i świetny ekwipaż wolnym truchtem odjechał.
Andrzej wsiadł do swego kabrjoletu, pochwycił lejce i ruszył z miejsca, trzymając się w pewnej odległości od karety, która minąwszy plac Beauveau, zniknęła pod sklepieniem bramy jednego z najpiękniejszych pałaców na przedmieściu św. Honorjusza.
Pewien, iż pozna ów pałac nazajutrz, markiz San-Rémo, zawrócił. Zamiast jednak pojechać do swego mieszkania, jeździł do godziny pierwszej nad ranem po opustoszałych aleach Bulońskiego lasku. Około drugiej powrócił. Wysiadając spostrzegł żywe światło błyszczące przez szyby okien pałacu.
— Kto u mnie jest? zapytał służącego, wchodząc do sieni.
— Panna Formoza, odparł zapytany.
Andrzej rzucił się niecierpliwie.
— Nie wyprzęgaj, rzekł do stangreta i wszedł.
Komedjantka widząc, że pan San-Rémo nie spieszy za nią ani do cyrku, ani do Mabilu, rozmyśliła się i uspokoiła. Pieniężne jej interesa, ucierpiałyby nie mało na tem tak nagłem zerwaniu. Zrywać więc nie należało, ale zręcznie rozdmuchać płomień, prawie wygasły, by zeń wydobyć choćby ostatnią iskierkę. A zatem, wdzięczna, uśmiechnięta, z twarzą lekko pokrytą pudrem, rozpuszczonemi zalotnie na ramiona włosami, oczekiwała na przybycie markiza.
Nie można zaprzeczyć, iż przyzwawszy na pomoc wszelkich środków do podniesienia swej tak zwanej djablej piękności, była rzeczywiście powabną.

XVIII.

Tak, Formoza była powabną, lecz miała obecnie silną przeciwniczkę, jaka odniosła nad nią zwycięztwo. Od owego spotkania się na koncercie w ogrodzie pól Elizejskich, miłość tej aktorki stała się wstrętną dla Andrzeja.
W sposób grzeczny, ale stanowczy, prosił ją aby się bezzwłocznie zabrała, wracając do swego mieszkania przy bulwarze Hausmana.
— Kabrjolet oczekuje, aby cię odwieść, rzekł do niej!
Jutro nadeślę ci pewną kwotę pieniędzy, z której mniemam będziesz zadowoloną. Dobranoc.
— Słowem, wyrzucasz mnie za drzwi! zawołała Formoza.
— Bynajmniej, proszę cię tylko, abyś wracała do siebie.
— Jesteś prostakiem, gburem!
— Mogę być wszystkiem, czem zechcesz, ale powtarzam stanowczo, byś nie dawała dłużej oczekiwać na ulicy moim koniom.
Formoza, zrozumiawszy nareszcie, że ani gniew, ni kokieterja nic nie pomogą, zabierać się poczęła.
— Pamiętaj, ażeby pamiątka, jaką mi nadeślesz, była paczką znacznej objętości; ja takie tylko lubię, mówiła, wychodząc z pokoju.
— Dobrze, dobrze! wymruknął Andrzej, rad pozbyć się owego gościa co prędzej.
Turkot kabrjoletu oznajmił odjazd Formozy.
San-Rémo udał się na spoczynek, nie spał wiele tej nocy, a nazajutrz z rana udał się pieszo na przedmieście św. Honorjusza, gdzie wszedł do galanteryjnego sklepu, znajdującego się na wprost pałacu. Oglądając tam figurki z Japońskiej porcelany, rozmawiał ze sprzedającą.
— Powiedz mi pani, kto jest właścicielem tego tu naprzeciw pięknego pałacu? zapytał.
— Wicehrabia de Grandlieu.
— Jest to młody człowiek zapewne?
— Przeciwnie, w sędziwym prawie już wieku.
— A! to być może syn jego, którego mi pokazywano?
— Nie, panie, ktoś się pomylił, pan de Grandlieu nie ma syna, nigdy nie był żonatym.
— Mieszka więc sam, w tak obszernym pałacu? Ach! jakże go żałuję!
— Nie mieszka sam, ma przy sobie wychowanicę, pannę Herminię do Randal, sierotę, którą kocha jak własną córkę. Panna Herminja jest bardzo piękną, a przytem dobrą, łagodną. Często przychodzi tu do sklepu. Lubi piękne drobnostki i kupuje wiele. Powiadamiam ją, jak tylko mam coś nowego. Była u mnie wczoraj i patrz pan, wybrała to, co jej dziś odniosę. Potrzeba było w tem pięknem cacku zrobić maleńką naprawę. Odłamał się jeden z kwiatów przy brzegu.
To mówiąc, kupcowa pokazała małe podłużne zwierciadło z ośmnastego stulecia w ramach z Saskiej porcelany, na brzegach którego dziecięce postacie igrały między kwiatami.
Andrzej San-Rémo, patrząc w owe zwierciadło, zdawał się dostrzegać w niem obraz czarującej twarzyczki dziewczęcia, spotkanego w ogrodzie.
— Za jaką cenę pani to sprzedałaś? zapytał.
— Za tysiąc franków, nie jest to zbyt drogo. Panna Herminia nie targuje się nigdy, ztąd, mimo że wicehrabia de Grandlieu jest bardzo bogatym, sprzedaję jego wychowanicy za możliwie najtańszą cenę.
— Rzeczywiście, pani, jak widzę tanio sprzedajesz. To zwierciadło warte więcej niż tysiąc franków, na dowód czego gotów jestem pani za niego tysiąc pięćset franków zapłacić. Zgadzasz się pani?
— Nie mogę przyjąć, choćbyś mi pan nawet ofiarował dziesięć tysięcy.
— Dla czego?
— Przedmiot ten już do mnie nie należy, jest on własnością panny de Randal.
— Być może, na przedstawienie pani pozwoliłaby go odstąpić komu innemu?
— Nie, panie, o to jej pytać nie mogę. Sądziłaby, iż pragnę wziąć zań wyższą cenę, gdyby to jednak było pańskiem życzeniem, mogłabym się postarać o zwierciadło w podobnym rodzaju. Są to wprawdzie rzadko pojawiające się przedmioty, lecz znaleść je można.
San-Rémo przecząco odpowiedział. Coby dlań stanowiło podobne temu zwierciadło? Tego on pragnął jedynie, z przyczyny, iż należało do panny Herminii de Randal.
Dziwnern wydać się może, że ów markiz tak mało był obznajmionym ze szczegółami, dotyczącemi arystokratycznego świata stolicy i że nie znał chociażby tylko z widzenia wicehrabiego de Grandlieu, którego cały Paryż znał dobrze?
Przyczyna nader prosta.
Andrzej, oddany całkowicie rozkoszom życia, nie pomyślał nigdy o wejściu w koła patrycjuszów. Jego znajomości składała nader szczupła liczba osób, przeważnie towarzysze z kolegium. Po zatem, miał jedynie stosunki z młodzieżą spotykaną w salonach półświatka. Słowem nie należał on do liczby owych hulaków, włóczęgów, mimo, że z pozoru mógł zupełnie za takiego uchodzić.
Ów koncert wieczorowy na polach Elizejskich miał zwiastować Andrzejowi chwilę rozpoczęcia nowej ery życia.
Inaczej tłómacząc, za pierwszem spojrzeniem rozkochał się szalenie w pannie de Randal, a poddając się tej namiętności, wiedział zarazem, iż ona mu przygotowuje cały szereg smutków i zawodów, bo i czegóż mógł się spodziewać? Czego oczekiwać? Był człowiekiem bez nazwiska, któremu kupiono tytuł za pieniądze, by mu zapewnić jakiekolwiek stanowisko wśród świata.
Nic nie posiadał, gdy ów pozorny majątek, nie oparty na żadnej trwałej podstawie, mógł zniknąć każdej chwili. Jak więc w tak opłakanych warunkach, ubiegać się o rękę dziewczęcia z arystokratycznej rodziny?
Gdyby nawet starał się być przedstawionym panu de Grandlieu, na co by się to przydało? Wicehrabia odmówić by mógł przyjęcia go w swym domu, a wtedy jakież straszne dla młodzieńca upokorzenie! W przeciwnym razie, gdyby nawet bywać mu dozwolono w pałacu na przedmieściu Honorjusza, jakież na przyszłość rezultaty z tej bliższej znajomości wyniknąćby mogły?
Andrzej badał głęboko te wszystkie szczegóły, przeklinał gorzko okoliczności towarzyszące jego urodzeniu, bez jakiegobądźkolwiek promyka nadziei, i jak fanatyczni palacze opium na Wschodzie, lub pochłaniacze haszyszu, upajał się codziennie tą zwolna zabijającą go trucizną.
Przepędzał dnie i wieczory na ściganiu pana de Grandlieu, z jego wychowanicą, ta jednak pogoń jego była o tyle dyskretną, tak dobrze ukrytą, iż ani wicehrabia ani młode dziewczę nie spostrzegli tej bezustannej obserwacji.
Nigdy młody markiz nie wymieniał nazwiska ani hrabiego, ani panny de Randal. Nigdy pytać się nie poważył o żadno z nich obojga. Była to miłość głęboka, prawdziwa, w najściślejszych tajnikach duszy zamknięta.
Pewnego dnia, około południa, we dwa miesiące po owym koncercie na polach Elizejskich, Andrzej San-Rémo wyjechał konno na przechadzkę w towarzystwie służącego i zwrócił się w ulicę Franchet, by dosięgnąwszy przedmieścia Honorjusza, przejechać przed pałacem Grandlieu, jak to miał zwyczaj czynić codziennie. Z ulicy Magdaleny dostrzegł wielką liczbę powozów i karet, stojących przed okratowaniem pałacu. Lokaje w galowych liberjach tworzyli grupę różnobarwną, a pomiędzy niemi poznał służbę wicehrabiego.
Jakieś arystokratyczne zaślubiny odbyć się mają zapewne w kościele św. Magdaleny, pomyślał San-Rémo, a między zaproszonemi znajduje się pan de Grandlieu z wychowanicą.
Na tak niespodziewaną sposobność ujrzenia panny de Randal, serce młodzieńca gwałtownie bić poczęło. Zsiadł z konia, a oddawszy cugle służącemu, wszedł do kościoła, wspaniale przybranego, oświetlonego jak w dniach najwyższych uroczystości, napełnionego wonią kadzideł, pośród którego rozlegały się poważne dźwięki organów.
Tłum nieprzejrzany eleganckiego arystokratycznego świata zapełnił nawę kościelną.
Obrzęd, jaki sprowadził tu takie mnóstwo światowych znakomitości, był rzeczywiście małżeństwem. Andrzej nie mógł widzieć nowozaślubionych, zbyt wielka odległość dzieliła go od wielkiego ołtarza, na stopniach którego, wysłanych aksamitnym kobiercem klęczeli oblubieńcy.
Tuż obok niego dwaj młodzi mężczyźni rozmawiali pół głosem, a urywany szept ich rozmowy dobiegał uszu markiza
— Czarująco piękna, mówił jeden z nich; szkoda! i szczerze ją żałuję!
— Dla czego?
— Bo ona młoda a on tak stary.
— Co to znaczy, gdy jest olbrzymio bogatym. Jeżeli pieniądz stanowi szczęście, winna być szczęśliwą. Zresztą to człowiek dobrze zakonserwowany.
— Mówią, że jest szalenie w niej rozkochanym.
— E! miłość starca.
— Pocieszać ją będziemy. Młodą żonę, starego męża, bawić potrzeba. Jako dziewica była świętością dla wszystkich, inaczej z nowozamężną.
— Lecz jedźmy. Obrzęd się skończył, nowo-zaślubieni wychodzą do zakrystji dla podpisania ślubnej intercyzy. Będzie ścisk niesłychany, wychodźmy.
— Nie! ja pozostanę, rzekł drugi. Chcę widzieć nowozamężną. Cudownie jest piękną w tym koronkowym welonie. Zresztą zaciekawia mnie ona.
— W czem takiem?
— Uważałeś z jaką pewnością siebie przechodziła tu, przed nami? Najmniejszego zmięszania, ani zarumienienia nie dostrzegłeś na jej twarzy. Niewinność wyjątkowa, lub udawanie. Jedno z dwojga.
— Czart to wie?
San-Rémo nie pragnął bynajmniej widzieć nowo-zaślubionej, o której ci panowie rozmawiali, widocznie nie znając jej wcale, pozostał jednak w miejscu, ażeby ujrzeć Herminię, wychodzącą z kościoła. Pozostali czekał.
Pół godziny tak upłynęło, poczem dał się słyszeć szmer głośny. Tłum rozstąpił się na obie strony, zostawiając wolne przejście nowożeńcom.
— Idą, już idą! zewsząd szeptano.
Andrzej, spojrzawszy, uczuł się, jak gdyby nagle pchniętym w serce sztyletem; czuł jakoby rozstępujący się grunt pod nogami.
Herminia uśmiechnięta, w swym białym ślubnym stroju, szła zwolna pomiędzy dwoma rzędami obecnych w kościele osób, wsparta na ramieniu wicehrabiego Armanda de Grandlieu, swojego męża.

XIX.

Młody markiz, skoro to pierwsze wstrząśnienie moralne, wywołane ciosem gwałtownym, minęło, znalazł się pod portykiem, na platformie przed kościołem św. Magdaleny.
Tłum, wychodzący z kościoła, uniósł go tam z sobą tak, iż o tem nie wiedział.
Kareta wicehrabiego de Grandlieu, we wspanialej uprzęży szybko się oddalała, unosząc starca wraz z jego młodą żoną. Ekwipaże zaproszonych gości długim szeregiem podążały jedne za drugiemi, a pośród wrzawy słychać było trzask zamykanych drzwiczek od powozów.
Andrzej, jak człowiek, nagle z ciężkiego snu zbudzony, niemogący jeszcze w równowagę wprowadzić swych myśli, podszedł do swego konia, wskoczył na siodło i bezwiednie prawie skierował się ku przedmieściu św. Honorjusza, gdzie zwolnił bieg wierzchowca naprzeciw pałacu Grandlieu. Główna brama była na oścież otwartą. Kilka karet stało w głębi dziedzińca.
Wicehrabia, wierny starym zwyczajom, zamiast przepędzenia miodowego miesiąca gdzie na wsi u siebie, lub w podróży, wydawał śniadanie, dla małej liczby swoich prawdziwych przyjaciół.
— Zamężna! szeptał jadąc San-Rémo. Ona zaślubiona temu starcowi. Gdy jednak przebiegł Łuk tryumfalny i aleę Cesarzowej, złagodniał wyraz jego oblicza. Co, mnie to zresztą obchodzi? pytał sam siebie. Jestem prawdziwie szalonym, zajmując się szczegółami najzupełniej dla siebie obojętnemi. Jakaż łączność istnieć może pomiędzy mną a obecną wicehrabiną de Grandlieu? Nie wie o mnie wcale. Ani jeden raz jej spokojne wejrzenie nie spotkało mego ognistego wzroku. Rościć jakieś prawa do jej serca, byłoby śmiesznością z mej strony. Czy miała nie wyjść za mąż. Dla czego? Nic oczekiwać ani spodziewać się nie mogłem. Przepaść dzieliła mnie od panny de Randal. I ta która mnie dzieli obecnie od pani de Grandlieu nie jest głębszą, ale przeciwnie, mniej może niebezpieczną.
Przyszły mu na pamięć wyrazy, wyrzeczone w kościele przez owych dwóch mężczyzn nieznanych.
— Mieli słuszność! wyszepnął. Dziewicą, była świętością dla wszystkich. Jako młoda żona starego męża, straciła ową aureolę. Teraz należy wicehrabiemu czuwać nad swym skarbem. Jeśli go ustrzedz nie potrafi, tem gorzej dla niego.
Nie twierdzimy aby powyższe uwagi markiza, moralnemi być miały! Przyznajemy im chętnie wysoką nawet niemoralność, lecz dziewięćdziesięciu na stu młodych ludzi, w ten sposób rezonują, zatem i Andrzej San-Rémo, puszczony bez przewodnika w wir zepsutych paryzkich obyczajów, nie mógł stanowić wyjątku z ogólnej reguły.
Odtąd powziął jedną myśl stałą, niepokonaną, by zostać przedstawionym pani de Grandlieu.
Wiemy wszelako, iż skutkiem nieszczęśliwych okoliczności, towarzyszących jego urodzeniu, San-Rémo nie miał stosunków ze światem poważnym, a tem więcej ze sferą arystokratyczną, a obok tego pan de Grandlieu okazywał się bardzo skrupulatnym co do przyjmowania nowych gości w swym domu. Mimo to, siłą cierpliwości i różnych zręcznych zabiegów, młody markiz zdołałby może wytworzyć jakiś związek pomiędzy sobą, a panem de Grandlieu, gdy nastąpiła znana nam katastrofa. Mówimy tu o cofnięciu pensji, wypłacanej Andrzejowi. Znalazł się on natenczas pośród najbardziej upokarzających pieniężnych kłopotów, nie zaniechał jednak swojej miłości, która coraz głębiej w nim się rozwijała, ale odłożył nadal ów blady promyk nadziei.
Znamy tragiczne rozwiązanie, któremu przeszkodził Croix-Dieu, oraz projekta pomocy na przyszłość, przedstawione przezeń młodemu markizowi. W pomyślny sposób pozornie poprawiały one jego sytuację.
Młodzieniec, w chwili gdy wszystko rozpadało się około niego w ruinę, znalazł bogatego protektora, okazującego dlań prawdziwie ojcowską tkliwość, płacącego jego długi, ofiarującego mu do rozporządzenia swą niewyczerpaną kasę, przywracającego mu życie i obiecującego mu wreszcie urzeczywistnienie jego snów i marzeń, ów klucz do raju, jaki miał przed nim otworzyć podwoje pałacu Grandlieu. Nie dziwna więc, że z chwilą, gdy odszedł baron de Croix-Dieu, San-Rémo, pochwycony odradzającą się w jego sercu nadzieją, wołał w szale upojenia:
— Pragnąłem umrzeć, bo wszystko mnie od „niej“ oddalało. Nastąpił cud, który nas zbliża ku sobie. Miłość każę mi żyć, bo „ona“ mnie kiedyś ukocha! Ot żadna potęga nie dorówna sile miłości! Herminia dziś nie wie, że ja istnieję, a jednak do mnie należy. Przeznaczenie stworzyło nas dla siebie nawzajem. Iskra mojej miłości wniknie w głąb jej duszy. Me pierwsze wejrzenie oddało mnie jej, jej pierwsze spojrzenie mnie ją odda! Przeszkody piętrzące się pomiędzy nami, łamać się będą jedne po drugich, druzgotane mą wolą! Herminia jest mojem dobrem, mem życiem! Kto mi ją bierze, kradnie mi ją! Odzyskać ją mam prawo, więcej niż prawo, wskazuje mi to obowiązek! Nie uchylę się przed nim!
Podczas gdy młodzieniec, rozgorączkowany namiętnością wygłaszał podobne szaleństwa, baron podążał szybko w stronę ulicy de Rome, uśmiechając się z szatańskiem zadowoleniem.
— Doskonale idzie! wyszepnął, zacierając ręce. Otóż Jerzy Tréjan i Fanny Lambert, Blanka Gravard, Oktawiusz i Regina, Andrzej San-Rémo i Herminia de Grandlieu, wszystkie te biedne muchy pochwycić się dozwoliły w sieć, jaką owikłała ich niewidzialna moja ręka! Jestem potężnym, niezaprzeczenie!
Powóz zatrzymał się, przed nowym, wspaniałym domem.
Croix-Dieu wszedł na wytworne marmurowe wschody, a dosięgnąwszy trzeciego piętra, zadzwonił do drzwi bogato rzeźbionych.
Pokojówka elegancko ubrana, pospieszyła mu otworzyć.
— A! to ty, panie baronie, rzekła, uśmiechając się poufale, zapewne chcesz widzieć się z panią?
— Rzecz naturalna.
— Śpi ona teraz.
— Jakto, o czwartej popołudniu?
— Ba! jeśli kto z nocy dzień robi.
— Grano więc w karty i hulano tu do rana?
— Ma się rozumieć, wszak to jest u nas zwyczajem. Nie! ja dłużej tego nie zniosę. Chcę prosić panią o uregulowanie mego rachunku.
— Nie rób głupstwa, miejsce jest dobre.
— Pomimo wszystkiego.
— No, no! ułagodź się. Obudź swą panią.
— Zakazała się budzić.
— Nie zważaj na to. Ja wszystko biorę na siebie.
— Wiem, że pan sprowadzasz tu deszcz albo pogodę, pójdź więc do buduaru, lecz idź ostrożnie przez salon, aby nie potrącić którego z tych panów.
— Jakto? powiadasz.
— No, jest ich tam czterech, którzy tyle przy kartach wypili szampana i Chartreus’a, że na nogach się utrzymać nie mogli. Śpią rozrzuceni po kątach salonu.
— Oktawiusz jest także?
— Ma się rozumieć. Biedny chłopiec! Doprawdy, panie baronie, żal mi go bardzo!
— Masz dobre serce.
— Och! on nie doczeka urządzenia nowego cmentarza na Mèry-sur-Oise! Pojedzie pociągiem kurierskim, całą siłą pary, sam nie spostrzegłszy się nawet. Radzę mej pani aby zawczasu grób zamówiła dla niego. Mam słuszność, nieprawdaż?
— Źle mówisz! Ja czuwam nad nim. Oktawiusz jest moim protegowanym.
— Przyznam, panie baronie, że to djabelna jakaś protekcja! Zresztą jego to tylko dotyczę i pana. Pamiętaj pan jednak zawczasu zamówić remizę u przedsiębiorcy pogrzebowego.
Croix-Dieu usiłował się uśmiechnąć z owego ponurego żartu, nie zdołał jednak tego uczynić i przygryzł tylko usta.
Pokojówka otworzyła drzwi do salonu, przez który przejść było trzeba, chcąc dostać się do buduaru.
Uderzony dziwnym i zarazem smutnym widokiem, baron zatrzymał się w progu.
Ów salon był to obszerny pokój kwadratowy, bogato, ale bez gustu umeblowany. Na ścianach, obciągniętych jedwabną ponsową materją, wisiały obrazy średniego pędzla, lecz we wspaniałych złoconych ramach. Meble pokryte były czerwonym aksamitem i dywan na podłodze zarówno był purpurowym. Wysoka szafka oszklona, zawierała kolekcję drobiazgów wątpliwej moralności, naprzeciw której znajdował się otwarty fortepian.
Pośrodku salonu stał stół owalny zielonem suknem wyklejony, a na nim dwa ośmio-ramienne kandelabry, w których od świec do szczętu spalonych, popękały krążki kryształowe. Tak na stole jak na kobiercu leżały stosy rozrzuconych kart do gry i marek różnego rodzaju. Z boku pod ścianą na drugim stole, widniał cały bataljon wypróżnionych butelek z posrebrzanemi szyjkami jako i przyrząd do chłodzenia wina, w którym lód roztopiony zmienił się w wodę.
Trzeba się było dobrze rozpatrywać w owych szczegółach, a raczej je odgadywać, ponieważ aksamitne firanki całkowicie w oknach spuszczone tworzyły mrok w salonie.
Jeden z nocnych graczów leżał przewrócony na dywanie, z nogami podniesionemi wyżej niż głowa i chrapał głośno. Trzej inni między którymi znajdował się Oktawiusz Gavard, spali z drugiej strony na kobiercu w dziwnych pozach, przedstawiając w owym pół mroku kupę czarnych ubrań, białych gorsów od koszuli i pobladłych twarzy.
— Cześć odwadze nieszczęśliwych! wyszepnął Croix-Dieu z ironią. Zostali zwyciężeni, ale walczyli. Oto mi ludzie!
— I to mają być ludzie? powtórzyła pokojówka, wzruszając ramionami. Oh! prawdziwie nieszczęśliwi, dodała. Lecz pójdź pan za mną, panie baronie.

XX.

Croix-Dieu przeszedłszy wyż opisany salon, napełniony ciężką atmosferą winnego alkoholu z cierpką wonią cygar, przestąpił próg buduaru, gdzie na białym marmurowym kominku palił się ogień.
— Idę obudzić panią, wyrzekła służąca, ale uprzedzam, że nie pokaże się ona bez podmalowania. Będziesz pan musiał czekać z jakie pół godziny. Oto dzienniki, kawa i likiery stoją na konsoli obok pudełka z cygarami. Uprzyjemniaj pan czas sobie.
— Cygańska gościnność, wyszepnął Croix-Dieu z uśmiechem. Proś przynajmniej swą panią, by się pospieszyła. Nie mam czasu na długie oczekiwanie.
Pokojówka odeszła, a po kwadransie Regina Grandchamps, ukazała się we drzwiach buduaru, zasępiona, źle uczesana, przyodziana widocznie w pośpiechu błękitnym peniuarem naszytym posrebrzanemi galonami.
Gdy pani Blanka Gavard mówiła o Reginie: „To potwór“ Croix-Dieu słusznie jej odpowiedział: Potwór ale „ładny.“
Regina Grandchamps nie była piękną, lecz posiadała w najwyższym stopniu ów powab, drażniący zmysły, owe faliste ruchy węża, ów wdzięk szatański, ten szyk podstępny, jaki niektóre tego rodzaju córy Paryża czynią stokroć razy więcej pociągającemi i niebezpiecznemi od wszelkich Wenus mitologicznych Olimpu. Regina miała dwadzieścia pięć lat. Szczupła, wysokiego wzrostu, ale nie chuda, posiadała giętkość żmii. Jej pulchne, okrągłe ramiona, łączyły się z tak szczupłą w stanie figurą, że bransoletka jakiej otyłej mieszczanki za przepaskę służyć by jej mogła. Nogi miała drobne, ręce bardzo białe lecz pospolitego kształtu, co oznajmiało plebejuszowskie tej kobiety pochodzenie. Las bujnych jasno-blond włosów, bardziej gęstych, niż długich, skręcających się w naturalne zwoje, otaczał jej głowę, wymykając się z pod emaljowanego grzebienia. Z pod owego srebrzysto złotego nakrycia głowy, niskie czoło, znamię silnej woli lub oporu nieco naprzód wystawało z zarysowanemi na nim ciemnemi brwiami i dużemi o długich rzęsach jasnemi oczyma. Nos mały, nieco w górę zadarty, był arcydziełem kokieterji, a z pod ust grubych wyzierały zęby olśniewającej białości.
Regina wieczorem, tylko wieczorem używała różu, ażeby przy świetle nie okazać się zbyt bladą. Na jej matowej cerze twarzy można było dostrzedz przy dniu czerwone plamy, jakie pokrywała welutyną.
Oblicze, które opisaliśmy, umiało przybrać najróżnorodniejszy wyraz, wszak jego zwykłem znamieniem, gdyż młoda kobieta nie miała potrzeby uciekać się do udawania, była obojętność i nuda.
Regina lubiła silne perfumy, używała opoponaxu i innych, modnych woni, jakie wydzielały się z jej włosów, ubrania, tworząc w około niej denerwującą atmosferę.
— Baronie, wyrzekła wchodząc do buduaru, zmuszoną jestem powiedzieć ci, że jesteś bardzo niegrzecznym. Nie pozwalasz mi przespać się spokojnie, po tylu nocach bezsennych.
— Dla czego kazałeś mnie obudzić? Czyż się gdzie pali?...
— Tak, goreją serca, przez które przeszłaś, zostawiając w okół nieugaszone płomienie, odpowiedział Croix-Dieu z uśmiechem, całując rękę młodej kobiety.
Regina wzruszyła ramionami.
— Tylko bez madrygałów, wyrzekła pogardliwie. Chcesz może oświadczyć się, prosić o mą rękę?
— Niech mnie Bóg uchowa!
— Czego więc żądasz? Pisałeś do mnie wczoraj względem Oktawiusza. Nie nierozumiem tego twojego listu.
— A jednak był jasnym. Pisałem, że trzeba pilnować tego chłopca, być dlań uprzejmą i niedręczyć go o pieniądze.
— Jesteś wybornym! Ja nie chcę brać z mego kapitału na wydatki domowe, które są bardzo znacznemi.
— Kwestja pieniężna regulować się odtąd będzie pomiędzy mną i tobą.
— Zgoda! Wszak wiesz, baronie, wołałabym się go pozbyć.
— Kogo, Oktawiusza?
— Naturalnie.
— Dla czego?
— Nudzi mnie ten głupiec. Wciąż gada mi o sześciu miljonach nieboszczyka „swego papy“ uskarża się na „mamę“ To nieznośne! Nie mam chwili swobodnej, noc i dzień u mnie przesiaduje. Pozbyć się go nie można.
— Cierpliwości, moja kochana. Pomyśl, że Oktawiusz, za jedenaście miesięcy będzie krociowym bogaczem.
Dziewczyna powtórnie wzruszyła ramionami.
— Eh! krocie, zawołała, on nigdy ich mieć nie będzie.
— Jakto, należą do niego, nikt mu ich zabrać nie może.
— Przed jedenastoma miesiącami odprowadzimy go na Pére-Lachaise, wiesz o tem dobrze, jesteś przekonanym.
— Przeciwnie, nie wierzę w to wcale. Oktawiusz jest silniejszym niż się wydaje.
— Mój kochany, nie Reginie Grandchamps opowiadaj te brednie! Znam się na tem dobrze. Trzech jemu podobnych cherlaków w ciągu miesiąca prawie na mych rękach przeniosło się do wieczności. Lecz proszę nie mów o tem nikomu. Mogłoby mi to na opinji zaszkodzić.
Croix-Dieu, roześmiał się głośno.
— Tak, śmiej się, śmiej, mówiła młoda kobieta z podrażnieniem. Czy wiesz jednak, jak się nazywa to, co my czynimy, to jest ty wraz ze mną?
— Nie, nie wiem.
— To się nazywa morderstwem, zabójstwem.
— Och! jakież słowa tragiczne, wzięte z jakiegoś starego melodramatu.
— Mylisz się bardzo! to tylko prawda, najczystsza prawda. Tak! my go zabijamy, a w sposób bardziej nikczemny, podły, niż ten który zabija uderzeniem noża, ponieważ popełniamy tę zbrodnię kryjomo, nic nie ryzykując, zkąd prawo przeciw nam jest bezsilne.
— Jakież szalone warjackie myśli!
— Szalone? tak sądzisz? W każdym razie nie wesołe, prawda, lecz ciężko ponure. Pochwyciłeś w swe szpony to nieszczęśliwe dziecko, gdyż Oktawiusz jest jeszcze dzieckiem prawie. Pochwyciłeś go w wątłym stanie zdrowia, ze słabemi piersiami, podkopanemi gorączką, wyczerpanego z sił, chwiejącego się, przy kaszlu krwią plującego, i wtedy gdy ten nieszczęśliwy potrzebowałby spoczynku, spokojności, snu długiego, najtroskliwszych starań około siebie, ty rzucasz go w pijaństwo, grę w karty, dozwalając wstrząsać się temu słabemu organizmowi wzruszeniami gry, podnieceniem szampana. Taki stokroć powtórzę, jest to nikczemne morderstwo! Masz widocznie jakiś własny interes, coś ci zależy na śmierci Oktawiusza i zabijasz go w tym celu!
— Ja miałbym mieć w tem interes. Jaki, mów, proszę?
— Nie wiem w tej chwili, wszak pomyślawszy, odnajdę. Otóż i zgadłam, tak jestem na tropie!
— Doprawdy? zawołał baron szyderczo.
— Matka Oktawiusza jest twoją kochanką, mówiła dalej Regina, chcesz ją podobno zaślubić.
— Kłamstwo! zawołał żywo Croix-Dieu.
— Otóż, mówiła dalej młoda kobieta, nie zważając na zaprzeczenie barona, gdyby Oktawiusz umarł, przed dojściem do pełnoletności, matka wszystko odziedziczyłaby po nim. Jeden ze znanych mi adwokatów, mówił, że wdowa Gavard przyniosłaby ci w posagu miljony. To rozwiązuje zagadkę. Jest to rozumnie ale zarazem najnikczemniej obmyślane z twej strony.
— Milcz, zawołał Filip z podrażnieniem.
— Milczeć? powtórzyła Regina, dlaczego mam milczeć, pytam? dla czego? Jestem u siebie w domu! Jeżeli ci się niepodoba słuchać słów prawdy, odejść możesz. Nikt cię nie zmusza, abyś tu dłużej pozostawał.
— Jakiż wypływa rezultat z tego wszystkiego? zapytał po chwili milczenia baron mocno pobladły.
— Rezultat, że od tej chwili nie licz na mnie, abym służyła niegodnym twym planom. Nie chcę współpracować z tobą w tak nikczemnych celach. Idę natychmiast obudzić Oktawiusza, a poprosiwszy go grzecznie, ażeby mój dom opuścił, udzielę parę rad życzliwych, a wtedy kto wie czy nie pozyskam u niego tej ufności, jaką obdarza on swego pseudo przyjaciela, barona Croix-Dieu.
— Zrobiłabyś to? Nie wierzę.
— Mamże cię przekonać? Idę w tej chwili.
To mówiąc Regina zwróciła się ku drzwiom, prowadzącym do salonu, gdzie spał Oktawiusz wraz z trzema nie wiele starszymi od siebie towarzyszami. Położyła rękę na klamce.
— Regino! zawołał groźnie Croix-Dieu, zrywając się od kominka przy którym siedział.
— Czego chcesz? Mów prędko.
— Jeżeli poważysz się przestąpić próg tego pokoju ja natychmiast wychodzę i niepowrócę tu więcej!
— Któż cię zatrzymuje? Szczęśliwej podróży!
— Zaczekaj, nie wszystko to jeszcze. Wyszedłszy ztąd, udam się do sądu, do prokuratora Rzeczypospolitej!
— Cóż mnie to obchodzi? odrzekła głosem zmienionym, usiłując ukryć wzruszenie.
— I tam, mówił dalej Croix-Dieu, będę się starał udzielić temu urzędnikowi nader interesujące dlań szczegóły o pewnej Julji Joubert, skazanej za dzieciobójstwo na pięć lat więzienia, a obecnie noszącej nazwisko Reginy Grandchamps. No, jakże? pójdziesz obudzić Oktawiusza? Idź, — nikt cię niezatrzymuje.
— Ach! rozbójniku, zbrodniarzu! wyszepnęła bledniejąc Regina. Pochwyciłeś mnie i trzymasz w swem ręku!
— Ha! ha! zaśmiał się baron, powracasz więc do rozumu, a ponieważ nigdy ci go nie brakowało, staraj się być uprzejmą dla Oktawiusza, okazuj mu szaloną miłość, ja chcę tego, żądam. Uczynisz więc zadość mej woli nieprawdaż?
— Muszę, niestety! wyszepnęła z cicha.
Croix-Dieu, podszedł do młodej kobiety a ucałowawszy ją w oba policzki, wyszedł i wsiadł do powozu, wołając:
— James, na ulicę Le Sueur, pędź co sił!

XXI.

Pozostawiliśmy Jerzego Tréjan, w chwili przybycia jego do Fanny Lambert, gdzie został wezwanym pod pozorem złożenia narady co do przyozdobienia nowego buduaru.
Pokojówka otworzyła drzwi do salonu, w którym jej pani dnia tegoż przyjmowała barona Croix-Dieu.
Młodzieniec olśniony, oczarowany, zatrzymał się w progu. Wszystkie świece w małych świecznikach i dwóch dużych kandelabrach płonęły, oświetlając ów salon, poprzednio przez nas opisany.
Fanny Lambert z wachlarzem w ręku siedziała na fotelu przed kominkiem, oczekując uśmiechnięta. Miała na sobie jedwabną suknię blado różową, pokrytą koronkami, z rozrzuconemi po niej tu i ówdzie pękami dzikich róż, wstążką powiązanemi. Wolant koronkowy przyozdabiał brzeg trenu, po nad którym wiła się girlanda z dzikich róż. Stanik, głęboko wycięty, stroiły też same drobniejsze kwiaty. We włosach, ułożonych starannie, miała powpinane też same pęki róż.
Jerzy Tréjan nie zdołał za pierwszym rzutem oka objąć wszystkich szczegółów, lecz wdzięk niezrównany, bogactwo otoczenia, a nade wszystko czarująca piękność młodej kobiety, wywołały w nim owo olśnienie, jakie z początku zaznaczyliśmy.
Fanny, dumna ze sprawionego wrażenia, jakie widocznem było w całej postaci przybyłego, spuściła powieki, a w jej zielonawo mieniących się oczach, zabłysł blask tryumfu. Podszedłszy naprzeciw Jerzego podała mu rękę.
— Jakżeś pan dobrym, żeś przybył, wyrzekła dźwięcznym głosem. Dzięki ci, drogi artysto.
— Sądzę, iż pani nie wątpiłaś, że przybędę, odparł młodzieniec zmieszany i drżący.
— Nie byłam pewną czy pan znajdziesz czas wolny dzisiejszego wieczora?
— Wiedziałem, że pani na mnie oczekujesz, a więc żadna zapora w świecie przeszkodzićby mi nie zdołała. Pani przekonaną byłaś o tem, wszak prawda?
— Tak, rzeczywiście, wierzyłam, przyznaję, że pan przybędziesz. Z całego serca jestem panu wdzięczną.
Jerzy szedł za wiodącą go ku sobie. Usiadła. On stał, pożerając ją oczyma, a gwałtowność pulsującego serca widoczną byłą prawie pod gorsem bielizny. Fanny patrzyła na niego, wciąż uśmiechnięta. Po kilku sekundach milczenia, ozwał się Jerzy
— Przeczytawszy bilecik pani sądziłem, iż mogę się spodziewać... Tu przerwał.
— Czego? zapytała. Czego pan miałeś się spodziewać?
— Że będziemy sami. Marzyłem o roskosznym sam na sam.
— Bardzo słusznie. Oznajmiłam służbie, iż nieprzyjmuję nikogo, bądź pan pewnym iż nieprzestąpię tego rozkazu.
— Mimo to jednak, pani mi nie poświęcisz całego wieczoru?
— Zkąd pan to wnosisz, dla czego?
— Zdaje mi się że ten strój...
— Niepodoba się może panu? pytała zalotnie Fanny.
— Niepodoba? ależ przeciwnie, jest on cudownie pięknym, lecz w każdym razie to toaleta balowa.
— Bezwątpienia. Jakiż ztąd wniosek?
— Że to nie jest zwykłe ubranie w domowym zakątku, przy filiżance herbaty.
Fanny śmiać się zaczęła.
— To prawda, rzekła po chwili. W ogólnem rozumieniu rzeczy masz pan słuszność najzupełniejszą. Ależ ja nie jestem taka, jak inne kobiety. Skoro pan lepiej mnie poznasz, nie będziesz się dziwił moim kaprysowi ani temu co ja czynię, a inne nie czynią. Lubię być we wszystkiem oryginalną. Czy mam słuszność, jako sędzia, zawyrokuj pan w tej sprawie. Piękna kobieta w pięknej toalecie jest ucztą dla wzroku, nieprawdaż?
— Bezwątpienia, rzekł Jerzy, jest to arcydzieło, ujęte we wspaniałe ramy.
— A więc, mówiła dalej Fanny, dla czegóżby piękna kobieta pogardzać miała owemi jak nazywacie wspaniałemi dla siebie ramami i na mniejszych zebraniach? Dla czegóżby zaproszone pani M. lub X. miały mieć ów wyłączny dla siebie przywilej, podczas gdy zaufane ich przyjaciółki ukazywałby się musiały w swych sukniach ściśle pod górę zapiętych? Krzyczącą byłoby to niesprawiedliwością. Otóż gdy tak dobry, jak pan, przyjaciel poświęca dla mnie swą cało wieczorową gdzieindziej zabawę, uważam sobie za obowiązek tak się przystroić dla niego, jakbym się przystroiła dla świata, czyniąc mu honory przy moim domowem ognisku. Tak sobie to wytłumaczyłam i nie przypuszczam byś pan mógł być z tego niezadowolonym.
Jerzy z pewnością nim nie był, co usiłował wyrazić, lecz głosem tak mocno wzruszonym, iż jego odpowiedź bardzo niejasno myśl przedstawiała.
Piękność Fanny Lambert, zdwojona, że tak powiemy wyż opisanym strojem wspaniałym, oszołomiała młodzieńca. w którego mózgu bezład panować zaczął od chwili wiadomej nam jego rozmowy z panem de Croix-Dieu. Mimo to Jerzy walczył całą siłą przeciw ogarniającemu go coraz bardziej oczarowaniu.
Nie ufając owym pół zwierzeniom barona i jego silnym argumentom co do moralnej strony tej kobiety, pragnął pozyskać w niej kochankę, mroziła go jednak myśl zamieniania tego rodzaju kokoty w hrabinę Tréjan, za pomocą praw legalnych. Trzymał się bacznie na stanowisku, czując, że w tak niebezpiecznem sam na sam nie znalazł przyjemności, jaką sobie obiecywał.
Jerzy podejrzewał zasadzkę i mówił sobie, że Fanny, odgadłszy budzącą się w nim miłość, a licząc na jego prawość charakteru uwieść go postanowiła, zawrócić mu głowę, a doprowadziwszy go do szału wydobyć z niego obietnicę małżeństwa, której dopełnienia żądałaby w jak najkrótszym czasie.
Artysta więc postanowił czuwać bacznie nad sobą i w niebezpiecznem tyle spotkaniu zachować wszelką przytomność umysłu, jakaby mu niedozwoliła wyrzec jednego niepozornego, lub wikłającego go w dwuznaczną sytuację wyrazu.
Mimo to wszystko, żywo odczute wrażenie Jerzego widocznem było na jego twarzy na której Fanny Lambert, z rozkoszą czytała, jak w otwartej księdze, śledząc, co się dzieje w duszy tego młodego człowieka. Przygryzała sobie usta, aby nie wybuchnąć śmiechem, patrząc jak biedak walczy celem wydobycia się z kłopotliwego położenia, a dlatego aby rozproszyć jego obawy i uśpić podejrzenia wprowadziła rozmowę na grunt uspokajający.
— Drogi artysto, mówiła, odebrawszy mój mały bilecik, w którym tak niedyskretnie zawezwałam cię do siebie, odrywając może od pracy lub jakiej zabawy, co pomyślałeś o moim egoizmie?
— Uczułem się bardzo szczęśliwym, rzekł Jerzy, iż potrzebując rady, zażądałaś jej pani odemnie.
— Na serjo, poczęła Fanny, niezmiernie mi wiele zależy na szczęśliwym wyborze planu przyozdobienia mego buduaru, o czem pisałam w tym liście. Wyobraź pan sobie, że śnię o jakiejś nadziemskiej kreacji, o czemś dotąd niewidzianem, wytwornem, niezrównanie zalotnem. Czy jednak będziesz mi pan mógł poświęcić tygodnie, miesiące?
Jerzy miał już odpowiedzieć: Poświęciłbym ci całe me życie! Myśl jednak o zasadzce wstrzymała mu na ustach wyrazy.
— Będziesz pan przychodził codziennie, wszak prawda? mówiła Fanny z odcieniem naiwnej radości. Przyjedziesz z rana, a odjedziesz wieczorem. Śniadanie i obiad razem jeść będziemy. Będę patrzyła na pańską pracę przez dzień cały, a jeśli palisz, będę ci zwijała cygaretki. Ani chwili nudów! jakaż rozkosz, jakie szczęście! Zobaczysz, jak szybko ubiegną nam godziny! No, kiedyż pan rozpoczniesz i od czego?
— Rozpoczniemy, jak tylko pani zechcesz, odpowiedział, lecz w kłopotliwem jestem położeniu co do udzielenia odpowiedzi na drugą połowę tej kwestji. Wiem, że chodzi tu o buduar, ale najmniejszego o jego wymiarach i kształtach nie mam wyobrażenia.
— To prawda! zawołała wesoło Fanny. Mówię jak dziecko! Są chwile, wierzaj pan, gdzie jestem strasznie roztargnioną. Bądź pobłażającym, kochany artysto! Otóż ci pokażę mój przyszły buduar. Pokój ten, uprzedzam, wydaje mi się obecnie być bardzo brzydkim i z pewnością zarówno panu się niepodoba. Kazałam go oświetlić, ażebyś mógł dobrze poznać rozmiary. Pójdź pan, wrócimy tu dla dalszej rozmowy o naszym projekcie przy filiżance herbaty.
Fanny Lambert otworzyła małe drzwi, ukryte w ścianie salonu.
Pokój, do którego wszedł Jerzy Tréjan, był ośmiokątnym, średniej wielkości, z sufitem w kształcie kopuły. Dwa zapalone świeczniki i dwie lampy gazowe, rozlewały światło na białe obicie ścian, złotem przetykane, na którem wisiało kilka obrazów.
Jeden z nich, zajmując prawie całą ścianę, zwrócił uwagę malarza. Uczucie podobne do otrzymanego ciosu w głąb serca wstrząsnęło nim całym, gdy spojrzał na ów obraz.
Był to portret mężczyzny w połowie naturalnej wielkości, w kostjumie myśliwego. Wysoko, w jednym z rogów obrazu, po lewej, wyrytą była tarcza herbowa, z książęcą u wierzchu koroną.

XXII.

Jeżeli to prawda, że zazdrość jest jednym z symptomatów miłości, Jerzy kochał Fanny Lambert o wiele więcej, niż to obciął wyznać przed sobą, kochał ją namiętnie, ponieważ spojrzawszy na ów obraz pomyślał bez wahania: „Oto jej kochanek“ i doznał owego przeszywającego, bolesnego uczucia, jakie opisaliśmy powyżej.
Przez kilka minut Jerzy Tréjan tak się pogrążył w swem nienawistnem rozpatrywaniu, że zapomniał prawie o obecności Fanny Lambert, poczem zwróciwszy się ku niej zapytał nagle.
— To książę Aleosco, wszak prawda?
Młoda kobieta zadrżała.
— Tak, to on, wyszepnęła z cicha, lecz zkąd pan wiesz? Kto ci powiedział? Czy znałeś kiedy księcia?
— Nie! na szczęście, dzięki niebu nigdy go nie widziałem. Lecz ta postać z ową koroną, w domu pani, zdaje się, że dość jasne? Po chwili milczenia dodał, podając rękę Fanny z przymuszonym uśmiechem: Racz pani, proszę, mieć mnie za wytłumaczonego. Mimo, iż najgorętszem mojem życzeniem było służyć pani moją radą i pracą, rozważyłem, iż nie podobna mi jest rzucać się bezwiednie w kwestję, z której mógłbym nie wyjść z honorem. Do urzeczywistnienia projektu pani, potrzeba nadzwyczaj gętkiego, delikatnego talentu, czego niestety całkiem nieposiadam. Uznaję mą nieudolność w tym razie. Nie byłbym w stanie udzielić nawet pani jakiejkolwiek pożytecznej rady co do przekształcenia jej buduaru, zmuszony więc jestem ustąpić miejsca jakiemu zdolniejszemu artyście i proszę racz pani przyjąć moje przeproszenie i pożegnanie.
Fanny Lambert słuchała Jerzego z osłupieniem, które jeżeli nie było naturalnem, przekonywało o wielkim talencie tej komedjantki.
— Pańskie pożegnanie? powtórzyła, dla czego pożegnanie. Wszakże zaledwie pan przybyłeś i już mnie chcesz opuścić?
— Tak.
— A obiecałeś poświęcić mi cały wieczór?
— To prawda. Ale przy wejściu inny cel miałem. Ów cel nie istnieje teraz.
— Przypuszczam, iż niepodoba się panu przyjąć tej pracy, jaką być może uważasz za niegodną swojego, pędzla; czy nie możesz poświęcić mi godziny czasu na przyjacielską pogadankę przy kominkowym ognisku?
— Do czego służyć to może?
— Liczyłam na to. Pan mnie zasmucasz odmową. Czyż zasłużyłam na coś podobnego?
— Nigdy w świecie! Racz pani wierzyć, że ta odmowa, o jakiej mówisz, mnie najboleśniej dotyka samego.
— Czyż mogę w to wierzyć? Wszakże pan rozporządzasz dowolnie sobą.
Jerzy nic nie odpowiedział.
— A gdybym pana prosiła abyś pozostał? zaczęła błagalnym głosem.
Jerzy potrząsnął głową w milczeniu.
— Oparł-że byś się mej prośbie? pytała dalej. Chciał — żebyś odejść koniecznie.
— Musiałbym, wyjąknął Tréjan.
— Dla czego musiałbyś pan? milczysz. Co znaczy owo milczenie? Proszę, chciejmy porozumieć się sobą. Nagle, tak pan się zmieniłeś bez żadnych widocznych powodów. Coś panu przez myśl przebiegło. Coś, czego niema, nie odgaduję, nie rozumiem, ale co trzeba abym poznała. Twój pośpiech w usunięciu się ztąd, jest dla mnie prawie obelgą!
Jerzy uczynił gest zaprzeczenia.
— Cóż jest więc? mówiła Fanny. Pan niechcesz obrazić mnie ani zasmucić. Wierzę w to, lecz pomimo wszystkiego, niechcesz pozostać ze mną ani minuty dłużej! Możnaby sądzić, że się mnie obawiasz. Żądam rozwiązania owej zagadki, tak obchodzącej mnie z bliska. Mam prawo to wiedzieć!
— Chcesz pani? powtórzył Jerzy.
— Tak jest, chcę wiedzieć.
— Pomnij jednak pani, gdy będę mówił, że mówię, będąc posłusznym twemu wezwaniu.
— Będę pamiętała, przyrzekam!
— I nie będziesz gniewać się na mnie?
— Czyż wyglądam na gniewliwą kobietę? pytała Fanny z uśmiechem.
— I przebaczysz mi?
— Z całego serca. Przebaczyłam już nawet, ponieważ wydaje mi się niepodobieństwem ażebyś pan chciał mnie obrazić.
— I pozwolisz mi odejść jak to teraz chciałem uczynić, nie wypędzając mnie jednak?
— Pozostawię panu wszelką swobodę w tym względzie. Odprowadzę cię do drzwi a na progu podam ci rękę!
— Ha! zawołał z uniesieniem młodzieniec, niech się więc spełni twa wola. Posłuchaj więc o czem powinienem był zamilczeć, mimo próśb twoich i twoich rozkazów. Kocham cię szalenie!
— Pan mnie kochasz? powtórzyła Fanny z oznaką tajonego wzruszenia.
— Uwielbiani cię i jestem zazdrosnym!
— Zazdrosny! powtórzyła, obrzucając go pełnem tkliwości spojrzeniem.
— Tak, zazdrosnym! powtórzył Jerzy. Zazdrosnym o twoją przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Uciekam, ażeby zapomnieć o tobie i niechcę cię widzieć już nigdy aby nie jątrzyć mej rany! Tu duszę się, cierpię, umieram! Dom ten napawa mnie wstrętem, pełen wspomnień o twoim kochanku, zapełniony jego portretami.
Fanny wzdrygnęła się nagle, a podnosząc głowę z nieporównanie udaną godnością:
— Moim kochanku? zawołała, ach! nie spodziewałam się takiej obelgi! O jakim pan mówisz kochanku! 0 kim mówisz?
— O nim! odpowiedział Jerzy, wskazując ręką na portret. O nim, o księciu Leonie Aleosco!
— Milcz! krzyknęła Fanny głosem tak nakazującym, że Jerzy uczuł się jak gdyby obezwładnionym. Pan mnie zobelżasz, panie. Zobelżasz mnie we własnym mym domu. Nie jestem kochanką księcia, ale jego żoną!
— Jego żoną? wyjąknął Tréjan. Pani jesteś zamężną?
Fanny Lambert skrzyżowała swe piękne białe ręce na piersiach, lekko przysłoniętych gazą i z podniesionem czołem, zaiskrzonemi oczyma, zbliżyła się ku artyście.
— Ach! zawołała, przeszywając go błyskawicznem spojrzeniem, dziwi cię to więc, że człowiek na tak wysokiem stanowisku chciał mnie zaślubić? Za kogoż to uważasz mnie, proszę? Byłam więc przed chwilą dla ciebie kurtyzanką zbogaconą przez księcia, a mimo to kochać mnie raczyłeś? dodała z dźwiękiem gryzącej ironii. Doprawdy, zbyt wielki to honor. Należy być wdzięczną, że mi go wyświadczyć raczyłeś.
— Ach! szepnął Jerzy, przebacz mi, przebacz. Pragnąłem milczeć, wiesz dobrze. Trzeba było pozwolić mi odejść. Nie byłbym cię obraził.
— I pozostałbyś w tym błędzie, chowając dla mnie pogardę? Nie! nie! stokroć razy lepiej że powiedziałeś.
— Nie wiedziałem o niczem. Mógłżem odgadnąć?
Fanny uspokoiła się nagle.
— To prawda, odrzekła z melancholijnym uśmiechem. Nie mogłeś zgadnąć że Fanny Lambert była księżną Aleosco, jeśli nie dla świata to w obec Boga. Widziałeś we mnie wykolejoną awanturnicę, kobietę wolnych obyczajów, jaka wygrała wielki los na loterji hazardu! Jeden tylko człowiek zna moją tajemnicę.
— Baron de Croix-Dieu, nie prawda? przerwał Jerzy.
— Tak, baron de Croix-Dieu, który mnie nie zdradził, jestem tego pewną.
— Powtarzał mi, że nie zna kobiety godniejszej szacunku nad ciebie.
— I nie chciałeś mu wierzyć?
Jerzy w milczeniu opuścił głowę.
— Więcej niż on, wiem, ile godną jesteś uwielbienia, wyszepnął z cicha.
— A co do szacunku, mówiła dalej Fanny, pomyślałeś sobie, że baron jest starym szaleńcem! Ach! biedne my kobiety. Oto jak nas sądzą! Nie znając, pogardzają nami. Ha! rzecz to tak łatwa, pogarda.
— Jeszcze raz błagam, przebacz mi, mówił Jerzy, przebacz!
— Uczyniłam to już, odpowiedziała Fanny. Gorycz jedynie we mnie pozostała. Żałuję mego uniesienia. A teraz kochany panie, dodała, skoro otrzymałeś nie tylko przebaczenie, ale i objaśnionym zostałeś, teraz gdy wiemy, co myśleć o sobie nawzajem, nie zatrzymuję go dłużej. Przyrzekłam ci uściśnienie ręki, podaję ci ją życzliwie, bez urazy. Radabym ci powiedzieć „Dowidzenia“ lecz prawdopodobnie nie zobaczymy się więcej, a zatem: „Żegnam cię.“
— Jakto? wypędzasz mnie? wyszepnął smutno młodzieniec.
— Pozwalam ci odejść, rzecz całkiem inna. Pragnąłeś, widzieć drzwi przed sobą otwarte, otwieram ci je.
— Przez krótką chwilę wszystko się zmieniło.
— Co? zawołała Fanny z szyderczym śmiechem, ta wielka miłość która doprowadzała cię do szaleństwa, wygasła tak nagle?
— Wiesz, że to nastąpić nie może. Wiesz, że ona nigdy nie wygaśnie!
Fanny się zadumała, a potem, wskazując ręką na portret.
— A zatem, nie jesteś już zazdrosnym o księcia? spytała.
— Kochasz go? wyszepnął Jerzy.
— Nienawidzę! ze wszystkich sił, lecz mimo wszystkiego, jest on mym mężem.
— Nienawidzisz go, powtórzył Tréjan z błyskającem radością spojrzeniem.
— O tyle, o ile na to zasłużył. Wiele by o tem mówić potrzeba było.
Jerzy padl na kolana przed Fanny Lambert i mimo oporu młodej kobiety, pochwycił natychmiast obie jej ręce.

XXIII.

— Co pan robisz? zawołała żywo, usiłując uwolnić dłonie, jakie Tréjan okrywał pocałunkami. Czy tracisz rozum artysto?
Powyższe słowa wyrzeczone były łagodnie, bez gniewu, Jerzy więc odrzekł z upojeniem:
— Tak, w rzeczy samej, straciłem rozum, równie jak serce, lecz odnajdywać ich nie chcę
Fanny śmiać się zaczęła.
— Wyraźnie mózgowe wzburzenie, odpowiedziała, szczęściem, choroba pochwycona w zawiązku, da się z łatwością uleczyć. Wezwij pan pomocy doktora specjalisty.
— Nie chcę się leczyć!
— Jak się podoba, lecz proszę podnieś się pan i uwolnij me ręce.
— Nie podniosę się, dopóki pani nie przebaczysz mi szczerze, z całego serca, tej całej wywołanej przezemnie, a tyle wstrętnej sceny.
— Już przebaczyłam, wszak powiedziałam to panu. Nie wierzysz mojemu słowu?
— Nie! żądam innego dowodu.
— Jakiego?
— Wykreśl pani raz na zawsze z pamięci tę ubiegłą chwilę. Niech ci się zdaje, żem teraz wszedł właśnie. Podejmijmy nasze projekta, tak nieszczęśliwie przerwane mojem szaleństwem. Poświęć mi pani ten wieczór, jaki całkowicie miał do mnie należyć.
— A gdybym się na to nie zgodziła?
— Skazałabyś mnie pani swoją odmową, na przepędzenie reszty życia w klęczącej jak teraz postawie.
— A trwało by to długo, nieprawdaż?
— Przeciwnie, bardzo Krótko, gdybym pozostawał u stóp pani.
— Sądzisz pan zatem, iż będę wyczekiwała na łaskę uwolnienia mnie?
— Niestety! chcąc nie chcąc, musisz to pani uczynić. Jesteś uwięzioną przezemnie. Skrępowałem twe ręce.
Fanny wybuchnęła śmiechom, a szarpnąwszy się silnie, wyrwała swe drobne dłonie z rąk artysty i odsunęła się od niego. Żartobliwa jednak poprzednia rozmowa przekonywała Jerzego, iż wygrał sprawę. Fanny rzecz tę pojmowała tak samo.
— Podnieś się pan, wyrzekła i pójdź na herbatę. Uwięziona, byłabym się opierała, wolna, obdarzam cię. łaską!
Młoda kobieta z filuternym uśmiechem potrząsnęła głową.
— Ani słowa zatem więcej o tych szaleństwach! zawołała, bo nie dam herbaty. Skoro ja chcę o wszystkiem zapomnieć, pan zapomnij również!
— O czem więc mówić? pytał Jerzy żałośliwie, jeśli zabraniasz mi wynurzyć to, co przepełnia me serce?
— O wszystkiem właśnie z wyjątkiem tego. Nie braknie przedmiotów do rozmowy. I otóż naprzód pomówmy o buduarze. Sądzę że obecnie, drogi artysto, nie uznasz może za rzecz ubliżającą swemu talentowi zajęcie się tą pracą?
— Talent, geniusz, wszystko poświęcę, pracując dla ciebie! zawołał Jerzy z zapałem. Cuda o jakich marzysz w rzeczywistość zamienię, lecz...
— Lecz co?
— Lecz żądam, aby ów tyle wstrętny dla mnie portret został na zawsze ztamtąd usuniętym.
— Jutro go tam już nie będzie, odpowiedziała Fanny, wszakże wolne miejsce dla ciebie pozostawić należy.
Podwójne znaczenie tego zdania, napełniło radością serce artysty. Ukrył wszelako wzruszenie i nic nie odpowiedziawszy, przeszedł wraz z Fanny do małego salonu.
Młoda kobieta zadzwoniła. Pokojówka ukazała się natychmiast, oczekując na rozkaz w milczeniu.
— Podać herbatę, wyrzekła pani.
W parę minut później serwis niesłychanie bogaty, którego filiżanki i cukierniczki ze starej serwskiej porcelany przechodziły wartością złoto, ustawiono na gerydonie, a woń chińskiej herbaty, ulatniająca się ze srebrnego imbryka, napełniała atmosferę swym czystym, ciepłym zapachem.
Nagła zmiana w uczuciach Jerzego, jaką przedstawiliśmy powyżej, nie powinna dziwić czytelników. Fanny Lambert, przedstawiając mu się jako żona księcia Aleosco, usunęła wszelkie podejrzenia z jego umysłu, niepodobna było albowiem przypuścić, aby kobieta zamężna, mogła jawnie używać na przynętę swoją piękność i wdzięki, zysk z nich pieniężny ciągnąc dla siebie. Nic więc nie przeszkadzało teraz Jerzemu, oddawać się całkowicie wybuchom swojej miłości.
Zdobycie serca Fanny Lambert, zwykłej gwiazdy zalotnego świata, nie byłoby zbyt wiele zaszczytu przyniosło artyście. Inna rzecz było zostać kochankiem czarującej kobiety, należącej przez związek książęcy do wyższej, arystokratycznej sfery. Jakież to świetne, pochlebne zwycięztwo?
— Oto filiżanka herbaty, chciej pan wziąć proszę, mówiła syrena, podając białą drobną rączką napój woniejący. Tréjan wziął filiżankę, lecz jednocześnie! rękę Fanny.
— Co pan czynisz? zapytała żywo.
— Podziwiam.
— Tę porcelanę, nieprawdaż? Masz pan słuszność. Mówią, że ów serwis był niegdyś własnością pani Dubarry, dla której Ludwik XV kazał go Sévres wykonać. Jest to arcydzieło malowidła.
— Ach! zawołał Jerzy; pani Dubarry, Ludwik XV, Sévres, co mnie to wszystko obchodzi.
— Jak możesz tak bluźnić, profanie? Nie lubisz więc porcelany?
— Przeciwnie, szalenie ją lubię. Skoro panią jednak widzę przed sobą, ciebie tylko uwielbiam.
— Znowu te zwroty? Pamiętać proszę, że to zakazane!
— Nie rozkochany to mówi, ale artysta, rzekł Jerzy.
— Tak artyście, jak i rozkochanemu zabraniam mówić o sobie!
— Nie podobna mi być posłusznym w tym razie.
— Jeśli niepodobna, dobranoc! Wracaj pan do siebie. Mamże zadzwonić, ażeby pana odprowadzono?
— Wstrzymaj się pani, znalazłem pośrednią radę.
— Słucham jej.
— Niepodobieństwo to zniknąć może, ale pod pewnym warunkiem.
— Pod jakim?
— Że pani zadość uczynisz mej prośbie.
— To się znaczy?
— Że mnie obdarzysz tem zaufaniem, jakiem obdarzyć raczyłaś pana de Croix-Dieu. Nie znam szczegółów, zbliska dotyczących panią, a radbym je poznać.
— Słowem, pan żądasz, bym ci opowiedziała historję mojego życia? Czyż tak wiele ci na tem zależy?
— Więcej nad wszystko!
— Nie będzie to wesołem, uprzedzam! Jestem dość młodą jeszcze, a tyle już bolesnych wspomnień mam z mego życia!
— Złe wspomnienia ulatniają się, smutki znikają, gdy się je przelewa w serce przyjaciela.
— Pan więc uważasz się za mego przyjaciela?
— Ach! zawołał Jerzy z uniesieniem, gdyby dla usunięcia od ciebie bólu, lub jakiej przykrości potrzeba było oddać życie, nie zawahałbym się tego uczynić!
— Przyjaciel, prawdziwy przyjaciel, mówiła jak gdyby do siebie, a jakiem by to dobrem było dla mnie! Czyż jednak wierzyć w to można? Związek przyjaźni pomiędzy młodym mężczyzną a ładną kobietą, ukrywa w sobie częstokroć nie miłość szczerą, pełną szacunku i poświęcenia, ale zuchwałe żądze, będące dla niej obelgą. A twoja przyjaźń Jerzy, na czem by była opartą?
— Na miłości, poświęceniu i wysokim dla ciebie szacunku.
— Nie chcę miłości, wiesz o tem dobrze!
— To tak jak gdybyś mówiła do żarzącego stosu. „Niechcę płomieni.“
— Jerzy! zaklinam, milcz!
— Będę milczał, aby stać ci się posłusznym. Usta moje niememi pozostaną, niezabronisz jednakże sercu uderzać tylko dla ciebie i powtarzać przy każdem uderzeniu: „Kocham ją, kocham!“
Fanny Lambert, przymknęła z lekka powieki, pierś jej unosiła się przyspieszonem tchnieniem. Po chwili milczenia, podała rękę młodzieńcowi z gestem błagalnym i głosem przerywanym, jak gdyby walcząc sama z sobą, wyjąknęła z cicha:
— Jerzy! dajesz mi wiele cierpieć, o bardzo wiele.
— Ja daję ci cierpieć? zawoła! artysta, ależ na Boga dla czego?
— Cała postać młodej kobiety drżała, jak gdyby pod powtarzanemu ciosami potężnej elektryczności. Pobladła i z cicha odpowiedziała:
— Jeżeli prawdziwie mnie kochasz, odejdź! odejdź przez litość i nie powracaj tu więcej!
— Wypędzasz mnie po raz drugi, zawołał Tréjan.
— Nie wypędzam, lecz błagam, oddal się, oddal!
— Ależ dla czego!
— Ponieważ najwyższe z nieszczęść weszło tu wraz z tobą! Myśl o tem nieszczęściu przeraża mnie! Gdybym wierzyła twym słowom, gdybym cię pokochała, jakież byłoby me życie?
— Życiem kobiety szczęśliwej, kobiety kochanej.
— Nie dla mnie miłość, nie dla mnie szczęście. Mnie nie wolno jest być kochaną, ani szczęśliwą!
— Ależ to szaleństwo!
— Nie rozporządzam sobą. Jestem zamężną.
— Co to znaczy? Mąż którego się nie kocha, staje się wrogiem! Gdy łańcuch jest za zbyt ciężkim do podźwignięcia, łamie się go natenczas, gdy więzienie jest nazbyt surowem, ucieka się zeń! Uwięzionemu służy prawo ucieczki!
— Innym kobietom wolno korzystać z tego prawa, wiem o tem. Wielu moim siostrom wybaczają ich błędy, dla mnie jednak pomimo, że moja przeszłość lubo bardzo nieszczęśliwa pozostała bez skazy, nie ma schronienia przeciw potwarzy i pogardzie! Jeden upadek, pozór nawet najlżejszy ku temu, obrzucono by mnie błotem, a błota ja nienawidzę!

XXIV.

Głębokie milczenie zalegało po ostatnich słowach młodej kobiety.
Fanny Lambert zdawała się być z sił wyczerpaną jak istota, usiłująca zwalczyć nadludzką energią miotające sobą uczucie. Jerzy wyrzucał sobie, iż niepoznał, mylnie osądził i zobelżył najniesprawiedliwiej, tego anioła cnoty i odwagi.
— Ach! baron de Croix-Dieu miał słuszność, mówił sam sobie, miał słuszność mówiąc, iż tu daremną jest wszelka moja nadzieja. Gdyby nawet Fanny mnie pokochała, opierać się będzie tak mojej, jako i swojej miłości. Znajdzie siłę ku temu, jestem pewny! Niechaj przeklętą, będzie chwila, w której tę kobietę spotkałem na mej drodze! Przygotowała mi ona całą przyszłość mąk i cierpienia!
Fanny nie pozostała jednak długo pogrążona w onem bolesnem obezwładnieniu. Zerwała się, wyprostowana, jak się podnosi za pierwszym słonecznem promieniem kwiat na łodydze, pochylony przez burzę. Uśmiech powrócił jej na usta, zwykły wyraz szyderczego prawie ożywienia przybrała jej fizjognomia.
— Przebacz mi przyjacielu, wyrzekła, podając rękę artyście. Przedstawiłam ci się nieco szaloną, wszak prawda?
Jerzy przeczyć zaczął. Przerwała mu mowę.
— Na co się przydadzą owe banalne grzeczności, poczęła, nigdy im nie uwierzę. Znam siebie dobrze! Jestem nadzwyczaj wrażliwą, nerwową. Unoszę się i burzę, za lada drobnostką. Szczęściem owe kryzysa są krótkotrwałemi, zapanowawszy nad sobą wracam do spokojności. Przebacz mi proszę to uniesienie się moje. Mówiąc prawdę, oboje tu zarówno winni jesteśmy. Uniesienie łatwo się udziela. Dozwoliwszy mu się owładnąć, szedłeś za moim przykładem. Zawiniliśmy oboje, drogi przyjacielu, obecnie należy nam o wszystkiem zapomnieć i wykreślić z pamięci na zawsze wyrazy jakie powiedzieliśmy sobie nawzajem.
— Lecz... zaczął Jerzy.
— Nie, nie! żadnego, „lecz,“ zawołała Fanny wybuchając srebrzystym śmiechem. Pomnijmy na stare przysłowie: „Najkrótsze szaleństwa, są najlepszemi.“ Jedna rzecz tylko może i powinna zostać między nami, a ta jest dobra i szczera przyjaźń. Ofiaruję ci swoją i twoją przyjmuję, a ponieważ nie istnieje przyjaźń bez ufności, jestem gotową opowiedzieć ci to, co poznać pragnąłeś, to jest krótką historję mojego życia i mego małżeństwa. Chcesz że ją posłyszeć?
— Pytasz czy chcę? zawołał Tréjan.
— A więc posłuchaj. Ale przedewszystkiem nowa filiżanka herbaty, bo tamta oziębła; zapal obok tego cygaro. Lepiej się słucha paląc. Oto tytoń turecki, francuski i cygara. Jeśli pozwolisz, pójdę za twoim przykładem, bo i ja palę niekiedy. Jest to zły nałóg, wiem o tem, ale co począć, nawykłam do tego.
Lekka woń herbaty pomięszała się wkrótce z niebieskawym dymem cygaretek. Fanny wsparta o poręcz fotelu, w pozie doskonale wystudjowanej; patrzyła uśmiechnięta na Jerzego.
— Przedewszystkiem, powiedz mi, zaczęła, czy wiesz ile mam lat?
— Nie, odrzekł; zkąd mógłbym to wiedzieć?
— A więc, zgadnij.
— Wyglądasz na lat dwadzieścia, tak! najwyżej na lat dwadzieścia.
— Pochlebco! Mam lat dwadzieścia cztery. Źle, że się do tego przyznaję, nieprawdaż?
— Dla czego?
— Ponieważ za lat sześć, gdy będę miała trzydzieści, nie radabym sobie przyznać więcej nad lat dwadzieścia pięć a dzisiejsza moja otwartość, może mi przeszkodzić w tem kłamstwie. Ale mniejsza o to, mam jeszcze sześć lat przed sobą. Zaczynajmy.
„Jestem czystej krwi paryżanka, urodzona w Paryżu, na przedmieściu Montmartre pod numerem 54, w mieszkaniu więcej niż skromnem, na piątem piętrze, po nad dwiema antresolami. Mówmy otwarcie, była to facjata, a raczej mieszkanie na poddaszu, składające się z trzech pokoików, jakie z łatwością pomieścić by się mogły w tym salonie.
Mej matki nie znałam wcale, zmarła ona wkrótce po mojem urodzeniu. Ojciec był artystą, prawdziwym artystą, który gdyby mu los więcej sprzyjał, mógłby był zostać sławnym. Pełnił on obowiązek drugiego skrzypka w orkiestrze opery. Był muzykiem z krwi i kości, komponował wyborowe dzieła, które nieszczęściem dla braku poparcia, nie znajdowały nakładcy. Owdowiawszy w dość młodym wieku, nie żenił się powtórnie, by mnie nie oddać opiece macochy. Kochał mnie do szaleństwa, czego dowodziły macierzyńskie starania, jakiemi mnie otaczał od lat młodocianych. Prócz szczupłej swej pensji nic nie posiadał. Żyliśmy w wielkiej oszczędności, graniczącej prawie z ubóstwem. Mimo to, mieliśmy służącą, ponieważ ojciec nie chciał pozwolić ażebym sobie niszczyła ręce i pracowała ciężko przy grubych robotach domowych. Byłam obok tego zawsze pięknie przezeń ubraną, a nawet bogato, co wzbudzało zazdrość w mych rówieśniczkach. Nosiłam suknie jedwabne, jakie ojciec przechowywał latami, naprawiane, lecz czyste i całe.
Byłam jedynym zbytkiem tego zacnego człowieka, dla mnie odmawiał on sobie wszystkiego. Gdy patrzył na mnie i słyszał że mnie chwalą, niezrównaną radością promieniało jego oblicze.
Opowiadam ci o tych drobnostkach, drogi przyjacielu, byś pojął w jak pełnej tkliwości wzrastałam atmosferze. Mogłam się nazwać szczęśliwem dzieckiem! Biedny mój ojciec. Ach! ja go tyle kochałam.
Krew artystyczna, płynąca w mych żyłach, objawiała się mem żywem upodobaniem do muzyki. Raz posłyszawszy jaką arję, odśpiewałam ją doskonale i odegrałam na fortepianie. Mój głos dziecięcy obiecywał zostać kiedyś pięknym głosem.
Będzie to jedynem twojem dziedzictwem, mówił mi mój ojciec. Być może będę ci akompaniował kiedyś śpiewającej na scenie główne partje w „Żydówce, Hugonotach, lub Robercie Djable.“ Może cię ujrzę oklaskiwaną, przywoływaną, obrzucaną kwiatami, a wtedy za pomocą twych wpływów, przejdę na pierwszego skrzypka w orkiestrze.
Począł mnie kształcić w muzyce, w czem znaczne czyniłam postępy. Weszłam do Konserwatorjum doskonale przygotowaną. Pracując wiele, ukończyłam kursa z pierwszą nagrodą i otrzymałam zaproszenie do opery komicznej, gdzie występowałam, bez rozgłosu wprawdzie, lecz z powodzeniem. Byłam bardzo młodą, mój głos nie rozwinął się dostatecznie do wielkiej operowej sali w Paryżu. Zresztą, przed ukazaniem się na pierwszej scenie lirycznej, potrzebowałam nabyć to, co w języku teatralnym nazywają „obeznaniem się ze scenicznemi deskami.“
Kochając sztukę, śniłam o wielkości i stanie, a ojciec podniecał moje marzenia pełnemi zapału słowami, gdym mówiła o świetnej przyszłości, tryumfach i bogactwach, uczciwie nabytych.
Wielu ludzi a może i ty należysz do ich liczby, drogi mój Jerzy, wyobrażają sobie, że młodej kobiecie, żadną miarą życia teatralnego z życiem uczciwem pogodzić niepodobna. Mylą się oni, mogę cię upewnić mym własnym przykładem. Nigdy młode dziewczę, żyjące na łonie rodziny, pod czujną opieką matki, nie było skromniejszem i czystszem, jak ja byłam, po przejściu kursów w Konserwatorjum i przy odbywanych próbach i repetycjach na scenie.
Byłam ładną, zwracałam na siebie uwagę, bo wiesz dobrze, iż najlichsza z komedjantek przez to samo, że należy do teatru, stawianą jest na piedestale. Bardzo wiele listów mi nadsyłano, lecz darłam je, nie czytając. Czyniono mi gorące oświadczenia miłości, wszak miałam swój właściwy sposób poskramiania wzrokiem niedyskretnych amantów, jaki mroził im słowa na ustach Nie było w tem przesadzonej pruderji z mej strony, lecz jakaś niechęć, czyli niesmak raczej. Obyczaje, sposób prowadzenia rozmowy przez niektóre z mych towarzyszek, wstręt we mnie budziły. Żałowałam je, iż zapominały o swej kobiecej godności. Byłam, powtarzam ci, najzupełniej uczciwą, czego nie liczę sobie za zasługę bynajmniej. Szłam za głosem natury, bez wysileń i walki.
W dniach, w których nie grał w operze ojciec, przychodził po mnie po ukończonem przedstawieniu. Gdy obowiązek przykuwał go do orkiestry, wracałam sama, oczekiwałam na niego i razem spożywaliśmy naszą skromną wieczerzę. Szczupła ma pensja, dołączona do jego zarobku, wystarczała w zupełności na nasze utrzymanie. Byliśmy zupełnie szczęśliwymi.
To nasze szczęście o jakiem wspomniałam, zbyt było wielkiem, ażeby trwałem być mogło. Cios straszny miał wkrótce we mnie uderzyć i nieraz zapytuję siebie jak przetrwać zdołałam coś podobnego!
Mój ojciec był człowiekiem wątłego organizmu, lecz jego zdrowie mimo to nie nasuwało żadnych obaw. Niepomnę by kiedykolwiek chorował. Pewnego wieczora, mimo że wolnym był od orkiestrowych obowiązków bo w dniu tym nie grano opery, nie przyszedł po mnie do teatru. Po raz pierwszy zdarzyło się coś podobnego. Zdumiona i przestraszona, szybko przybiegłam do domu.
Przebiegłam jak wicher cztery piętra, dzielące mnie od naszego mieszkania. Otworzywszy drzwi kluczem, jaki miałam przy sobie, uspokoiłam się zobaczywszy światło płonącej lampy w drugim pokoju.
Wbiegłam tam. Ojciec siedział nieruchomy przy kominku, z głową opartą na poręczy fotelu. Jedną rękę miał na dół opuszczoną. Zasnął widocznie, pomyślałam, oczekując na moje przybycie.
— „To ja! mój ojcze, wołałam radośnie, przebudź się, zasiądziemy do wieczerzy. Ileż mi sprawiłeś obawy nie przyszedłszy po mnie do teatru“!
Nie odpowiedział i nie poruszył się wcale. Pochwyciłam go za rękę. Ręka ta była zlodowaciała. Położyłam dłoń na piersiach. Serce nie biło wcale. Prawda ukazała mi się w całej okropności. Z okrzykiem rozpaczy, tracąc przytomność upadlam na podłogę w pobliżu fotelu, na którym spoczywał ojciec umarły.

XXV.

Mój okrzyk, pełen boleści, rozbrzmiał po całym domu, mówiła Fanny dalej. Wróciwszy do przytomności spostrzegłam iż kilka osób mnie otaczało, skrapiając mi głowę zimną wodą. Podniósłszy się, prosiłam aby odeszli i uklękłam przy ojcu, krzepiąc się nadzieją iż to jest może złudzenie i że jakaś iskra życia być może pozostała jeszcze w tem bezwładnem ciele.
Przybyły lekarz zniweczył to moje mniemanie.
I otóż zostałam sama na świecie!
Mój nerwowy, wrażliwy organizm, nie zdołał przenieść tak strasznego ciosu. Omdlałam powtórnie, a skoro po trzech tygodniach odzyskałam przytomność, ujrzałam się leżącą na łożu szpitalnem!
— Ach I jakież to straszne, zawołał Jerzy.
— Dla czego? zapytała Fanny.
— Ty, w szpitalu!
— Nic dziwnego, odpowiedziała. Dobrze uczynili, przenosząc mnie tam. W domu u siebie, opuszczona, samotna, byłabym umarła. Któż byłby mi udzielił tych starań, tyle potrzebnych w chorobie. Ktoby czuwał nademną nocami? Zkąd wziąć pieniądze na zapłacenie doktora i apteki? Choroba w Paryżu drogo kosztuje, mój przyjacielu! W szpitalu pielęgnowano mnie z najwyższą troskliwością i wierzaj mi, nie ma na całym świecie dzielniejszych dozorczyń po nad siostry miłosierdzia. One to ocaliły mi życie, rozwinęło się bowiem gwałtowne zapalenie mózgu, w jakim o uratowaniu mnie zwątpiono zupełnie.
Skoro niebezpieczeństwo minęło, szybko do zdrowia wracałam. Ciało odzyskiwało swą siłę, lecz dusza smutną pozostała. Zdawało mi się, iż z tego smutku nigdy się już nie uleczę. Świat wydawał mi się być wielką pustynią, Paryż wstręt we mnie budził. Żałowałam, żem nie umarła.
Mimo to wszystko, żyć było trzeba. Wróciłam do teatru. Wszedłszy raz pierwszy na scenę, zalałam się łzami pośród wesołej arji, jaką śpiewać musiałam. Publiczność w pierwszej oliwili wygwizdać mnie była gotową, lecz kilka osób obecnych w sali, a znających moją sytuację, powiadomiło o niej innych widzów i niezadowolenie zmieniło się w oklaski. Coś podobnego jednak nie powtórzyło się już więcej. Odnalazłam siłę, potrzebną do ścisłego wypełniania obowiązku, pragnąc uczciwą pracą zarabiać na życie. Był to natenczas mój cel jedyny. Kwestja artystyczna niemiała teraz powabu. Dla polepszenia bytu byłabym chętnie gotową opuścić świeżo rozpoczętą karjerę.
Jedynern mojem pragnieniem było wyjechać z Paryża. Zdawało mi się że zdała od tego miasta, gdzie śmierć zabrała mi najdroższą w życiu istotę, uczuję się mniej nieszczęśliwą. Jak jednak wyjechać przy zupełnym braku funduszów, chociaż nawet dyrekcja Opery Komicznej zwolniła mnie z zawartego kontraktu?
Traf przyszedł mi z pomocą w tym razie. Dyrektor jednego z Wiedeńskich teatrów przyjechał do Paryża dla skompletowania trupy artystów. Widząc mnie na scenie i posłyszawszy mój głos, przedstawił mi na świetnych warunkach opartą propozycję zaangażowania się do zebranego towarzystwa. We dwa miesiące później wystąpiłam w operetce francuskiej, wystawionej w Wiedniu i zyskałam najzupełniejsze powodzenie.
Nie będę cię jednak nudziła przyjacielu, szczegółami mego teatralnego życia. Upływało tu ono podobnie jak i w Paryżu, z różnicą, że występowałam teraz pod przybranem nazwiskiem. Mogłam zostać gwiazdą pierwszorzędną, mam to przekonanie, okoliczności jednakże przeszkodziły temu.
Artyści francuskiej operetki drogo bywają płatni wszędzie, po za granicami naszego kraju. Po kilku latach wracają wzbogaceni do Paryża. Mówię tu o kobietach, uczciwie zarabiających pieniądze, moim zarówno celem było gdym przedstawiała szalone kreacje Offenbacha i Hérv’ego, zebrać co rychlej kilka tysięcy liwrów renty, ażeby żyć z nich we Francji, gdzieś w wiejskim zakątku, z swym smutkiem niepokonanym.
Tymczasowo, urządziłam się skromnie, lecz przyzwoicie. Zajmowałam wraz z pokojówką i służącym mały domek na przedmieściu, gdzie miałam powóz i konia dla wyjazdu i powrotu z teatru. Czyż potrzebuję ci mówić, że byłam zasypywaną miłosnemi biletami więcej jeszcze, aniżeli w Paryżu?
Pewnego wieczora podczas mego występu na scenie, bukiet rzucony przepiętym bransoletą, cisnęłam na deski z pogardą. Salwa oklasków w sali zabrzmiała. Mówiono wiele o tem mojem postąpieniu. Jedni wielce to chwalili, inni śmiesznem być uważali, ponieważ każda z artystek scenicznych musi być zalotną kobietą. Być może iż mają słuszność w tem swojem mniemaniu, lecz dzięki niebu wyjątki istnieją, jak wszędzie.
Po owej jawnej z mej strony demonstracji, nawała miłosnych bilecików znacznie się zmniejszyła i zwolna całkiem prawie ustała. Odetchnęłam z ulgą, dziękując niebu, że owi don Żuanowie wrócili mi wreszcie spokojność.
Co powiesz? Jednocześnie gdym sobie to powtarzała, miała mnie spotkać nowa, całkiem nieprzewidziana niespodzianka.
Nigdy niezapomnę owego wieczora! Grałam Metellę w „Życiu Paryskiem“. Śpiewając w drugim akcie, uczulam nagle, (a było to fizyczne) jak gdyby podwójny płomień ognia na twarz mi uderzył, coś nakształt świetlanego rzutu, wydobytego z maszyny elektrycznej, jakiem oświetlają balety i widma fantastyczne.
Pomimowolnie spojrzałam ku parterowym lożom, umieszczonym w pobliżu sceny. W głębi jednej z tych lóż ujrzałam dwie źrenice, z fosforowym blaskiem utkwione w me oczy. Następnie dostrzegłam łysą czaszkę głowy, świecącą jak kość słoniowa między dwoma puklami jasno blond włosów; dalej jakąś wyniosłą kościstą postać, ubraną w biały krawat, frak czarny, na klapie którego po lewej stronie błyszczała wielka sprzączka djamentowa.
Tę dziwną charakterystyczną postać, po raz pierwszy ujrzałam w mem życiu i głęboko utkwiła się ona w mojej pamięci.
— Książę Aleosco, nieprawda? zapytał Tréjan.
— Tak, to był on, odpowiedziała Fanny.
— I bezwątpienia, mówił dalej artysta z odcieniem ukrytej zazdrości, pięknym ci się wydał, mimo tak niepowabnej postaci?
Fanny wzdrygnęła się niecierpliwie.
— Mówisz, jak warjat! zawołała, ów człowiek z kociemi iskrzącemi oczyma wywierał na mnie wrażenie, jakiegoś widma z powieści Hofmana, przyobleczonego w żywe ludzkie ciało.
Do zaciekawienia z jakiem się w niego wpatrywałam, łączył się rodzaj dziwnej trwogi. Nie jestem bojaźliwą, a mimo to wtedy strach mnie ogarniał. Ta jego elektryczne wejrzenie, uparcie zatopione w mojem obliczu do tego stopnia mięszało mnie i drażniło mi nerwy, że bez pomocy suflera byłabym się po kilkakrotnie pomyliła w mej roli.
Po skończonym akcie przywołałam reżysera, od lat wielu kierującego teatrem w Wiedniu, a ztąd znającego wszystkie prawie przebywające w tem mieście arystokratyczne postacie i przyprowadziwszy go do dziury wyciętej w kurtynie wskazałam mówiąc:
— Spojrzyj pan, proszę w głąb drugiej loży na parterze! Któż jest znajdujący się w niej mężczyzna?
— Jest to jedna z wybitnych zagranicznych osobistości, odpowiedział, książę Aleosco, wielki bogacz, przybyły wysłany tu w misji dyplomatycznej. Bądź ostrożną, dodał. Znany to bałamut i uwodziciel. Jestem pewien, że przypatrywał się tobie i to nie bez celu. Dostrzegłem zarówno i twoje roztargnienie.
Zaczęłam się śmiać, wzruszając ramionami.
— Nie żartuj, odparł reżyser poważnie. W „Metelli“ jesteś zachwycającą. Miej się na baczności, powtarzam. Jest to człowiek bardzo bogaty.
— Cóż mnie to obchodzi?
— Obsypie cię złotem i djamentami. Jest to przynęta, nader niebezpieczna dla cnoty.
— Wszak nie dla mojej.
— Powiedziałem ci wszystko, ostrzegłem. Do ciebie reszta należy, twoja to sprawa, nie moja!
Reżyser odszedł. Ja po skończonej roli wyszłam z teatru.
— Bukiet dla pani i karta, rzekła za kulisami odźwierna, zastępując mi drogę.
Bukiet pochodził od księcia. Bukiet był wspaniałv. Zwróciłam go jej zabraniając na przyszłość przyjmowania dla mnie podobnych podarków.
Mój powóz oczekiwał przy bramie teatralnej. Wsiadając dostrzegłam coś białego na siedzeniu. Był to drugi bukiet i drugi bilet od księcia.
Zniecierpliwiona i rozdrażniona, podarłam bilet i bukiet wyrzuciłam na ulicę.
— Jeżeli natrętny ów książę czatuje tu gdzie w pobliżu, pomyślałam sobie, zobaczy jaki użytek zrobiłam z jego kwiatów.
Przybyłam do siebie. Pokojówka oczekiwała mnie w progu.
— Przyniesiono to dla pani przed chwilą, rzekła zdejmując ze mnie futro i wskazując kartę i bukiet, leżące na pułeczce po nad kominkiem. Był to trzeci bukiet od księcia!
Uderzyłam nogą o ziemię do najwyższego stopnia rozdrażniona.
— „Otwórz okno! zawołałam.
Służąca spojrzała na mnie zdumiona.
— „Lecz pani, wyszepnęła z cicha, dwadzieścia pięć stopni mrozu na dworze!
— „Otwórz! rozkazuję ci. Natychmiast otwieraj!
Spełniła rozkaz. Nie zważając na mróz tak wielki, zbliżyłam się do okna i wyrzuciłam bukiet na ulicę.
Wprost mego domu, na przeciwległym chodniku stał jakiś mężczyzna, w futro odziany. Kwiaty padły u nóg jego. Zdjął kapelusz, ukłon mi składając, a wtedy dostrzegłam świecącą łysą czaszkę, kocie oczy i długie wąsy księcia Aleosco.

XXVI.

Pojmujesz, iż byłam do najwyższego stopnia zirytowaną i podrażnioną, mówiła dalej Fanny Lambert. Co mogło nadal wyniknąć, jeżeli po pierwszej chwili objawiało się tak natrętne mnie prześladowanie?
Byłam pewną, co do siebie, niepokoiła mnie jednak walka, jaką w przyszłości z tym człowiekiem staczać będę musiała. Przygnębiona tą myślą, przez całą noc oczu zamknąć nie mogłam.
Nazajutrz, wróciwszy z próby, zastałam bukiet i kartę wizytową na stole, w salonie. Rozpłomieniona gniewem, przywołałam pokojówkę. Udając zdziwienie, utrzymywała, iż nie wie, jakim sposobem ów bukiet z biletem znalazły się w pokoju, do którego prócz niej, nikt nigdy nie wchodził w mej nieobecności. Pozwoliłam jej zaprzeczać, ale zarazem powiadomiłam ją, że jeżeli jeszcze raz powtórzy się rzecz podobna, wypędzę ją bez przebaczenia.
Wieczorem dnia tegoż w teatrze, książę znów siedział w swej loży, a obok niego na krześle spostrzegłam ów nieodstępny bukiet, jakiego nieomieszkał rzucić mi na scenę podczas kupletów „Metelli“. Po skończonem widowisku, oddała mi bukiet odźwierna, pomimo mego zakazu; bukiet znalazłam w powozie i bukiet na progu mego mieszkania.
Trzy dni tak upłynęły sprowadzając wzrastającą nawałę kwiatów, aż wreszcie pewnego popołudnia, gdym korzystając z dnia, od próby wolnego, siedziała w mym saloniku, ucząc się roli, drzwi nagie się otworzyły, a w nich ukazał się książę Aleosco uśmiechnięty, ukłon roi składając.
Z razu, bojaźń mnie ogarnęła, lecz to uczucie przemknęło jak błyskawica. Czego miałam się obawiać? Wystarczyło otworzyć okno i wezwać na pomoc przechodniów w razie niebezpieczeństwa. Gniew mną zawładnął — w miejsce obawy. Postanowiłam skończyć raz na zawsze z owym nieznośnym natrętnikiem. Podniósłszy się z krzesła, przystąpiłam ku przybyłemu, a mierząc go wzrokiem od stóp do głowy:
— Pan jesteś księciem Aleosco? zapytałam.
— Tak piękna pani, odpowiedział, a jeśli zechcesz, twój najuczciwszy kochający sługa.
— A więc, pozwól sobie powiedzieć, zawołałam, że podobni tobie książęta, są ludźmi najniższej sfery! Ośmielasz się pan wejść do mego domu, wbrew wydanemu przezemnie zakazowi, przekupiwszy służbę. Przestępujesz próg mego pokoju, wiedząc, iż nie wypada mi przyjąć cię u siebie! Książę Aleosco, mimo żeś księciem, jesteś obok tego gburem!
Uśmiechnął się, a na jego twarz bladą wystąpił rumieniec.
— E! odrzekł żartobliwie, obelgi wychodzące z tak pięknych ust, bywają względami do pozazdroszczenia temu, na którego są rzucane! Nie mogłem żyć dłużej nie widując ciebie, a gdybym cię był prosił pani o zaszczyt przyjęcia mnie u siebie, byłabyś prośbę na pewno odrzuciła. Należało więc postąpić jak ja uczyniłam i nie żałuję tego. Wiadomo ci zapewne, piękna pani, iż jestem szalenie w tobie rozkochanym, jak również wiadomo ci...
Chciał mówić dalej, przerwałam mowę.
— Tak, zawołałam, wiadomo ci, panie, zapewne, co uczyniłam z bukietami, jakiemi mnie uparcie obsypywałeś; wyrzuciłam je oknem i odtąd, uprzedzam, żaden kwiat, pochodzący od pana, nie wejdzie do mego mieszkania. Nie mogę, będąc słabszą fizycznie, znaglić pana siłą, byś wyszedł tąż samą drogą, jaką tu wszedłeś. Lecz oto drzwi. Wyjść proszę!
Książę jak był pąsowym, zbladł nagle.
— Ach! jakże jesteś okrutną! zawołał. Kobiety w ogóle są umiej surowemi w sprawach miłości.
— Mozę w pańskim kraju, z którego pochodzisz, odpowiedziałam.
— Źle czynisz, piękna pani, unosząc się gniewem, mówił uśmiechając się z ironią. Jestem pewien, że pożałujesz tego kiedyś, gdy mnie pokochasz.
Podobna bezczelność doprowadzała mnie do szału.
— Ach! zawołałam, pańskie zuchwalstwo przechodzi wszelką granicę! Nienawidzę cię, nie cierpię! jesteś dla mnie wstrętnym!
— Nie smucę się tem bynajmniej, odrzekł, pokochasz mnie kiedyś.
— Niestety! Wołałabym umrzeć raczej.
— Nie umrzesz, nie! Będziesz zadowoloną z życia i szczęścia! Posiadani wiele cierpliwości. Będę czekał, jak długo zechcesz. Jestem spokojny. I dla mnie chwila nadejdzie.
— Wyjdź pan, proszę po raz ostatni. Inaczej otworzę okno i zawołam!
Książę śmiać się zaczął.
— Chcesz zrobić skandal, a pfe! piękna pani. Znam paryżanki, wiele bardzo pięknych paryżanek, ale umiały żyć one. Ciebie kształcić dopiero potrzeba. Chętnie podejmę się tego, tymczasem do widzenia, mały szatanku. Jesteś na wskroś oryginalną i z tej przyczyny tyle cię kocham, a w przyszłości więcej jeszcze kochać będę.
Tu uśmiechnięty, złożył mi piękny ukłon i wyszedł.

atrzasnęłam drzwi za nim wołając: Idź do djabła!
Usłyszał mnie i przez drzwi odpowiedział:
— Z tobą piękna pani, poszedłbym do niego najchętniej. Wybierzemy się w te odwiedziny, gdy zechcesz.
Upadłam na fotel obezwładnioną, złamana, a nadewszystko mocno zaniepokojona. Widocznem było, iż ów książę zwiększy swe podstępne działania, a w jaki sposób przed niemi się uchronić? Jak uniknąć kiedyśkolwiek zastawionych na siebie sideł? Nie mogłam teraz ufać, ani mej pokojówce, ani służącemu, przekupił on ich oboje.
Wypędzić ich i przyjąć inną służbę? Na co by się to przydało? Jak tych przekupił, przekupi i innych.
Prosić kogo o jakąś opiekę nad sobą? Nie znałam osobistości zajmującej wyższą, albo przynajmniej równą pozycję memu prześladowcy. Prócz tego, widziałam jasno, iż śpiewaczka komicznej opery, nie umiejąca się sama bronić przeciw galanterji wielkiego pana i wzywająca cudzej opieki, wyda się wszystkim w najwyższym stopniu głupią i śmieszną, ponieważ nikt nie uwierzy w niebezpieczeństwo, jakie ja przeczuwałam.
To właśnie niebezpieczeństwo, zawładnęło moim umysłem. Myślałam o niem bezustannie, zapytując sama siebie pod jaką formą ono się ukaże? Dosięgnąć mnie ono nie mogło ani w teatrze, ani na zewnątrz, groziło mi więc widocznie w mym domu, we własnem mojem mieszkaniu, pomiędzy dwoma memi niewiernemi służącemi, którzy gotowi byli każdej chwili za pieniądze wprowadzić księcia do mego pokoju.
Obejrzałam ów pokój najskrupulatniej, by się upewnić czy nie istnieje gdzie w ścianie jakie ukryte wejście, zrobione podczas mej nieobecności, jak to się zdarza w niektórych dramatach i romansach, ów ścisły przegląd uspokoił mnie nieco. Żadne drzwi tajemnicze nie znajdowały się w murze. Taftowa posadzka, pokryta podwójnym kobiercem, nie zawierała żadnego otworu. Garderoba nie miała wyjścia. Jedne, jedyne drzwi, prowadzące do sypialni łączyły się z salonem, a te drzwi prócz zamku, były na zatrzask podwójny zamknięte.
Owóż co wieczór nie tylko zamykałam te drzwi na klucz i zapuszczałam zatrzaski, lecz jeszcze zastawiałam je stołem, na którym umieszczałam dwa fotele. W ten sposób niepodobna było poruszyć drzwi z zewnątrz, bez sprawienia hałasu, zdolnego przebudzić kilkoro śpiących ludzi.
Nie wszystko to jeszcze.
W moim teatrze zaniechano przedstawień „Życia paryskiego“ a rozpoczęto „Rozbójników.“ Grałam w tej operetce „Fiorellę“, a jako nieodłączne akcesorjum w pierwszym akcie zatknęłam za pas mojej czerwonej spódniczki mały sztylet damasceński z szesnastego stulecia, niezmiernie ostry, kończaty. To piękne cacko było moją własnością. Nosiłam go przy sobie bezustannie. W dzień idąc do teatru, w nocy, wracając do domu, miałam go w kieszeni mego ubrania. W nocy przed zaśnięciem, kładłam go pod poduszkę, przekonawszy się, iż łatwo z pochwy wydostawać się dawał, i dzięki temu wiernemu przyjacielowi, nie obawiałam się już nikogo.
Po zaprowadzeniu tych ostrożności, zdarzyło się to, co zwykle następuje w życiu, to jest, iż okazały się one całkiem bezpotrzebnemi. Książę Aleosco, którego przez cały tydzień spotykałam bezustannie i widywałam co wieczór siedzącego w swej loży, znikł nagle. Mówiono za kulisami iż wezwany w nowej misji dyplomatycznej wyjechał chwilowo. Jakaż rozkosz! jaka ulga dla mnie! Odetchnęłam pełnemi płucami!

XXVII.

Grałam „Fiorellę w Rozbójnikach“ po raz ostatni, opowiadała dalej. W następnych dwóch sztukach nie występowałam wcale. Dyrekcja zadowolona z mej gorliwej pracy, udzieliła mi urlop jedenastodniowy.
Z uwagi na panujące podczas tej zimy bardzo silne mrozy, dla ochronienia głosu od przeziębienia, kazałam sobie urządzić na saniach rodzaj karety, składającej się z zamkniętego pudła. Do tego ekwipażu zakładano dużego czarnego konia, szybko chodzącego w zaprzęgu.
Wyszedłszy z teatru pewnego wieczora o dwunastej, dostrzegłam w pobliżu bramy oczekujący na mnie mój powóz, z moim koniem i stangretem. Wsiadłam, a zatrzasnąwszy drzwiczki z pośpiechem, otuliłam się w futro. Woźnica ruszył z miejsca i sanie pomknęły szybko po stwardniałym śniegu. Zdawało mi się w chwili wyruszenia, że mój koń biegł szybciej, niż zwykle, co wyznam nie martwiło mnie wcale, pragnęłam bowiem znaleść się jak najprędzej w swoim zakątku. Pomimo jednak tego przyspieszonego biegu, kilkanaście, minut upłynęło, a powóz mój nie zatrzymywał się wcale.
Gęsta lodowa powłoka, wytworzona przez zimno na szybach karety, nie dzwoliła mi nic widzieć na zewnątrz, ani rozróżnić gdzie się znajdowałam. Spuściwszy jedno z okien, wyjrzałam, ale na ciemnej i pustej drodze po jakiej mknęły sanie nic dojrzeć nie mogłam. Hałas, wywołany spuszczeniem okna w powozie zdawał się jakoby dodawać rączości koniowi. Woźnica pędził tak szybko, iż ów bieg oddech mi w piersiach tamował. Zkąd mój koń mógł nabrać tyle energji? Co się to znaczy? Miałżeby się rozbiegać? zapytywałam siebie z obawą.
Zawołałam na stangreta drżącym z trwogi głosem. Nie odpowiedział. Kazałam mu przystanąć. Nie usłuchał mnie. I otóż myśl, że wpadłam w zasadzkę, zabłysła mi w umyśle. Dla upewnienia się w tym względzie próbowałam otworzyć drzwiczki od karety. Oparły się, mimo moich wysileń, powstrzymywane widocznie jakimś ukrytym mechanizmem. Czekałam, zrozumiawszy wszystko! Był to obcy powóz i obcy koń, który mnie wiózł lecz powóz i koń zupełnie podobne do moich, tak z kształtu jak uprzęży. Nawet woźnica był podobnym do mego służącego, miał takież długie wąsy i czapkę futrzaną, wsuniętą na uszy.
Zasadzka nie ulegała zaprzeczeniu. Kto jej sprawcą? Powątpiewanie tu nie istniało wcale. Zdawało mi się, że widzę przed sobą nazwisko księcia Aleosco, iskrzące w ciemnościach nocy. Wstrzymywał się on widocznie przez czas jakiś od jawnego okazywania mi swych względów i sam nawet być może rozsiał wiadomość o swojem wyjeździe, aby uśpiwszy mą baczność, działać.
Cóż o mnie sądzisz, mój przyjacielu? Zdenerwowana i pełna obawy na początku grożącego mi niebezpieczeństwa, w miarę zwiększania się tegoż odzyskałam dzielność i siłę. Oburzenie wzrastało, ale nie obawiałam się wcale. Wsunąwszy rękę do kieszeni, poczułam w niej ukryty mój mały sztylet.
Koń mknął wciąż szybko, wyjechaliśmy po za obręb miasta, zostawiwszy za sobą ostatnie domy przedmieścia. Sanie mknęły po śniegiem usłanej drodze, całkiem mi nie znanej. Po obu stronach tej drogi wysokie drzewa, pokryte szronem, podobne były do widm olbrzymich, wyciągających ramiona pośród ciemności z pod swoich białych całunów.
Szalona ta jazda tak długo trwała, iż o ile sądzić mogłam, ujechaliśmy najmniej mil kilkanaście. Zostawiłam szybę otwartą. Lodowaty wicher wpadał w głąb powozu. Zęby mi szczękały, nie ze strachu jednak, ale z zimna. Nagle, zwolnił się bieg konia. Woźnica wydał odgłos jakiegoś hasła. Posłyszałam skrzypienie zawias jakoby otwierającej się bramy. Sanie zmieniły kierunek i zjechawszy na bok z owej twardej drogi, zagłębiały się do połowy w miękkim śniegu.
Zdawało mi się, że wjechaliśmy w jakąś aleję, wiodącą do zamku, lub jakiegoś ustronnego domu i nie omyliłam się w mojem przypuszczeniu.
Wyjrzawszy oknem powozu dostrzegłam w niewielkiej odległości jakąś ciemną masę ze świetlanemi punktami. Koń szybciej biedź zaczął i po kilku minutach zatrzymał się przed peronem, z którego kamienne schody prowadziły po podwójnych drzwi oszklonych, dających wejście do sieni, oświetlonej kandelabrami o mnóstwie świec zapalonych.
Drzwi karety przy wejściu do owego zamku otwarły się same, niewątpliwie za pomocą mechanizmu ukrytego pod siedzeniem stangreta, a przezeń w ruch wprowadzonego.
Wysiadłam.
Będąc młodem dziewczęciem i zamieszkując z ukochanym mym ojcem na przedmieściu Montmartre, czytywałam wiele romansów otrzymywanych z czytelni przy placu Breda. W wielkiej liczbie powieści tak nowych, jak starych, napotykałam kobiety i młode dziewczęta zawikłane w podobnych jak była obecna moja sytuacja i dozwoliłam się bezwiednie ogarnąć melodramatycznemu zainteresowaniu tą przygodą bardzo zwykłą niegdyś w dawnych dobrych czasach, lecz nader rzadko zdarzającą się w naszej epoce realnego życia.
I nastąpiła we mnie owa szczególna przemiana, iż bez najmniejszego przestrachu, ciekawość budziła się we mnie i pragnęłam tak żywo poznać „dalszy ciąg“ mego porwania jak niegdyś gdy z bijącem sercem przewracałam karty pochłanianego romansu, zapytując siebie: „Wielki Boże! cóż się stanie z tą biedną kobietą?“
Obecnie jednak zachodził ów ważny szczegół, że ową, „biedną kobietą“ ja byłam.
Zaledwie wysiadłam, gdy jakaś kobieta w podeszłym wieku, z pozoru wyglądająca na służącą, ukazała się we drzwiach pałacu, a złożywszy mi niski pokłon, pochylona prawie do ziemi, chciała całować me ręce, czego nie dozwoliłam jej uczynić. Z oznakami najgłębszego szacunku wprowadziła mnie do pałacowej sieni. Przystanąwszy tu zwróciłam się do mej przewodniczki zapytując:
Moja kobieto, powiedz mi gdzie jestem?
Służąca coś mi opowiadać zaczęła w swem rodowitem narzeczu, czego nierozumiałam wcale, ona zarówno nie znała francuskiego języka. W takich warunkach rozmowa pomiędzy nami stała się niemożebną.
Dała mi znak, ażeby pójść za nią, co uczyniłam bez wahania. Weszła wraz ze mną na obszerne schody, pokryte perskim kobiercem, a oświetlone wielką latarnią zawieszoną u sufitu. Przebiegłyśmy razem galerję, pełną obrazów i myśliwskich trofei, aż wreszcie zaprowadziła mnie do apartamentu którego bogactwo i zbytek w zdumienie mnie wprawiły.
Nie będę ci opisywała szczegółowo owych cudów, zbieranych widocznie całemi wiekami, w salonach i sypialni, niezmiernych rozmiarów. Widziałeś, kochany artysto, bezwątpienia owe nieporównanej piękności obicia, meble, jakie się znajdują w muzeum w Cluny. Posadzka w sypialni, zamiast kobierca, była okrytą futrami z lisów błękitnych, których wartość wynosiła więcej nad sto tysięcy talarów. Z tego jednego szczegółu, możesz łatwo sądzić o reszcie.
Pozapalane świece w wielkiej liczbie, jak gdyby na jaką uroczystość, oświetlały wspomnione pokoje. Niesłychanie wielkie ogniska płonęły na czterech olbrzymich kominkach, rzucając żywe światło i ciepło. Wschodnie kadzidła, umieszczone w srebrnych przeźroczystych szkatułkach, rozsiewały rozkoszną woń do koła.
Stolik z jednen nakryciem, zastawiony był srebrnemi i kryształowemi naczyniami dziwnego starożytnego kształtu, oraz zimnemi i gorącemi potrawami, tudzież flakonami wina czerwonego, żółtego i złotawej barwy.
Ów widok nieznany do tego stopnia oddziałał na moją wyobraźnię, iż zapomniałam, że w owej chwili należało mi się zająć czem innem.
Służąca zaczęła znowu w swej niezrozumiałej dla umie mowie coś opowiadać mi szybko i długo. Gestem nakazałam jej milczenie. Uciekła się do mimiki, dając mi znak, abym usiadła przy stole, gdzie usługiwać mi będzie.
Co wieczór, wróciwszy do siebie z teatru, jadłam lekką wieczerzę. Jest to zwykłym zwyczajem śpiewaków i aktorów, zmuszonych wcześnie obiadować a ztąd bez wielkiego apetytu. Po tak wczesnym posiłku, umierałam prawie z głodu i pragnienia.

XXVIII.

Przynęcający pozór zastawionych potraw zwiększał mój apetyt, tem bardziej, że jestem nieco łakomą. Co chcesz? posiadam wad za wiele. Siadłam więc przy stole. Nagle przyszła mi na myśl pewna uwaga.
— Rzecz nie zaprzeczona, mówiłam sobie, iż zostałam wplątaną w zawiły melodramat a nie masz podabnej sztuki w której by zdrajca nie użył na pomoc jakiegoś odurzającego narkotyku w postaci flakonu napełnionego likierem, lub winem. Nic mnie nie przekonywa, ażeby książę wierny owym tradycjom uśpić mnie tym sposobem nie pragnął. Stary to figiel, wiem dobrze, ale nieufność jest matką bezpieczeństwa. Postanowiłam więc być ostrożną w tym razie i odsunąwszy na bok smaczne potrawy, oraz wina topazowej i rubinowej barwy, poprzestałam na kawałku chleba i szklance wody ku wielkiemu osłupieniu służącej, która gestami usiłowała wyjawić swoje zdumienie.
Po skończeniu mej skromnej wieczerzy, wskazała mi łóżko, wielkie monumentalne łoże, umieszczone na wzniesieniu, pod perską złotem przerabianą zasłoną, na której tak jak i wszędzie widniała haftowana mitra książęca z koroną. Potrząsnęłam głową, aby kobiecie dać poznać, że się nie udam na spoczynek, a następnie gestem wskazując jej drzwi, oznajmiłam że odejść może.
Oddaliła się, pomrukując z cicha.
Zostawszy samą, usiadłam w fotelu naprzeciw płonącego ogniem kominka i snuć poczęłam całe pasmo uwag, jakie nie były ponętne bynajmniej. W tem rozmyślaniu usnęłam znużona, a skoro się przebudziłam, wstrząsana złemi marzeniami, szary blask dzienny wpływał do pokoju przez szerokie szyby okien.
Zrazu pomyślałam o ucieczce, lecz jednocześnie przekonałam się, że to było niemożebnem. Sypialnia i salon, stanowiły oddzielne moje schronienie. Gdym chciała pójść dalej znalazłam wszystkie drzwi szczelnie zamknięte, a po za temi drzwiami nieomylnie czuwano.
Weszła służąca, z głębokim jak dnia poprzedniego ukłonem i zastawiła śniadanie, którego nie tknęłam zarówno jak wczorajszego obiadu, ponieważ dla znanych wyżej powodów, postanowiłam jeść tylko chleb i pić wodę.
Dzień wydawał mi się być długim nieskończenie, nie miałam więc sposobu uchronienia się przed przygniatającą mnie nudą.
Okna wychodziły na park obszerny, pokryty śniegiem. Ciemna zieleń sosen, rysowała się smutnie na białości gruntu i szarem tle nieba. Żadna żyjąca istota nie ożywiała rozległego widnokręgu.
Ze zmierzchem ukazała się służąca, ale tym razem w towarzystwie lokaja, który powstawiał świece w kandelabry i zapalił je; następnie położył dwa nakrycia na stole, jedno naprzeciw drugiego. Te dwa nakrycia oznajmiały że książę ukaże się nareszcie. Przygotowałam się na jego przyjęcie uzbrojona w gniew i pogardę.
Wkrótce posłyszałam przyśpieszone kroki w sąsiednim pokoju, drzwi się otworzyły, wszedł książę Aleosco.
Za pierwszem na niego spojrzeniem, zdumienie mnie ogarnęło. Spodziewałam się go ujrzeć zmięszanym, nieco zakłopotanym swym niecnym postępkiem. Omyliłam się jednak. Najswobodniej zbliżył się ku mnie, jak gdyby składając mi poufną wizytę.
Ubrany był w garnitur wieczorowy z nieodstępną na piersiach sprzączką djamentową. Trzymając w lewej ręce kapelusz, podał mi prawą z uprzejmym uśmiechem, do powitania. Cofnęłam mą rękę.
— Dzień dobry piękna pani, a raczej dobry wieczór, rzekł, jak gdyby nie zważając na ów ruch z mej strony. Cieszę się niewymownie, iż mam zaszczyt nareszcie przyjmować cię u siebie.
— Ach! zawołałam z uniesieniem, nazywasz więc pan przyjęciem u siebie, porwanie kogoś przemocą i zamknięcie go na potrójny zamek? Tylko stróże więzienni okazują gościnność tego rodzaju!
Aleosco roześmiał się głośno i usiadł naprzeciw mnie, po drugiej stronie kominka.
— Proszę cię, moja kochana, rzekł do mnie, nie unoś się nadaremnie. Na co się bowiem to przyda? Gdybym cię był prosił byś przyjechała do mnie w odwiedziny, nie zechciałabyś tego uczynić, wszak prawda?
— Ma się rozumieć!
— Wiedząc więc o tem, uwiozłem cię, ale łagodnie, z wszelkiemi przynależnemi względami.
— Lecz to nikczemne, to podle!
— Bynajmniej! Prowadziłem mą grę, nic więcej, bałem ci odwet. Nie mogąc u siebie w domu wyrzucić mnie oknem, wyrzuciłaś mnie drzwiami, co było dla mnie obelgą. Nie nawykłem do czegoś podobnego. Powiedziałem więc sobie: „Musi ona przybyć do mnie, potrzebuję z nią pomówić.“ I oto przyjechałaś, jak widzisz...
— Tak za pomocą nikczemnej zdrady!
— Ale gdzież znowu! Za pomocą maleńkiej zasadzki i to w zupełnie dobrym tonie. I otóż jesteś. Przyjmij swój los dzielnie, z odwagą. Gdy niepodobna unikać czegoś, nie lepiej że z filozofią poddać się temu. Proponuję ci zawieszenie broni. Bądźmy na teraz dobrymi przyjaciółmi. Później zostaniesz mym wrogiem, jeżeli ci się podoba. Sądzę, iż przyszliśmy do wzajemnego porozumienia? Proszę więc o zaszczyt obiadowania wraz zemną! Wszakże nie zechcesz mi tego odmówić?
— Czyż podobna mi niechcieć? opowiedziałam z ironią. Znajduję się wszak u ciebie. Jestem uwięzioną. Jesteś tu panem i silniejszym nademnie. Masz wszelkie prawo narzucania swej woli. Lubo jestem posłuszną, ale protestuję przeciw temu!
Roześmiawszy się, zadzwonił. Służąca natychmiast się ukazała. Wyrzekł do niej kilka słów, jakich zrozumieć nie zdołałam a potem, zwróciwszy się, rzekł do mnie:
— Ta kobieta usługiwać nam będzie. Obecność lokaja jest krępującą w podobnem sam na sam nieprawdaż?
— Niewiem! zawołałam. Takie sam na sam przytrafia mi się po raz pierwszy w życiu!
— Doprawdy? zapytał, patrząc we mnie z uśmiechem.
— I wiesz pan dobrze, że ono jest mi narzuconem, że jest mi wstrętnem!
— Ułożymy to wszystko jak najlepiej, odpowiedział, a teraz siadajmy do obiadu.
Tu podniósł się i podał mi rękę, którą odsunęłam.
Jak wiesz, mówiła Fanny zwracając się do Jerzego, tak dnia poprzedniego wieczorem jako i z rana, piłam tylko wodę i nic nie jadłam oprócz kawałka chleba. Głód mi dokuczał niesłychanie. Pomyślałam więc, ponieważ książę będzie jednocześnie jadł ze mną, wszelkie usiłowania w tym rodzaju jakich się obawiałam, niemożebnemi się staną.
Usiadłam naprzeciw niego. Nie jestem wstanie opisać ci mego nerwowego podrażnienia. Nie mogłam sobie wybaczyć, iż się znajduję przy stole tego zuchwalca, jakiego przed kilkoma dniami wyrzuciłam za drzwi, a który tak gorzki dał mi odwet, uwożąc mnie nikczemnie.
Gdyby moi towarzysze teatralni, za pomocą jakiej magicznej lornetki mogli mnie byli ujrzeć siedzącą przy księciu w jego mieszkaniu, nie mieliżby prawa czynić najhaniebniejszych przypuszczeń i uważać za obłudną komedję tego całego mojego z nim postępowania?
Wiem że pozory te byłyby najzupełniej mylnemi, lecz wyrzucałam sobie, żem im wyniknąć dozwoliła. Mówiłam sobie, że byłoby dzielniej i godniej, przecierpieć głód odważnie, trzymając zdała prześladowcę i tak u niego, jak i u siebie, nie odpowiadać mu i nie słuchać go wcale.
Nieszczęściem było już zbyt późno na coś podobnego. Książę, jak gdyby pragnąc mnie uspokoić, przez cały czas trwania obiadu, nadzwyczaj grzecznym i powściągliwym się okazywał.
Być może, myślałam, chce mi dać tylko naukę, przekonywając mnie, żem niewłaściwie w sposób tyle brutalny przyjęła u siebie światowego człowieka, wielkiego pana, poczem dozwoli mi odjechać swobodnie, zauważyłam jednak, nie bez obawy, że pił wiele, a owe wychylane często kielichy zarumieniały mocno jego twarz bladą.
Mimo blasku mnóstwa świec, umieszczonych na stole pomiędzy nami, gdy jego kocie oczy wpatrywały się we mnie, odnajdowałam w owych źrenicach toż samo światło fosforyczne, jakie mnie uderzyło tak żywo, gdym go po raz pierwszy ujrzała w teatrze.
Bądź co bądź, obiad spokojnie się ukończył. Książę Aleosco skinął na służącą. Wyszła i powróciła z dwoma lokajami, którzy stół wynieśli.
Usiadłam w pobliżu kominka. Zniknęła we mnie ta dzielność i odwaga, o jakiej poprzednio mówiłam. Zaczęłam się obawiać. Serce mi w piersiach biło gwałtownie tamując oddech prawie.
Aleosco usiadł naprzeciw mnie z założonemi na krzyż rękoma. Czułam ciążące na sobie jego spojrzenie i nieśmiałam podnieść oczu, ażeby się z niem nie spotkać. Nastąpiła chwila długiego milczenia, jaką przerwał tętni słowy:
— Teraz, moja kochana, porozmawiamy oboje poważnie:

XXIX.

Siedziałam niema i nieruchoma, jak gdyby nie słysząc słów jego. Książę mówił dalej.
— Wyznałem, że cię kocham, wszakże wiesz o tem?
— Tak, a ja odpowiedziałam, że pan jesteś wstrętnym dla mnie. Mamże ci to powtórzyć jeszcze?
— Nie! odrzekł, nie zadawaj sobie trudu. Kobiety zwykle mówią wbrew myślom i przekonaniu. O! znam ja je dobrze.
— Lecz mnie pan nie znasz!
— Na wskroś, jak inne, moja kochana, zresztą to nic nie znaczy. Jeżeli nie kochasz mnie teraz, nadejdzie chwila gdzie jeszcze pokochasz mnie szalenie.
— Nigdy! zawołałam.
— Ależ pomówmy proszę poważnie. Moje uczucie nie jest chwilowym kaprysem. Jest to miłość prawdziwa, głęboka, namiętna miłość.
— Co mnie to obchodzi?
— Powinno cię wiele obchodzić. Jestem bogaty, niezmiernie bogaty!
— W jakim celu pan mówisz mi o tem? zawołałam patrząc na niego z pogardą! Chcesz może ofiarować mi pieniądze, sądząc, że jestem towarem do sprzedania?
— Nie! tak nie sądzę. Gdybyś zechciała się sprzedać, kupiłbym cię bez targu, upewniam!
— Choćbyś był nawet posiadaczem miljonów, nie byłbyś wstanie opłacić mojej wartości.
— To pewna, odrzekł. Ależ ja ci nie proponuję żadnego targu! Pfe! cóż za myśl!
— Proszę więc, wytłómacz się pan i nie obrażaj mnie, jak przystoi człowiekowi, zajmującemu tak wysokie stanowisko.
Aleosco począł obszernie się usprawiedliwiać, lubo nie dość jasno. Ow dyplomata był płodnym w różne wybiegi. Usiłował zmieniać postać rzeczy, przedstawiając ją w zupełnie fałszywem świetle.
Przekonywał, iż nie przedstawia mi targu, lecz sytuację nie tylko godną przyjęcia, ale niezmiernie ważną i śwńetną, ponieważ jak niegdyś Ludwik XIV-ty. raczył by uczynić ze mnie swoją „metressę“ zaszczyt tak wielki, jakiego nie udzielił żadnej z poprzednich swoich kochanek. Prócz tego zapewniłby mi majątek, złożywszy w me ręce akt w ścisłej formie sporządzony, a przyznający mi sześćdziesiąt tysięcy liwrów renty. Po pięciu latach stałej wierności kapitał od wspomnionej renty stałby się wyłączną moją własnością.
— Zatem rzecz ułożona, zgadzamy się oboje?
— Przeciwnie, odpowiedziałam. Wszak miałam zaszczyt oznajmić panu, iż nie jestem przedmiotem do sprzedania!
Wybuchnął gniewem.
Zrozumiałam że chwila stanowcza się zbliża.
Zerwawszy się z krzesła, zaczął szybko chodzić po pokoju, a potem stanąwszy przedemną:
— Odmawiasz więc? zapytał przytłumionym głosem.
— Tak!
— A jednak musisz być moją ponieważ cię kocham, odparł z zaciętością. Zapominasz, że się znajdujesz w mym domu. Zapominasz, żem ja tu wyłącznym panem wszystkiego!
— Tak, jesteś panem swych koni, swych psów i służby, ale nie moim! Nigdy się nie jest panem kobiety która odtrąca od siebie. Człowiek, który używa siły przeciw kobiecie, jest podłym hultajem! zawołałam.
— Nie! jest on tylko człowiekiem który kocha, kocha do szału, a widzi się być odtrąconym. Dotrzymam co ci przyrzekłem, lecz moją być musisz!
Tu szybko zbliżywszy się ku mnie, chciał mnie pochwycić w ramiona.
Zerwałam się jednym skokiem i przebiegając pokój, jak strzała, schroniłam się do salonu, przewracając meble stojące na drodze, aby z nich utworzyć zaporę dla ścigającego mnie prześladowcy. Przez kilka minut jakie zdawały mi się być jak wiek długiemi, graliśmy w ten sposób oboje scenę z trzeciego aktu „Naszych przyjaciół.“ Pozostawał mi teraz ostatni środek obrony, uciekłam się do niego. Wyjąwszy z kieszeni mały sztylet, ową broń drobną z „Rozbójników“ dobyłam go z pochwy.
Książę roześmiał się głośno.
— Chcesz się więc bronić przeciw mnie tem cackiem? zapytał.
— Wyrwiesz mi go chyba wraz z ręką! odpowiedziałam. Byłby to postępek, godny ciebie, ale oszczędzę ci trudu. Jeśli się zbliżysz choć o krok jeszcze, zabiję się!
— Mówi się tak zwykle, odrzekł szyderczo, lecz spełnia rzadko kiedy.
I jednocześnie przeskoczył stolik i dwa fotele, tę słabą barykadę, dzielącą mnie od niego.
Przyłożyłam szybko sztylet do piersi i nacisnęłam. Stal ostra, kończasta, jak w najlepszym angielskim scyzoryku, przebiwszy ubranie utkwiła mi w ciele. Krew wytrysnęła. Czerwona plama ukazała się na staniku mej jasno popielatej sukni.
Książę pobladł i cofnął się, wydając głuche mruknięcie.
— Ha! rzekł przytłumionym głosem, masz słuszność, postąpiłem jak głupiec. Odrzuć ten nóż!
— Skoro pan wyjdziesz z pokoju.
— Nie masz się czego obawiać, daję ci na to moje szlacheckie słowo!
— Sądzisz pan, że twoje słowo upewnić mnie jest w stanie?
— Przebacz mi straszną obelgę, lecz zasłużyłem na i nią, wyrzekł, odchodzę. Jeden wyraz tylko. Jestżeś niebezpiecznie zranioną?
— Nie sądzę. Na czas mnie powstrzymałeś!
— Może sprowadzić doktora?
— Nie! Chcę być samą, swobodną, ot! wszystko!
— Jutro będziesz wolną.
— Mogęż temu wierzyć?
— Daję ci na to powtórnie me słowo.
Tu Aleosco, zupełnie uspokojony, ukłonił mi się i wyszedł.
Za chwilę potem, weszła służąca, przynosząc bandaże, kompresy, flakony z gojącemi środkami, słowem, całą aptekę. Zaczęła wydawać niezrozumiałe dla mnie okrzyki, połączone z jęczeniem, aż wreszcie uspokoił ją mój gest nakazujący milczenie.
Pytała znakami, czy pozwolę jej odpiąć swój stanik i obejrzeć ranę, która nieprzedstawiając niebezpieczeństwa, bardziej mi niż w pierwszej chwili dokuczała.
Wycisnąwszy krew, położyła kompres nasiąknięty płynem, przywiązawszy go pośrodku dwoma bandażami. Ta dobra kobieta mogła byłaby zostać pierwszego stopnia infirmerką. Po dokonaniu powyższej operacji, odeszła na moje skinienie.
Pojmujesz bezwątpienia, że po tylu silnych wzruszeniach potrzebowałam gwałtownie spoczynku, zobowiązanie księcia, spokojność mi wróciło. Przekonał się, że groźba odebrania sobie życia nie była z mej strony daremną. Mimo to wszystko, nie rozbierając się, noc całą przespałam w fotelu.
Nazajutrz rano, około dziesiątej, ukazała się służąca, przynosząc na srebrnej tacy kopertę, zaklejoną wielką lakową pieczęcią z herbem Aleoscó’w. Otwarłam ją z gorączkowem pośpiechem, przeczuwając iż coś ważnego w sobie zawiera.
List księcia był krótkim. Nie przypominam sobie dokładnie zawartych w nim wyrazów, lecz oto treść jego. Pisał mi książę, iż według uczynionego przezeń zobowiązania jestem wolną, że powóz czeka na moje rozkazy, aby mnie odwieść gdzie mi się podoba, lecz obok tego nie mając odwagi sam osobiście ukazać się przedemną bez mego zezwolenia, prosi mnie o kilku minutową rozmowę. Wiadomość, jaką mi pragnie udzielić, jest rzeczą nader doniosłego znaczenia i zmieni ona. jak sądził, zupełnie moje zapatrywania. Gdybym zechciała go przyjąć u siebie, wystarczy uczynić służącej znak potwierdzający.
Niebezpieczeństwo zniknęło; ciekawość kobieca poczęła odzyskiwać swe prawa i nie miałam powodów by nie wysłuchać owej tyle doniosłego znaczenia mającej wiadomości. Skinęłam głową po kilkakrotnie, by dobrze dać poznać służącej moje zezwolenie.
Odeszła, a w kilka minut później książę się ukazał.
— Obawiam się, rzekł, iżby wczorajsze moje postąpienie, wywoławszy słuszny wstręt w tobie, nie stało się przeszkodą w udzieleniu mi tyle pożądanej chwili rozmowy. Cieszę się, iż przebaczywszy mi to, przyjąć mnie raczyłaś. Do chwili obecnej pogardzałem kobietami. Sądziłem, iż począwszy od cór wieśniaczych, aż do najwyższej arystokratycznej damy, można wszystkie kupić za pieniądze i że w podobnym razie, chodzi tylko o grzeczne i umiejętne zaproponowanie ceny. Ty jesteś pierwszą która mi dowiodłaś, że się myliłem i pierwszą jaką pomimowolnie szanować jestem zmuszonym. Uczuwając ztąd dla ciebie tem większą miłość, wyrzec mi się ciebie niepodobna. Wiem, iż nie zechciałabyś nigdy zostać moją kochanką, a więc jeżeli zechcesz, będziesz mą żoną...

XXX.

Byłam do tego stopnia nie przygotowaną na podobną propozycję, mówiła dalej Fanny, żem w pierwszej chwili osłupiała.
— Twoją żoną? wyjąkałam z cicha.
— Tak, żoną, powtórzył.
— A zatem księżną Aleosco?
Książę przecząco potrząsnął głową.
— Nie, to niepodobna, odpowiedział.
— W jaki więc sposób mógłbyś być mym mężem, nie dawszy mi prawa do noszenia swego nazwiska i tytułu?
Książę Leon wytłómaczył mi, iż osobistości, należące do wysokich rodów arystokratycznych i zajmujące jak on, wybitne stanowiska społeczne, nie mogą się żenić bez uzyskania na to monarszego zezwolenia, a zaniesionej przezeń prośbie, w tym razie, z przyczyny, iż jestem tylko operetkową śpiewaczką, niechybnie by odmówiono.
— Ale natenczas cóż mi pan ofiarujesz? pytałam. Nie rozumiem tego wszystkiego?
— Ofiaruję ci, odrzekł legalne małżeństwo, lecz bez publicznego ujawnienia, co się nazywa związkiem morganatycznym. Jest to dostatecznem do uspokojenia wszelkich skrupułów z twej strony i pozwoli ci zająć znakomitą sytuację, jaką ci przedstawiam.
Poczynam rozumieć nareszcie, odpowiedziałam. Potajemne małżeństwo, w jakiej kaplicy zamkowej, błogosławione przez osobistość przebraną za księdza, w obec przekupionych świadków. Podobny zamiar nie przynosi panu zaszczytu bynajmniej! Jest to środek nazbyt zużyty i dający się łatwo odgadnąć.
Książę zaczerwienił się, a potem pobladł.
— Sądzisz mnie więc być zdolnym do podobnie haniebnego podstępu, wyszepnął. Zatem uważasz mnie za ostatniego nędznika?
— Uważam za człowieka, dla którego wszelkie środki są dobremi, byle doprowadziły do celu. Co pan chcesz, sądzę cię z własnych twych czynów. Czy zapomniałeś szczegółów wczorajszego wieczora?
Aleosco opuścił głowę.
— Rzeczywiście, wyrzekł po chwili, zasłużyłem na pomienioną obelgę. Możesz nie ufać mojemu słowu, mam jednak sposób, jaki rozproszy twoje powątpiewania. Pisałem ci że jesteś wolną. Mój powóz może każdej chwili odwieść cię do twego mieszkania. Jeżeli zechcesz zostać mą żoną, obierz stolicę, w jakiej nastąpią nasze zaślubiny. Wybierz zarówno kościół i księdza, którego nakłonię ażeby te małżeństwo odbyło się bez rozgłosu, potajemnie. Widzisz więc, iż żaden podstęp nie istnieje tu z mej strony. Dozwalam ci odjechać. Zostawiam czas do rozmyślenia się. Proszę o przebaczenie zuchwalstwa do jakiego winnym się być czuję, lecz które chciej usprawiedliwić gorącą dla ciebie miłością. Jutro jeśli pozwolisz, przybędę do ciebie po odpowiedź, od jakiej zależy me szczęście. Wszak zgodzisz się i przyjechać mi pozwolisz?
Niepodobna było inaczej jak potwierdzająco odpowiedzieć, co też uczyniłam.
W kilka godzin później, wróciłam do mego małego domku na przedmieściu, gdzie znalazłam pokojówkę i mego służącego, mocno zaniepokojonych mojem tak nagłem zniknięciem.
Stangret badany przezemnie, opowiedział, iż w przeddzień wieczorem, jakiś mężczyzna przyszedł do niego z rozkazem, jakoby przezemnie wydanym, by nieprzyjeżdżał z powozem po mnie do teatru, ponieważ jedna z mych przyjaciółek odwiezie mnie swoim. Pokojówka potwierdziła prawdę tego zeznania i tym sposobem manewr księcia wyjaśnionym mi został.
Resztę dnia i noc całą spędziłam na rozmyślaniu.
Nie kochałam mojego konkurenta, uczuwałam nie tylko obojętność, ale jakiś wstręt nieokreślony, musiałam jednak wyznać sama w obec siebie, iż odrzucać jego propozycję byłoby do niedowybaczenia szaleństwem i że nigdy już w życiu nie znalazłabym sposobu zapewnienia sobie bardziej uczciwej a świetnej przyszłości.
Co chcesz, mój przyjacielu? mówiła Fanny. My, córy Ewy tak jak skowronki, dajemy się chwytać na zwierciadła. Legalna żona księcia, mimo że to małżeństwo jawnem by nie było, stawała się prawie księżną, a perspektywa ta olśniewała, przyznaję, ubogą operetkową śpiewaczkę.
Aleosco, kochał mnie zapamiętale, wielka ofiara, jaką był gotów uczynić poświęcając dla mnie swą wolność, dostatecznie przekonywała mnie o tem! Być może, myślałam, będzie on dla mnie najlepszym z mężów i uczyni mnie szczęśliwą?
Bądź co bądź, skoro się ukazał nazajutrz z kolosalnym bukietem w ręku, a tym razem w najuczciwszym celu, otrzymał odemnie przyzwalającą odpowiedź co doprowadzało go do szału radości.
Pewnego wieczora w następnym tygodniu, w pałacowej kaplicy księcia, nastąpiły nasze zaślubiny w obecności czterech świadków. Spisano według prawnych form akt małżeństwa i jedną z kopii tegoż mnie doręczono.
Nazajutrz po uzyskanem uwolnieniu z teatru zawiózł mnie książę do znanego mi już zamku, w którym przepędziliśmy trzy miesiące, nie widując nikogo.
Żona prawdziwie rozkochana w swym mężu, znalazłaby była może powab, w owem długiem sam na sam, pośród samotności, ja jednak, czując zupełną obojętność dla tego człowieka, nudziłam się śmiertelnie, dni i tygodnie wydawały mi się być nieskończenie długiemi.
Małżonek mój wyjeżdżał od czasu do czasu na dni kilka, a za każdym powrotem obsypywał mnie książęcej wspaniałości podarunkami. Były to po większej części drogocenne klejnoty. Miał wielkie upodobanie do biżuterii, lubił jaskrawe, zbytkowne toalety kobiet, i co wieczór ubrana w suknię balową, z djamentami we włosach, na szyi i ręku, obiadowałam z nim sama w wielkiej rzęsiście oświetlonej sali.
Po trzech miesiącach nudzić go zaczął pomieniony tryb życia, spostrzegłam to, lecz zamiast się smucić, cieszyłam, spodziewając, iż wkrótce ukończy się wreszcie to jednostajnie klasztorne a tak nieznośne mi życie.
— Rychlej czy później, zechcesz zapewne wyjechać do Wiednia, mówił mi pewnego rana, pojadę więc tam dziś, aby urządzić dla ciebie mieszkanie.
Przez dwa dni był nieobecnym, a powróciwszy zawiózł mnie do pięknego pałacu, z niesłychanym przepychem i zbytkiem urządzonego, oznajmując iż odtąd tu będę zamieszkiwała.
— A ty? zapytałam.
— Och! ja, odrzekł, wszak wiesz, że mam drugi, swój własny, moja kochana! Będę jednakże przyjeżdżał do ciebie codziennie.
— Tak? zawołałam, chcesz więc abym uchodziła w obec ludzi za twoją kochankę?
— To nieuchronne, odparł najobojętniej.
— Ależ ja jestem twą żoną.
— Nie zaprzeczam.
— I pozwolisz krążyć tyle ubliżającym obojgu nam wieściom?
Uśmiechnął się, jak gdyby przekonany, iż nic nie zdoła skalać jego honoru i odrzekł:
— Wynajdż sposób, zapobieżenia temu jeżeli możesz?
— Jest sposób, wyjawienie prawdy.
— Niepodobieństwo moja kochana, dla wiadomych już powodów. Powiedziałem naprzód, że nasze małżeństwo publikowanem być nie może.
Miał słuszność. Nie miałam prawa się uskarżać, zawiniłam.
Prowadziłam dom na wielką skalę. Cały Wiedeń wkrótce zajmować się począł piękną francuską śpiewaczką, tak wspaniale protegowaną przez księcia. Dozwolił obiegać pogłoskom niezaprzeczając i wkrótce przyjmować u mnie zaczął swoich poufnych przyjaciół, wydając świetne obiady dla męzkiego towarzystwa, podczas których, jak twierdził, z niezrównanym wdziękiem pełniłam obowiązki gospodyni domu.
Zwykłymi gośćmi naszymi byli po większej części młodzi ludzie. Byli oni dla mnie pełni uprzejmości, w której jednak dostrzedz się dawał pewien brak przynależnego szacunku. Zasypywali mnie miłosnemi oświadczynami, wygłaszanemi to żartobliwie, to na serjo.
Mój małżonek śmiał się z tego, nie oburzając się wcale.
— Lecz twoi przyjaciele uważają mnie za kobietę lekkich obyczajów, traktując mnie w ten sposób, zawołałam dnia pewnego rozgniewana.
— Co ci to szkodzi? odrzekł, skoro masz przekonanie, iż jesteś uczciwą kobietą.
— Drażni mnie to dwuznaczne moje położenie.
— Przywykniesz do tego. Pośród wyższego świata, młodzież zarówno prowadzi romanse z zamężnemi kobietami, które w tym razie nie skrupulizują wcale.
— Ogłoś publicznie o nasze m małżeństwie, a szanować mnie będą.
— Powiedziałem ci już dwukrotnie, że to jest niepodobieństwem. Pozostaw rzeczy jak są. Ufam ci w zupełności, i nie jestem zazdrosnym.
Nie zdołałam innej od niego otrzymać odpowiedzi, lecz odtąd poczęłam ozięble traktować jego przyjaciół, którzy w skutek tego nasz dom zwolna opuścili.
I książę zarówno coraz rzadziej nawiedzał mnie teraz, jego wizyty były coraz krótszemi, aż wreszcie dowiedziałam się od mojej pokojówki, że wynalazł sobie kochankę w osobie włoszki, olśniewającej piękności, w której rozkochał się do szaleństwa.
Tem mocniej znienawidziłam go teraz, a chwilami wściekłość mnie opanowywała. Raniło to głęboko mą miłość własną, mą godność osobistą! Dla tego więc ten człowiek ożenił się ze mną, aby po kilku miesiącach mną wzgardzić? powtarzałam z boleścią. Czyżby w podobny sposób postępował gdybym jawnie, w obec wszystkich była jego żoną?
Uwagi te nie umniejszyły mojej rozpaczy, lecz podniecały przeciw niemu nienawiść.
Skoro przybył raz pierwszy, wypowiedziałam mu wszystko, com tylko miała na sercu. Słuchał mnie obojętnie, a gdym skończyła:
— Masz słuszność, nie przeczę! odrzekł, ale czyż moja w tem wina? Sądziłem, iż na zawsze kochać cię będę, a to tak prędko minęło. Żałować należy, żeśmy się połączyli, lecz sama tego żądałaś. Co nastąpiło, już się nie zmieni, starajmy się przynajmniej krępujące nas więzy o ile można lekkiemi uczynić! Tu w Wiedniu, nudzisz się zapewne?
— Śmiertelnie! zawołałam.
— Wracaj więc do Paryża, zabierz z sobą swoje klejnoty, za czekiem zaś, jaki ci natychmiast podpiszę, odbierzesz dwa miliony franków. Jeżeli zechcesz, zabierz mój portret, spojrzawszy nań może wspomnisz o mnie niekiedy. Staraj się być szczęśliwą, co sądzę przy posiadanym majątku z łatwością ci przyjdzie.
Po upływie tygodnia, byłam w Paryżu. We trzy miesiące później, kupiłam ten pałac.
Oto najwierniej opowiedziana historja mojego życia.

XXXI.

— I od owej chwili niewidziałaś księcia? zapytał Tréjan.
— Nie, odpowiedziała Fanny.
— Ani razu nie przyjechał do Paryża?
— Był może, ale go nie widziałam.
— Nie pisał do ciebie?
— Nigdy!
— Nie przysłał ani jednego listu?
— Ani jednego. Żadnego znaku życia, żadnej o sobie nie dał wiadomości. Będąc jego żoną nie istnieję dla niego. Być może tylko jako przeszkoda.
Spojrzenie artysty zapałało gniewem.
— I otóż od lat dwóch, żyję wyłącznie sama, mówiła Fanny, rozporządzając dowolnie moim majątkiem, mojem postępowaniem. Mogę ukazać się wszędzie mówiąc ze wzniesionem czołem „Jestem uczciwą kobietą“ nie obawiając się, aby mi ktoś fałsz zadał w tym względzie. Nie ma nic ukrytego, nic podejrzanego w mej egzystencji. Mimo to, nie bawię się w złudzenia. Wiem co o mnie mówią, ma się rozumieć w świecie, gdzie się zajmują pięknemi kobietami. Nazywają mnie zręczną, szczęśliwą awanturnicą, zbogaconą książęcym majątkiem i zastawiającą sidła na nową jaką zdobycz.
— Nie wierz temu, odparł Tréjan. Świat nie jest tyle niesprawiedliwym.
— Świat sądzi z pozorów, przerwała Fanny, a wszelkie pozory są przeciw mnie. Rozgłoszono że Aleosco był moim kochankiem. Czyż mogli mówić inaczej? Sam książę starał się rozpowszechniać te wieści, ażeby lepiej ukryć nasze małżeństwo. Pozbawioną jestem przynależnego szacunku, o czem ty Jerzy wiesz najlepiej, ponieważ tu wszedłszy, sądziłeś mnie, jak inni. Miałam słuszność mówiąc tobie, że nie mam prawa ni kochać ni być kochaną, ani szczęśliwą. Jeden błąd z mej strony, obrzucono by mnie błotem, a do wszelkiego błota wstręt czuję! Oto dla czego nie powinniśmy się widywać, dodała po chwili milczenia.
— Nie widzieć ciebie, wyszepnął Tréjan, czyż to podoba?
— Tak być musi, jest to koniecznem.
— Zapominasz, że cię kocham.
— Dla tego to właśnie trzeba wznieść zaporę pomiędzy nami. Obawiam się ciebie i siebie samej.
— W jaki sposób możesz mi zabronić widywania siebie?
— Ucieknę.
— Pójdę za tobą wszędzie.
— Udam się tak daleko i ukryję się tak dobrze, że mnie nie odnajdziesz.
— Jakto, wyjechałabyś z Paryża?
— Bezzwłocznie, jeśli mnie zmusisz ku temu.
— A więc, zawołał, zdruzgotałabyś mi serce?
— Byłaby to dla mnie jedna z największych boleści w mem życiu, lecz nie zawahałabym się przed nią.
— Przekładasz więc szacunek świata, po nad miłość i szczęście?
— Przeciwnie, żadnych poświęceń nie uczyniłabym dla świata, skoro mi odmawia szacunku, na jaki zasługuję, lecz nie chcę sama sobą pogardzać.
— Ach! zawołał Jerzy z uniesieniem, nie godnie postępujesz, pozwól to sobie powiedzieć!
— Cóż uczyniłam tak złego?
— Byłem spokojny, obojętny na wszystko. Nie słuchałem ciebie. Ty samowolnie rozbudziłaś we mnie miłość, w nieuleczone cierpienia!
— Czyliż wiedziałam, że kochać mnie będziesz? Czyżem starała się tobie podobać? Podbić cię zalotnością?
— Podobasz się, podbijasz serca, wbrew własnej woli i chęci. O! ty dobrze wiesz o tem. I dziś, dziś jeszcze, dla czego mnie tu wezwałaś?
— Nie wiedziałam, że twoja dla mnie sympatja w żywsze się uczucie zmieniła. Sądziłam, że zostanę dla ciebie towarzyszką, przyjaciółką nareszcie. Nie podejrzywając niebezpieczeństwa, nie badałam siebie.
— A obecnie!
— Powtarzam ci, iż się obawiam.
— Obawiasz się. Kochasz mnie więc?
— Niewiem, wyjąknęła z cicha. Niechcę wiedzieć i kochać cię niechcę. O! nie, nie, nie chcę.
— Ach, kochasz mnie więc, zawołał Tréjan z wybuchem radości.
— Nie, nie! powtarzała.
— Kochasz mnie, kochasz! wołał i pochwyciwszy ją w objęcia, przyciskał do serca, okrywając pocałunkami.
Wymknęła się, giętka jak żmija, a upadłszy na kolana, wzniosła ręce błagalnie szepcząc przytłumionym głosem:
— Przez litość Jerzy, odejdź! Przeciwko księciu miałam na obronę nienawiść i sztylet, przeciwko tobie nic nie posiadam prócz prośby. Chciej być szlachetnym, pozostaw mnie, zaklinam!
— Będę posłusznym, ale zanim odejdę, powiedz, że mnie kochasz.
— A więc tak, kocham cię! Jestżeś zadowolonym? Odejdź!
— Pozwolisz mi się widywać?
— Tak.
— Wkrótce przybyć tu mogę?
— Jak zechcesz.
— Jutro, nieprawdaż?
— Tak, jutro. Lecz odejdź, odejdź!
Tréjan, pochwyciwszy powtórnie młodą kobietę ucałował ją a następnie wychodząc:
— Widzisz że jestem posłusznym, rzekł, do jutra zatem uwielbiana, do jutra!
Fanny po jego odejściu zbliżyła się do zwierciadła i długo się w niem przeglądała z uśmiechem artysty, zadowolonego z dokonanego dzieła. Siadła następnie przy kominku, a nalewając herbatę, szeptała z cicha:
— Biedny ten chłopiec zajmować mnie poczyna. Gotowana przejąć się mą rolą na serjo. Nie można być zbyt pewną siebie, dobrze że odszedł nareszcie. Zadzwoniwszy na pokojówkę, rozebrać się kazała, a udawszy się do łóżka, spała snem niespokojnym, pełnym marzeń, wśród których Jerzy Tréjan grał główną rolę.

∗             ∗

Opuściliśmy barona de Croix-Dieu w chwili, gdy po krótkiej bytności u Reginy Grandchamps wsiadł do powozu, wołając na swego woźnicę anglika:
— Ulica Le Sueur, pędź co sił!
Przyrzekł on dnia poprzedniego Fanny Lambert, iż przybędzie około czwartej, dla otrzymania wiadomości, jak się odbyło owo wieczorem sam na sam z Jerzym, a obecnie dochodziła już piąta godzina.
Fanny oczekiwała go niecierpliwie.
— Wybacz moją nieakuratność, rzekł wchodząc, ale nie gniewaj się na mnie. Pozornie tylko przewiniłem. Poruszyłem całe góry spraw od rana, lecz przystępujmy do rzeczy. Czyś odebrała wczoraj na czas moją depeszę?
— Tak i według twej rady, działałam stosownie do okoliczności.
— Był to jak gdyby los wielki na loterji. Szczęście widocznie nam sprzyja.
— Niezawodnie, że przyszło to w samą porę. Inaczej ów artysta nie byłby dla mnie dogodnym.
— Lecz wszystko dobrze poszło?
— Więcej niż dobrze! Byłam znakomitą: Przeszłam wszelkie oczekiwania! Sam osądź. Tu opowiedziała baronowi w krótkości całą scenę widzenia się z Jerzym.
— Przychodził on dziś po dwa razy, dodała z uśmiechem, ale kazałam służącym powiedzieć, że nie ma mnie w domu.
— Prowadzisz mistrzowsko tę rzecz, jak widzę, odparł Croix-Dieu. Myśl zawieszenia w buduarze portretu księcia, była arcydziełem. Prawdziwa to rozkosz współpracować z tobą, me dziecię. Posiadasz cudowną zdolność urozmaicania scen szczegółami. Gdyby kiedykolwiek nuda cię ogarnęła, weź się do pisania romansów, miałyby one szalone powodzenie! Otóż trzymamy Jerzego, skrępowanego od stóp do głowy. Jutro, będzie on u mnie na śniadaniu, dokończę dzieła. Ale, gdyby ci potrzebnym był akt ślubny, podpisany przez świadków, dostarczę ci go. Nic w nim brakować nie będzie, przyrzekam. Znajdą się na nim podpisy, legalizacja i pieczęcie. Będzie to tak prawdziwem jak natura!
— Jesteś cudotwórcą baronie! zawołała Fanny. Gdyby który z twoich przyjaciół zapotrzebował księżyca, znalazłbyś sposób zdjęcia go z obłoków.
— No, no! nie pochlebiaj mi zbyt wiele, odparł śmiejąc się Croix-Dieu. Poczem uścisnąwszy Fanny wsiadł do powozu i kazał się zawieść na ulicę Caumartin, gdzie wdowa Blanka Gavard, oczekiwała na niego z obiadem.
Co było prawdą, a co zmyśleniem, w opowiadaniu Fanny Jerzemu w dniu poprzedzającym wieczorem?
Odpowiemy na to w krótkości.
Wszystko było prawdą, oprócz jednego najważniejszego szczegółu, to jest jej małżeństwa z księciem. Skrupuły Fanny Lambert, złamały miliony książęce. Po kilku miesiącach pobytu jej w zamku, Aleosco zerwał z nią stosunek, Fanny wróciła do Paryża żyjąc tam niezmiernie okazale.
Sto tysięcy liwrów dochodu, zwiększone zręcznemi giełdowemi operacjami, pozwalały jej prowadzić dom na szeroką skalę, sytuacja jej jednak przeszkadzała w przyjmowaniu u siebie kobiet z wyższego uczciwego świata. Ztąd miewała tylko męzkie towarzystwo, w małej liczbie, dobrze dobrane, zajmujące w ogóle wyższe stanowiska.
Fanny nie miała obecnie żadnego kochanka, a jeśli mówiono o jej zalotności i lekkich obyczajach, było to prostem oszczerstwem.
Ów baron, w którym Fanny Lambert pokładała ufność bez granic, niewiele potrzebował zadawać sobie trudu, aby przekonać młodą kobietę, że powinna wyrabiać sobie w świecie stanowisko, do jakiego miała prawo, a takie mogła jedynie pozyskać przez uczciwe legalne małżeństwo. Gdy zaaprobowała ów pomysł, chodziło o wynalezienie męża. Baron podjął się to załatwić, rzecz naturalna.
Jaki powód popychał go do zamienienia Fanny Lambert w hrabinę Tréjan? Wkrótce się o tem dowiemy.

XXXII.

Filip de Croix-Dieu zajmował przy ulicy Saint-Lazare przyzwoite mieszkanie w antresoli, zbytkownie umeblowane. Jego salon mógł uchodzić za amatorską galerję obrazów, ściany albowiem niknęły pod płótnami wyborowego pędzla, tak dawnych mistrzów, jako i współczesnych artystów.
W urządzeniu jego sypialni, dostrzedz się dawała wielka surowość obyczajów. Meble, obicia, obrazy, wszystko to tchnęło niezmierną powagą.
Obszerna garderoba, przyległa do tegoż pokoju, przedstawiała przeciwnie widok jak gdyby toaletowego gabinetu jakiej podstarzałej zalotnicy. W owym pokoju, jak gdyby w aktorskiej garderobie, znajdowały się ustawione rzędami w porządku flaszki, słoiki, pudełka, pomady, perfumy, farby i pudry, mające służyć do zwalczenia spustoszeń, jakie czas we wdziękach poczynił.
Croix-Dieu, nie jeżdżąc nigdy we „dwójkę“ miał pomimo tego trzy konie w stajni i w remizie trzy powozy.
Rzadko kiedy obiadował u siebie, lecz śniadanie jadał codziennie, mając ku temu wykwalifikowaną kucharkę. Służba jego składała się ze stangreta anglika James’a, lokaja i parobka.
Zegar wydzwonił jedenastą godzinę. Lokaj otworzył drzwi salonu, oznajmując:
— Pan Jerzy Tréjan.
— Witaj kochany przyjacielu! zawołał baron, zbliżając się z wyciągniętą ręką ku artyście. Lecz, dodał, spojrzawszy na niego, co znaczy ta zmiana? Wyglądasz jak gość z tamtego świata. Czy jesteś chorym?
— Nie! odrzekł Jerzy.
— Spotkało cię coś nadzwyczajnego?
— Tak, w rzeczy samej.
— Szczęście, czy nieszczęście?
— Sam nie wiem.
— Jeżeli to tajemnica, nie nalegam o jej wyjawienie.
— Tajemnica? powtórzył Tréjan, nie mogę, nie powinienem jej mieć przed tobą. Widzisz mnie upojonego radością, a zarazem zrozpaczonego bez granic!
— Chodzi więc o Fanny Lambert? Widziałeś ją?
— Spędziłem u niej cały wieczór przedwczoraj. A! jest to anioł!
— Doprawdy?
— Ale ów anioł jest zaślubionym niestety!
— Wiedziałem o tem.
— A ukrywałeś przedemną?
— Musiałem milczeć, przyrzekłem.
— Pojmuję. Fanny mi opowiedziała całe swe życie.
— Życie bez skazy, życie najczystsze, nieprawdaż?
— Tak, zupełnie jak mi przedstawiłeś. Spostrzegłszy w jej buduarze portret księcia, a niewiedząc z jakich powodów on się tam znajduje, uniesiony zazdrością, wyjść chciąłem. Fanny mnie zatrzymała. Natenczas pomimowolnie wyznanie miłości wybiegło z ust moich.
— Ach! do czarta! tego się właśnie obawiałem! Źle przyjęto owo wyznanie, jestem pewny!
— Przeciwnie. Fanny kocha mnie tyle, ile ja ją kocham.
— Powiedziała ci to? zawołał baron z doskonale udanem zdumieniem. Skoro tak, jesteś najszczęśliwszym z ludzi.
— Nie, mów raczej najnieszczęśliwszym!
— Dla czego?
— Ponieważ Fanny mi wyznała, że uważa naszą miłość jako nieszczęście dla nas obojga, że nigdy moją nie będzie, że nie chce widzieć mnie więcej i że ucieknie na krańce świata, gdyby tego było trzeba.
— Ha! uprzedziłem cię o tem.
— Wreszcie, wzruszona memi prośbami, postanowiła rozważyć to wszystko i pozwoliła mi być u siebie nazajutrz.
— Czego więcej żądasz? rzecz idzie dobrze.
— Ależ jak najgorzej! Nazajutrz, było to wczoraj, dwa razy jeździłem na ulicę Le Sueur i po dwa razy znalazłem drzwi przed sobą zamknięte. „Pani wyszła, nie ma jej w domu“ powiedziano mi.
— Być może wyszła w rzeczy samej?
— Nie wiedziałem, że to był rozkaz umyślnie przez nią wydany i oczekiwałem co chwila wiadomości że opuściła Paryż. Osądź o mojej rozpaczy? Jeśli wyjedzie gdzieś w kraj daleki, jak mi to zagroziła, nie mam pieniędzy by jechać za nią, a kocham ją do szaleństwa! Czuję iż nie widując jej, umrę! Ocal mnie przez litość, baronie!
— Lecz w jaki sposób?
— Masz na nią wpływ wielki. Poprzyj mą sprawę. Nakłoń ją, aby nie wyjeżdżała.
— Rzecz bardzo trudna, wyszepnął Croix-Dieu. Fanny jest kobietą niewzruszonej cnoty! Miłość, jaką uczuwa dla ciebie, przestrasza ją. Chce się ratować ucieczką przed niebezpieczeństwem. Obawia się ciebie i siebie samej.
— A! to jej własne wyrazy, odparł z cicha Tréjan. Możnaby sądzić, że je podsłuchałeś, baronie.
— Znam ją dobrze! Biedna kobieta! Ach! ten książę, ten książę, jak ona słusznie go nienawidzi! Obsypał ją bogactwem, to prawda, lecz jakaż zapora! Nie ma dla niej radości, dopóki on żyje, a na nieszczęście jest jeszcze dość młodym.
— A! gdybym go zabił? wyszepnął Jerzy z wzburzeniem.
— Zły sposób. Nie mógłbyś zaślubić pozostałej wdowy.
— Co czynić więc?
— Powiedz mi szczerze, zapytał Croix-Dieu, czy rzeczywiście czujesz, iż nie mógłbyś żyć, nie widując Fanny?
— Gdybym posiadał pewność niezaprzeczoną, że więcej już jej nie zobaczę, dziś, zaraz ztąd wyszedłszy rozsadziłbym sobie czaszkę wystrzałem, daję ci na to słowo honoru!
— Skoro tak, trzeba bronić twej sprawy i wygrać ją dla ciebie. Będę próbował i mam nadzieję, że mi się to uda, lecz przyrzecz mi w zamian, że będziesz mądrze postępował. Musisz mi dać słowo, iż jeżeli zdołam wyjednać, by Fanny pozostała w Paryżu, pozwoliła się tobie z sobą widywać, nie będziesz jej nigdy mówił o miłości!
— Będę milczał, przyrzekam, mimo, że to będzie dla mnie okrutnem!
— Pojadę więc dziś jeszcze do niej.
— Baronie, będę ci winien więcej niż życie! Skoro nadejdzie sposobność okazania wdzięczności, przekonasz się, że wdzięcznym być umiem.
— Możesz mi tego dowieść natychmiast, ponieważ chcę prosić ciebie o małą przysługę, odparł Croix-Dieu.
— Jakże jestem szczęśliwy! O cóż idzie?
— Wszak znasz jednego z moich przyjaciół, markiza de San-Rémo?
— Znam. Nie żyjemy z sobą wprawdzie w ścisłych stosunkach, lecz spotykaliśmy się nieraz w kółkach półświatka, witając nawzajem. Jest to chłopiec nader sympatyczny. Z całą przyjemnością załatwię ci dla niego, co mi polecić raczysz, baronie.
— San-Rémo jest zapalonym myśliwym, prawdziwy typ Nemroda. Proponuję mu obecnie nabycie pewnej ziemskiej posiadłości w Touvaine w pobliżu wielkich lasów twojego kuzyna, wicehrabiego de Grandlieu, który nigdy nie poluje.
— Poczynam rozumieć, odparł śmiejąc się Jerzy. Młody markiz chciałby otrzymać od mego kuzyna prawo polowania na jego ziemiach?
— To właśnie, a skoro otrzyma to zezwolenie, natychmiast przystąpi do nabycia własności, o jakiej ci mówiłem.
— Jest sposób pokonania trudności, odparł Jerzy.
— Jakiż to sposób? zapytał Croix-Dieu.
— Mój kuzyn, pragnąc posiadać portret swej młodej żony, zaszczycił mnie zamówieniem tej pracy. Przyprowadzi wicehrabinę do mej pracowni, gdzie lada dzień rozpoczną się posiedzenia. Usunę dla markiza San-Rémo zakaz surowy, jaki podczas wymienionych posiedzeń ma niedozwalać wchodzić nikomu. Jakiś zręcznie naprzód obmyślany powód, da mu możność przestąpienia progu mej pracowni, a wtedy natychmiast go przedstawię panu de Grandlieu, co w podobnych warunkach nie będzie przekroczeniem form towarzyskich. Po przedstawieniu niechaj markiz stara się zjednać dla siebie mego kuzyna i niech go prosi o udzielenie sobie praw na polowanie. Jakże ci się wydaje ten mój plan, baronie?

— Wyborny! odrzekł Croix-Dieu, w ten sposób istotna rzecz ułoży się daleko lepiej.

XXXIII.

— Przyrzekłeś mi, baronie, być w dniu dzisiejszym u Fanny, mówił Tréjan odchodząc, niezapomnij o tem więc, proszę.
— Bądź spokojnym, niezapomina się, gdzie chodzi o wyświadczenie przysługi przyjaciołom, odrzekł Croix-Dieu. Każę natychmiast zaprzęgać i jadę. Być może, iż Fanny w domu nie zastanę. W takim razie powtórnie do niej pojadę i po mojem z nią widzeniu się, wyślę list do ciebie, mniej więcej przed wieczorem. Czekaj cierpliwie. Bądź odważnym i miej nadzieję.
Tréjan, wróciwszy do siebie, oczekiwał według poleceń barona.
Upłynęło popołudnie, wieczór się zbliżał. Artysta biegał zdenerwowany po swojej pracowni, potrącał Walentego, złorzeczył Fannie Lambert, przeklinał barona i sam siebie, snując najbardziej szalone pomysły. Przed dziewiątą godziną zadźwięknął dzwonek w przedpokoju. Jerzy zachwiał się i zadrżał. Uczuł, iż serce mu w piersiach nagle bić przestało.
— List do pana, rzekł, wchodząc Walenty.
Tréjan za pierwszym rzutem oka poznał adres, nakreślony ręką barona. Rozdarł kopertę, pochłaniając następujące wyrazy:
„Przesyłam ci, kochany przyjacielu, dziennik wieczorowy, w którym znajdziesz coś bardzo dla siebie interesującego. Nie łada szczęście ci sprzyja! Uzbrój się w odwagę przeciw radości, jak nią zbroiłeś się w zamku. Jutro przyjdę ci powinszować.
Fanny, z którą widziałem się dziś o szóstej godzinie i która pomimo całej swady mojej wymowy, trwała niezachwianie w swoim szalonym projekcie wyjazdu, nic jeszcze o tem nie wie, ponieważ teraz dopiero posyłam jej egzemplarz tego samego dziennika. Twój, całem sercem tobie oddany

Croix-Dieu.“

— Co to znaczy? zapytywał Jerzy sam siebie, objęty tak silnem nerwowem drżeniem, iż zaledwie nadesłany sobie dziennik w ręku utrzymać był w stanie. Co może tu być tak dalece ważnego i dotyczącego z bliska mnie i Fanny?
Odpowiedź nastąpiła jednocześnie z zapytaniem. Artykuł zakreślony w dzienniku czerwonym ołówkiem pod rubryką „Różnych wiadomości“ zwrócił uwagę artysty. Brzmiał on tak:
„Dochodzi nas smutna pogłoska o przedwczesnym zgonie jednej ze znakomitych osobistości, dobrze znanej w kołach tutejszego sportu i high-lifu, która tak elegancją, jako i sympatją dla Francji, zjednała sobie u nas wielu przyjaciół.
Książę Leon Aleosco przeżywszy niespełna lat czterdzieści, zginął śmiercią tragiczną, zamordowany przez własnego służącego, podczas pobytu swego na wsi, w rozległych swych dobrach.
Książę, jak mówią, miał opublikować właśnie swój związek morganatyczny, zawarty z pewną francuską. Powyższy wypadek okrywa żałobą wiele rodzin ze sfer arystokratycznych, z jakiemi zmarły był spokrewnionym.“
Podkreślenie tekstu w dwóch wierszach powyżej, objaśnia czytelnikom współudział barona de Croix-Dieu, w tem ogłoszeniu.
— Ona wdową! Ona jest wolną! wyszepnął Tréjan po przeczytaniu.
Dziennik wypuścił z ręki, a sam, blady jak śmierć, upadł pół zemdlony na fotel, stojący w pracowni, wzruszenia jednak, wywołane radością, rzadko bywają niebezpiecznemi, szczególniej w wieku Jerzego.
Szybko odzyskał przytomność. Podniósł dziennik, przeczytał powtórnie zakreślony ołówkiem artykuł, by się przekonać iż nie uległ jakiejś halucynacji.


∗             ∗

Nazajutrz, około południa, Croix-Dieu, wszedł do pracowni. Jerzy, rzucił się w jego objęcia.
— Pomyśleć, że bez ciebie nic bym nie miał, wołał z uczuciem gorącej wdzięczności, ach! baronie jesteś dla mnie opatrznością!
— Dobrze, już dobrze! mówił, śmiejąc się Filip. Teraz ubieraj się prędko i jedź ze mną.
— Dokąd?
— Do Fanny, ma się rozumieć.
— Nie mógłżebym widzieć się z nią sam na sam? wyszepnął Tréjan.
— Masz przed sobą całą przyszłość owych sam na sam, zawołał Croix-Dieu. Wypada, abym ci dziś towarzyszył. Zastąpię ci miejsce ojca i ponowię oświadczyny, gdyż ją zaślubisz, nieprawdaż?
— Czy ją zaślubię, pytasz mnie o to?
— Czarująca kobieta! Ona uwielbia ciebie, a trzyma w swych drobnych rączkach pałac jak cacko i dwa miljony gotówki! Piękne to nieprawdaż? no! ale godzien tego jesteś w każdym razie.
W pięć minut Jerzy już był gotowym, a chyży kłusak irlandzki barona przebiegł szybko na ulicę Le Sueur.
Fanny, uprzedzona o odwiedzinach, oczekiwała. Podała do pocałunku czoło panu de Croix-Dieu, a rękę, z uśmiechem Jerzemu.
Trudno sobie wyobrazić coś bardziej powabnego po nad tę mniemaną wdowę, przybraną w żałobę. Czarna krepa, ufałdowana w około szyi, podwyższała olśniewającą białość jej cery, a długa powłóczysta suknia żałobna uwydatniała wysmukłe kształty postaci.
— Któżby przewidział, mój przyjacielu, wyrzekła, zwracając się ku Jerzemu, że mówiłam o zmarłym, gdym przed trzema dniami, opowiadała ci moje życie.
— Bóg skruszył okowy sprawiedliwie! zawołał młodzieniec! Ów gbur bezrozumny, przez którego tyle cierpiałaś, zasłużył na śmierć podobną!
Fanny dotknęła dłonią ust Jerzego.
— Milcz, proszę! zawołała. Za życia być może, książę był mi nienawistnym, po zgonie, szanować go tylko należy!
— Niech będzie, jak żądasz, rzeki Tréjan. Tak w tem, jak i we wszystkiem, pragnę być ci posłusznym. Ów człowiek był zaporą mojemu szczęściu, zniknął, wieczny pokój jego duszy. Zapomnijmy o nim! Teraz możesz mnie kochać, być kochaną, szczęśliwą.
— Tak, wyszepnęła Fanny, ale zbyt wcześnie mówisz mi o tem. Widzisz, żem okryta żałobą.
— Moje dzieci, przerwał Croix-Dieu z powagą, błąkamy się po manowcach bezpotrzebnie; na co dyskutować w przedmiocie pośmiertnego szacunku, jakiego żaden z nas szczerze nie odczuwa? Mam do spełnienia misję, nader ważną, jaką chciałbym załatwić coprędzej. Pozwalasz mi na to?
Młoda kobieta skinęła głową potwierdzająco.
— A zatem, mam zaszczyt, kochana Fanny, prosić o twoją rękę dla mego przyjaciela, hrabiego Jerzego Tréjan, który na pewno umarłby z rozpaczy, gdybyś mu jej odmówiła, ponieważ kocha cię o tyle, o ile tylko kochać można!
— Wiem, że mnie kocha, odpowiedziała Fanny ze skromnym uśmiechem, i on zarówno wie, że go kocham. Oto moja ręka Jerzy.
Artysta z okrzykiem radości pochwycił podane sobie drobne różowe szpony i okrywał je pocałunkami.
— Lecz nasze małżeństwo nie może nastąpić w krótkim czasie, mówiła owa pseudo-księżna.
— Dla czego? pytał Jerzy.
— Od ośmiu dni zaledwie jestem wdową.
— Po mężu, który niepozwolił ci nosić swojego nazwiska, przerwał Tréjan.
— Pomimo to, był moim mężem w obec Boga. Winnam stosować się do przyjętych form towarzyskich i pozostawić jakiś przeciąg czasu pomiędzy nowym związkiem a dawnym, przez śmierć zerwanym. Jest to moim obowiązkiem. Taką jest moja wola!
Jerzy błagać zaczął. Fanny była niewzruszoną, stanowiono, iż zaślubiny nastąpią po upływie miesięcy, a Jerzemu wolno będzie bywać codziennie jako narzeczonemu, w pałacu przy ulicy Le Sueur.

XXXIV.

Wprowadzamy czytelnika ponownie do pracowni Jerzego Tréjan, we dwa tygodnie, po wyż opowiedzianych wypadkach.
Obszerny ów pokój z najwyższą starannością jest przyozdobionym, w chwili, gdy przestępujemy próg jego.
Na nowej staludze, rozpięte białe płótno przy nąjkorzystniejszem świetle, oczekuje na przyjęcie mającego narodzić się szkicu.
Tréjan przechadza się ze szczególną starannością przybrany w swój kostjum artystyczny, czarną aksamitną marynarkę i jasne pantalony. Nie oczekuje on jednak na Fanny Lambert, jak można sądzić z pozoru, ale na pana de Grandlieu mającego przybyć wraz z żoną na jej pierwsze posiedzenie do portretu.
Herminia, nie będąca dotąd nigdy jeszcze w żadnej malarskiej pracowni, cieszyła się naiwnie z tego pierwszego seansu, jak podróżą w jakiś kraj, dotąd sobie nieznany. Średniowieczne kufry, stojące w pracowni, stara porcelana, fajanse, zżółkniałe sztychy i szkice zawieszone na ścianach, wszystko to zwracało jej uwagę, zdumiewało ją i wyznała głośno, iż artyści wydają się jej być najszczęśliwszymi ludźmi na świecie.
Pan de Grandlieu słuchał z dobrotliwym ojcowskim uśmiechem szczebiotania swej młodej żony, chwilami jednak znikał ów uśmiech na jego ustach i posępniało spojrzenie.
Jerzy nie kryjąc zachwytu, jaki wywoływała jego kuzynka, wyznawał sam przed sobą że była to w rzeczy samej czarująca kobieta!
— Rozpoczynamy więc posiedzenie? pytała Herminia, zadowolniwszy swoją dziecięcą ciekawość.
— Każdej chwili, skoro rozkażesz, kuzynko.
— Wskaż mi pan zatem jak i gdzie mam usiąść.
— Tu, na tym fotelu w pełnem świetle.
— Czy trzeba zdjąć kapelusz?
— Tak, prosiłbym o to.
— Czy jestem dobrze uczesaną?
— Nazbyt dobrze.
— Jakto mam rozumieć?
— To znaczy, że radbym widzieć w twych pięknych jasnych włosach, kuzynko, trochę więcej nieładu. Ułożymy je, a raczej rozrzucimy, jeśli pozwolisz, we właściwym czasie.
— O zezwoleniu proszę nie wątpić. Zapewne wiele portretów kobiecych miałeś dotąd, kuzynie?
— Tak, kilkanaście.
— A więc upewniam, iż niemiałeś posłuszniejszego nademnie modelu. Przekonasz się o tem. Ile posiedzeń, odbyć będzie trzeba?
— Mniej więcej dwanaście, do piętnastu.
— A będę ładną na tym portrecie?
— Tak, jeżeli cię zrobię podobną, kuzynko.
— Komplement, dzięki za niego! odpowiedziała, śmiejąc się Herminia. Oznacz mi jaką mam przybrać pozę. Tak będzie dobrze?
— Nie zupełnie, aby być pełną wdzięku, bądź sama sobą, swobodną, jak zwykle, wszak to tak łatwo. Poza wtedy jest dobrą, gdy jest najzwyklejszą.
— Wolno mi rozmawiać?
— Z wszelką swobodą. Przyjdzie czas na milczenie, gdy zacznę rysować usta.
Tu Jerzy śmiałą i pewną ręką, kilkoma szybkiemi rzutami nakreślił szkic na tle białego płótna, poczem popatrzywszy bacznie na Herminię, zwrócił się do pana de Grandlieu.
— Złóżmy naradę, kuzynie.
— W jakim celu, pytał wicehrabia.
— Względem świeżo rozpoczętego portretu.
— A mnie pozwolicie mieć udział w owej naradzie? pytała Herminia z przymileniem.
— Bezwątpienia, a oto przedmiot narady, odrzekł Tréjan. Są dwa sposoby pojęcia i traktowania portretu. Mogę odmalować kuzynkę tak, jak się nam przedstawia obecnie, w aksamitnej sukni, djamentowych kolczykach i perłach na szyi, mogę odwzorować zarówno jej jasno blond główkę na purpurowej draperji, umieszczając w jednym z narożników obrazu, po lewej, podwójną tarczę herbową, Grandlieu i Randal’ów.
— Zdaje się że tak dobrze byłoby? odparł wicehrabia.
— Dobrze, bezwątpienia, lecz inna myśl przyszła mi obok tego. Zwróć uwagę, kuzynie, mówił dalej Jerzy, że wicehrabina ma pozór bardziej młodego dziewczęcia niźli kobiety zamężnej i że nawet sam Rafael nie wytworzyłby czystszej po nad nią dziewiczej postaci. Proponuję więc portret, któryby był jednocześnie obrazem. Gdybyś przyjął mój projekt wicehrabio, wymalowałbym kuzynkę w białej sukni, pośród parku, zalanego świeżem światłem porannem. Włożyłbym jej w rozrzucone włosy parę liści, skroplonych rosą, Mogłaby trzymać za wstążki swój słomiany kapelusz, oraz koszyczek napełniony polnemi kwiatami. Byłaby to bogini wiosny. Jakże uważasz mój projekt, kuzynie
— Ach! zawołała Herminja klaszcząc w ręce radośnie, zrób pan tak, to będzie prześliczne!
Jerzy pytał spojrzeniem wicehrabiego.
— Niech i tak będzie, rzekł on. Usuńmy tarczę herbową. Ze stratą strony heraldycznej obraz zyska na wdzięku i prostocie.
— A więc, rzecz postanowiona, do dzieła zatem! wyrzekł Tréjan. I jednocześnie szkicować zaczął w oznaczonym kierunku.
Po trzech bytnościach wicehrabstwa w pracowni, kontur dawał pojęcie o wysokiej wartości obrazu, a podobieństwo Herminii w zdumiewający sposób schwyconem zostało.
Za czwartem przybyciem gdy wszedł pan Grandlieu z małżonką, artysta, przywoławszy Walentego, wysłał go na miasto z jakiemś poleceniem.
— Zamknij wychodząc drzwi od przedpokoju i klucz zabierz z sobą, dodał, w rodzaju przestrogi.
Rozpoczęło się pozowanie.

Walenty jednak źle słyszał, albo zapomniał ostatnich wyrazów swojego pana, ponieważ wkrótce po jego wyjściu, otwarły się drzwi pracowni, a w nich najniespodziewaniej ukazał się Andrzej San-Rémo.

XXXV.

Przybyły zatrzymał się w progu, mocno zmięszany. Spostrzegłszy Herminię siedzącą naprzeciw Jerzego, a pana de Grandlieu nieco w głębi, po za niemi, zczerwienił się, stracił na razie przytomność, a postąpiwszy nieco naprzód z kapeluszem w ręku:
— Przebacz mi, rzekł, kochany artysto, lecz nie zastawszy nikogo w przedpokoju, ośmieliłem się przemknąć do twej pracowni. Niechcąc wszelako przeszkadzać, odchodzę.
Tréjan mocno był zakłopotanym.
— Ależ mój drogi, odrzekł ukrywając widoczne zakłopotanie, nigdy i w niczem przeszkadzać mi nie możesz, obecnie jednak, jak widzisz, mam pozowanie do portretu, a ztąd...
Mówił to zwolna, jak gdyby szukając wyrazów. Przyszła mu na myśl prośba pana de Croix-Dieu, w celu zaznajomienia Andrzeja z wicehrabią, która skutkiem pomienionego wypadku mogła całkiem się nie udać, a wiemy, ile zależało mu na tem by sobie nie narazić barona.
Pan de Grandlieu pospieszył z pomocą zakłopotanym.
— Przykro byłoby mi nieskończenie, wyrzekł powstając z krzesła, gdyby nasza obecność miała pozbawić kuzyna de Tréjan przyjemności przyjęcia pana u siebie. Pańska obecność w niczem nam nie przeszkadza. Zostań pan, proszę.
San-Rémo, wyszepnąwszy jakieś zaledwie dosłyszane podziękowanie, postąpił parę kroków i przystanął, objęty tak silnem zmieszaniem i wzruszeniem, że siłą woli zbierał przytomność, by nie stracić pojęcie, gdzie się znajduje i co czyni.
Herminia wpatrywała się z zaciekawieniem w tego młodego człowieka, rumieniąc się jak podrastająca panienka, a będąc pewną, iż nie po raz pierwszy go widzi, zaczęła szukać w pamięci.
Jerzy, odłożywszy na bok pędzle i paletę, zbliżył się do Andrzeja, a chcąc korzystać ze sposobności, zaprowadził go przed wicehrabiego.
— Pozwól kuzynie, rzekł, przedstawić sobie jednego z moich najlepszych przyjaciół, markiza de San-Rémo.
Na głęboki ukłon Andrzeja starzec uprzejmie się odkłonił.
— Wicehrabia de Grandlieu, mój kuzyn, dodał Tréjan.
— Gdyby ów starzec przedstawił mnie swej żonie, pomyślał Andrzej, padłbym bez zmysłów u jej stóp na pewno.
Wicehrabia jednak nie miał zamiaru tego uczynić. Pierwsze lody przełamanemi zostały. Tréjan zabrał się do pracy, a malując, rozmawiał wiele z Herminią by ułatwić markizowi San-Remo zbliżenie się do pana de Grandlieu.
Andrzej, wstydząc się chwilowego swego zmieszania, szybko odzyskał zwykłą swobodę umysłu. Z podstępem właściwym rozkochanym, usiłował ująć sobie męża i prawdopodobnie osiągnął cel zamierzony.
— Panie wicehrabio, rzekł po dość długiej rozmowie, podwójnie się cieszę, że los, a raczej dobra ma gwiazda, przywiódłszy mnie tu, pozwoliła zostać ci przedstawionym, ponieważ wkrótce prawdopodobnie, zostanę twoim sąsiadem.
— W Touraine, czy w Normandji? pytał pan de Grandlieu.
— W Touraine, gdyż przystępuję do kupna posiadłości des Ridelles.
— Al jest to piękna wioseczka, granicząca z dobrami Grandlieu, gdzie spędzam zwykle parę letnich miesięcy, rzekł starzec. Posiadam tam lasy znakomite. Jestżeś pan myśliwym, panie markizie.
— I to zapalczywym, odrzekł, San-Rémo.
— A więc jeżeli kupisz de Ridelles, rozkażę moim strażnikom aby dozwolili ci polować dowolnie na całej leśnej przestrzeni.
— Gorące dzięki za tyle uprzejmości.
— Drobnostka, nie warta podziękowania, przerwał, śmiejąc się wicehrabia. Ja nie poluję.
— Pozwolisz mi pan złożyć ci we własnym twym domu wyrazy szczerej wdzięczności?
— Z całą przyjemnością będę oczekiwał pana na wsi w jesieni w Grandlieu.
Andrzej uczuł, jak gdyby mu ktoś strumień zimnej wody puścił na głowę. Nie mogło być grzeczniejszego wyrzeknięcia się od zaproszenia.
Wicehrabia gotów był go przyjąć w Grandlieu, ale widocznie niechciał go przyjąć w Paryżu. A więc podwoje pałacu na przedmieściu św. Honorjusza zamkniętemi dlań pozostały. Nalegać było niepodobna. Zrozumiał to młody markiz i wyszedł też niezadługo, podczas swej krótkiej wizyty. Zaledwie ośmieliwszy się przelotnie rzucić okiem na Herminię. Bądź co bądź jednak, uczynił krok ważny. Nie był już teraz nieznanym dla pana de Grandlieu, miał prawo powitać Herminię przy spotkaniu. Było to wiele, bardzo wiele, lecz zakochani są nienasyconymi.

∗             ∗

Pan de Croix-Dieu oczekiwał w tym dniu u siebie Andrzeja. Postanowiono, że ten ostatni, wyszedłszy z pracowni Jerzego, wyjdzie zdać sprawę baronowi ze swoich odwiedzin.
— I cóż? zapytał Croix-Dieu, jestżeś zadowolonym?
San-Rémo przecząco potrząsnął głową.
— Cóż się stało? pytał Croix-Dieu, niespokojnie.
Andrzej ze smutkiem opowiedział szczegóły pierwszego widzenia.
— Widzisz, że wszystko źle idzie baronie, zakończył.
— Przeciwnie! zawołał Croix-Dieu, wcale tego nie widzę. Nie należy żądać więcej po nad możność. Chciałżebyś, aby mąż twej uwielbianej zaprosił cię zaraz jutro na obiad? Dowodem, iż musiałeś mu się podobać, jest udzielenie ci przezeń pozwolenia na łowy w jego lasach, a zarazem i zaproszenie do zamku Grandlieu.
— Tak, za sześć miesięcy, odrzekł z ironią San-Rémo, i to w przypuszczeniu, że kupię wioskę des Ridelies.
— Kupi się, jeżeli będzie potrzeba, odparł Croix-Dieu, ale być może obejdzie się bez tej ostateczności, i kto wie czy przed nadejściem jesieni nie zostaniesz wprowadzonym po pałacu Grandlieu, jako zażyły przyjaciel.
— W jaki sposób?
— Dziś nie wiem, ale że to nastąpi, przyrzekam. Główną rzeczą było, abyś został przedstawionym panu de Grandlieu, a skoro to już dokonanem zostało, śpij spokojnie, radzę ci jednak abyś się starał najczęściej spotykać, niby to przypadkowo, państwa de Grandlieu w miejscach publicznych, gdzie spotyka się zwykle łudzi wyższego świata.
— Już to uczyniłem, niestety jednak, baronie, prawie bez powodzenia, wicehrabina nie raczyła nawet spojrzeć na mnie.
— To bardzo naturalne! byłeś dla niej natenczas nieznanym, zaginionym w tłumie. Dziś rzeczy się zmieniły, wie ona kim jesteś, musi zauważyć twoją obecność, a jej pierwszym ruchem, instynktownym i przypuszczalnie najzupełniej niewinnym, będzie spojrzenie rzucone na ciebie, bądź to na przechadzce, bądź też w koncertowej lub teatralnej sali. Resztę, proszę cię, zdaj na mnie.

∗             ∗

W jednym z bulwarowych teatrów w Paryżu miano przedstawiać sztukę pewnego nader wsławionego autora, bardziej romansopisarza niż dramaturga, która to sztuka przerobioną została dla sceny z jego własnej powieści.

Herminja po wyjściu za mąż czytywała z zaciekawieniem powieści autora dramatu, ztąd żywo zapragnęła uczestniczyć w jednej z owych uroczystości dramatycznych, łączących w jedno koło mnóstwo literackich znakomitości, jakich dotąd wcale nie znała, o czem, pozując na dwa dni przed tem w pracowni Jerzego objawiła swoje życzenie w tym względzie.

XXXVI.

Filip de Croix-Dieu, codziennie widując się z Tréjanem, wypytywał go szczegółowo o to, co mówiono w pracowni podczas bytności wicehrabiostwa de Grandlieu.
Dowiedziawszy się iż wicehrabia wraz z żoną będzie obecnym na tem przedstawieniu, uśmiechnął się z zadowoleniem a powróciwszy do siebie, otworzył mały karnet, zapełniony różnego rodzaju notatkami, kreślonemi pismem hieroglificznem, jakie on sam tylko zrozumieć był w stanie i pilnie wpisywać tam coś zaczął.
Następnie kazał się zawieść do dzielnicy Łacińskiej i wysiadł przed okazale urządzoną kawiarnią „Borgiów.“
Pomieniona kawiarnia licznie zapełniana wieczorem przez młodzież okoliczną, obecnie była pustą zupełnie.
Kobieta w podeszłym wieku, jak się zdawało kasjerka zakładu, pretensjonalnie ubrana, drzemała po za bufetem. Kilka młodych dziewcząt, między któremi i ładne się znajdowały, siedząc przy stolikach czytały dzienniki, lub grały z sobą w pikietę.
Dziewczęta posługujące, porzuciwszy dzienniki i grę w karty, otoczyły w chodzącego Croix-Dieu.
Baron powitał je miłym uśmiechem, a zbliżywszy się do wystrojonej damy, siedzącej przy kasie:
— Jeśli się nie mylę, rzekł, między uczęszczającymi do pani gośćmi, znajduje się kapitan Grisolles?
— Tak panie.
— Możebyś pani raczyła udzielić mi jego adres?
— Nie wiem gdzie mieszka, lecz udaj się pan w tym względzie do jednej z obecnych tu panien. Leokadjo, dodała, usłuż temu panu.
Powabna owa dziewczyna, mogąca bez wszelkich przygotowań wystąpić w „Niemej z Portici“ złożyła ukłon przybyłemu.
— Czem panu służyć? zapytała.
— Czemkolwiekbądź, wszystko mi jedno.
— Może zielonego Chartreus’u? to najbardziej lubię.
Croix-Dieu, skinąwszy głową potwierdzająco, zasiadł w jednym z rogów sali.
Panna Leokadja przyniosła na tacy butelkę i dwa kieliszki, a umieściwszy się bez ceremonii obok barona napełniła kieliszki, wychylając swój w okamgnieniu.
— Pan, zdaje się, zapytywałeś o kapitana Grisolles? Cóż pan chcesz od niego?
— Chcę mu zaproponować pewien interes.
— Korzystny interes, na którym możnaby było przynajmniej coś zarobić?
— Ma się rozumieć, rzekł baron z uśmiechem.
— Wyglądasz pan na człowieka z wyższego świata, ufam ci więc, mówiła Leokadja, i adres udzielę. Jedź pan przeto na bulwar św. Michała pod numer 127 i nie pytając odźwiernego wejdź na szóste piętro. Zobaczysz tam szare drzwi, na wprost schodów, a na nich naklejoną kartkę papieru z napisem: „Sala fechtunku.“ Zastukaj czterokrotnie raz po raz, a jeśli zastaniesz w domu Grisoll’a, z pewnością ci otworzy.
— Dziękuję za objaśnienia, rzekł Croix-Dieu, i podał jej sztukę dziesięcio frankową.
— Mam więc wydać jeden frank, pięćdziesiąt centymów, zapytała. Pójdę rozmienić.
— Zachowaj resztę dla siebie, za udzielenie objaśnień.
Tu wyszedł z kawiarni, a w kilka minut później wdrapywał się na szóste piętro domu przy bulwarze św. Michała.
Drzwi na wprost schodów oznaczonemi były kartką papieru z napisem: „Sala fechtunku.“
Zastukał czterokrotnie, w krótkich przerwach, a po kilku sekundach drzwi się otwarły i młody mężczyzna wpuścił przybyłego salutując go po wojskowemu.
Pokój, do którego wszedł baron, stanowiący całe mieszkanie kapitana Grisolles usprawiedliwił nazwę „Sali fechtunku.“ Florety, maski i rapiry porozwieszane tu były na ścianach, tak jednak była wązką ta izba, iż dwaj przeciwnicy, stanąwszy naprzeciw siebie, nie byliby w stanie postąpić czterech kroków bez uderzenia się o ścianę.
Mieszkańcem tej izby był przystojny chłopiec dwudziesto kilko-letni, średniego wzrostu, dobrze zbudowany, z czarnemi gęstemi nieco kędzierzawiącemi się włosami, o śniadej cerze, wygolony starannie, prócz długich jedynie wąsów, w górę zakręconych.
— Czy mam przyjemność mówić z kapitanem Grrisolles, pytał Croix-Dieu, z lekkim ukłonem.
— Tak, z byłym oficerem oddziałów Garibald’ego. Mogęż zapytać nawzajem o cel przyjemnej pańskiej wizyty?
— Przychodzę zaproponować panu pewien interes, rzekł baron.
— Zgoda! Jeśli jest dobrym, łatwo się porozumiemy. O cóż chodzi?
— O otrzymanie policzka, odparł najspokojniej Croix-Dieu.
Grisolles jednym skokiem cofnął się w tył, połyskując zaiskrzonemi oczyma.
— Jeżeli to żart, zawołał, przyznam, że nazbyt ryzykowny, gdyż uprzedzam pana, że mam zwyczaj surowo karcić płaskich żartownisiów.
Baron uśmiechnął się.
— Pozwól że mi skończyć, rzekł, powiedziałem, iż chodzi tu o otrzymanie policzka, obecnie zaś dodam i o danie pchnięcia szpadą.
Twarz Grisolla wypogodziła się w okamgnieniu.
— To co innego, zawołał, druga część pańskiej propozycji zmienia całkiem pierwszą. Z chwilą, gdy zadość uczynienie ma nastąpić po obeldze, rzecz staje się możebną do przyjęcia.
— Jakąż cenę nakładasz na to, kapitanie?
— Pomówmy naprzód o pierwszej połowie sprawy. Gdyby chodziło o wymierzenie komu policzka, natenczas żądałbym dziesięć luidorów, skoro jednak chodzi o otrzymanie, co jest rzeczą wielce nieprzyjemną, kosztować będzie drożej. Sądzę że pan to pojmujesz?
— A więc, niech będzie piętnaście luidorów.
— Zgoda! Jestem przystępnym w interesach.
— Pozostaje teraz pchnięcie szpadą. Ileż wart cios taki?...
— To zależy od okoliczności. Czy trzeba zranić niebezpiecznie przeciwnika, lub go odrazu położyć bez życia?
— Ni jedno, ni drugie, odrzekł Croix-Dieu. Trzeba mu tylko na ręku lub na ramieniu zrobić lekką ranę, dostateczną do powstrzymania pojedynku, z której mógłby się wyleczyć w ciągu tygodnia.
— Czy ów przeciwnik jest młodym?
— Tak.
— Dobrym strzelcem?
— Czwartego stopnia najwyżej.
— Będzież on zgodnie ze mną prowadził tę sprawę?
— O! nie. On weźmie ten pojedynek na serjo.
— Widzisz pan, w takim wypadku wystawiam się na ryzyko. Te niedołęgi, zapaliwszy się, zadają nieraz w swej niezręczności ciosy, szalenie niebezpieczne i podczas, gdy pamiętamy, ażeby ich oszczędzić, otrzymujemy sami pięć albo sześć pchnięć w bok ostrzem stali, co nie jest drobnostką.
— Miałżebyś się obawiać? zaśmiał szyderczo Croix-Dieu; ty, taki dzielny, odważny?
— Obawiać? zawołał Grisolles, żartujesz pan chyba! Badam jedynie tę sprawę z punktu handlowego widzenia rzeczy. Mogę w tym razie panu usłużyć, nie mniej wszelako, jak za pięćdziesiąt luidorów.
— Za wszystko, w ogóle?
— Nie, pięćdziesiąt luidorów za pchnięcie szpadą, a piętnaście za drugą część sprawy.
— To za drogo!
— A więc niech będzie, ogółem sześćdziesiąt luidorów, pięć panu ustępuję, z warunkiem że połowę naprzód mi zapłacisz, a drugą połowę złożysz pan w kasie kawiarni Borgiów.
— Zgoda! odrzekł Croix-Dieu. A teraz posłuchaj.
Oto scenarjusz sztuki bohatersko-komicznej, w której odegrasz główną rolę.

XXXVII.

Nadszedł dzień pierwszego przedstawienia „Aspazji“.
Jak zaznaczyliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów, nowa ta sztuka słynnego romansopisarza, wzbudzając żywe zaciekawienie powołała do sali teatralnej wyjątkowo świetną publiczność. Cała arystokracja znalazła tu swoich przedstawicieli, arystokracja sztuki, nazwiska, arystokracja majątku, jak i arystokracja występku.
Pilny obserwator, przeglądając loże i krzesła, odnalazłby w teatrze tego wieczora wiele osobistości, należących do niniejszej powieści.
Pan de Grandlieu wraz z żoną, zajmował lożę na wprost sceny. Zadowolona z urzeczywistnienia swego życzenia Herminia, uśmiechnięta i czarownie piękna w swej strojnej toalecie, przyciągała ku sobie spojrzenia męzkiej młodzieży, którzy nasyciwszy wzrok jej uroczym profilem Madonny, zwracali następnie lornety ku sąsiedniej loży w jakiej znajdowała się piękna brunetka, pani Blanka Gavard, która zapewne dla lepszego uwydatnienia swych wdzięków, dobrała sobie jakąś starą i brzydką towarzyszkę.
Ekrany na pół podniesione zakrywały wnętrza niektórych lóż, zkąd dobiegały wybuchy głośnego śmiechu. Po nad temi ekranami ukazywało się to białe piórko maleńkiego kobiecego kapelusika, umieszczonego na wierzchołku nastrzępionych blond-włosów, to lśniący wachlarz, to bukiet kolosalny. Od czasu do czasu wychylały się ztamtąd postaci męzkiej młodzieży, lornetując po sali, poczem nagle znikały. Ową damą z białem piórkiem, wachlarzem i bukietem w ręku, była Regina Grandchamps, przybrana w jaskrawą toaletę; otaczało ją czterech anemicznych młodzieńców, kaszlących w głębi jej loży.
O piętro niżej, tuż pod nimi siedziała samotnie Fanny Lambert przybrana w piękny kostjum żałobny czarny, złotem haftowany.
Jerzy Tréjan, Filip Croix-Dieu i Andrzej San-Rémo, zajmowali krzesła w orkiestrze.
Naprzeciw Reginy Grandchamps, po lewej stronie sali, znajdowała się w loży para dobrze znanych osób paryżanom.
Był to właściciel niegdyś okrętu z Anvers, nazwiskiem Van Arlow, który osiedlił się w Paryżu przed dziesięcioma laty, z dwudziestu miljonami, w podwójnym celu, raz, aby umknąć przed żoną, powtóre, ażeby przejeść dochody, a w potrzebie nawet i kapitał z ładnemi kobietami półświatka.
Ów Flamandczyk tak dobrze wypełniał plan zamierzony, że mając lat sześćdziesiąt w chwili gdy przedstawiamy go czytelnikom, wyglądał na siedmdziesiąt pięć co najmniej. Trudno byłoby odnaleźć coś bardziej wstrętnego nad jego powierzchowność.
Kępki siwych włosów pokrywały miejscami jego ogołoconą czaszkę. Bielejące faworyty okalały twarz; żółtą, pomarszczoną, bez wyrazu, prawdziwe oblicze obłąkanego z Salpetrière. Oczy przyćmione, bez blasku, ukryte pod sfałdowanemi powiekami ożywiały się nagle i świeciły, spotkawszy jaką ładną postać kobiecą.
Van Arlow krótki i gruby, posuwał się z wolna, podpierając laską, podczas gdy drugą rękę wspierał na ramieniu lokaja, z pomocą którego dochodził do obszernego swego powozu umyślnie dla siebie zbudowanego, a tak niskiego, iż pudło prawie dotykało ziemi.
Choroba mlecza pacierzowego, obezwładniwszy mu nogi, utrudniała chód jego. Najmniejszej siły żywotnej dostrzedz nie można było w tym sercu strupieszałym, ubranym mimo to według najświeższej mody i skropionym woniejącemi perfumami.
Kobieta, znajdująca się z nim w loży, jego towarzyszka cierpliwa, zrezygnowana, była przybraną w jedwabną suknię perłowego koloru. W jej uszach błyszczały djamentowe kolczyki, wartości co najmniej po pięćdziesiąt tysięcy franków każdy.
Przeszedłszy od dawna już drugi okres młodości, owa kobieta z oddalenia, przyjemne jeszcze sprawiała wrażenie.
Niegdyś powabna ta śpiewaczka z opery, posiadała sławę pierwszorzędnej piękności, a obok tego talent średniej miary, tryumfy jednak artystyczne mniej jej przynosiły, nad tryumfy serca. Siedząc obok starca otaczała go publicznie, najtkliwszemi staraniami.
W głębi loży stał służący, bez pomocy którego Van Arlow ruszyć się nie mógł.
Pozostaje nam jeszcze pomówić o trzech osobistościach.
Dwie z pomiędzy nich, mężczyzna i kobieta zajmowali odkrytą lożę. Kobieta mogła mieć lat przeszło pięćdziesiąt, przed dwudziestoma laty zajmowała się profesją akuszerki na bulwarze Batignolles, w domu Vignot’a i ztąd jest nam znaną.
Pani Angot siedząc na przedzie loży, była nadzwyczaj bogato, ale z najgorszem gustem ubraną. Potężny biust pani Angot, obciśnięty stalowym gorsetem, mógł był zastąpić korzystnie wystawę jubilerskiego sklepu. Czegóż bo tam nie było? Naszyjniki, łańcuchy, medaljony, brosze błyszczały na aksamitnym staniku koloru „solferino“, rozsiewając kaskady złota i drogich kamieni! Było to brzydkiem, ale olśniewającem.
W prawej ręce trzymała piękną cyzelowaną o szkłach podwójnych lornetkę, przeglądając za jej pomocą kolejno loże i galerję, ze szczególną zaś uwagą przypatrywała się zebranym tu młodym kobietom. Znała ona przytem i wielu mężczyzn obecnych w teatrze, żaden z nich jednak, przechodząc obok jej loży, nie powitał jej ukłonem.
Towarzysz pani Angot umieścił się w cieniu w głębi loży, pozostawiając jej miejsce na przedzie, w pełnem świetle. Osobistość ta, dziwne sprawiała wrażenie. Wszystko w niej było niezdecydowanem, niepewnem, trudno było nawet oznaczyć wiek jego. Mógł mieć lat pięćdziesiąt, a może czterdzieści. Jego włosy rudawe, rozdzielone nad czołem na dwie równe części, spadały płasko ku uszom. Na obliczu gładkiem, wybladłem, trudno było doszukać jakiegobądźkolwiek wyrazu, czego powodem były być może niebieskie okulary, przysłaniające mu oczy. Ubiór jego odznaczał się jakąś gminną pospolitością. Na garniturze stalowej barwy, miał zarzucone palto żółtawe, czarne rękawiczki i niski miękki kapelusz. Nie patrzył na nikogo, nie lornetował i nie przemawiał pierwszy do pani Angot, a gdy ona zwróciła się ku niemu, krótko jej odpowiadał, nie zmieniając postawy.
Pozostaje nam jeszcze pomówić, o jednym z widzów, zajmującym krzesło w orkiestrze, w tymże samym rzędzie, co pan de Croix-Dieu, lecz przedzielonym kilkoma osobami. Ów widz, ubrany na pół po wojskowemu, w huzarskich ciemo-błękitnych pantalonach i czarnym krótkim tużurku, lornetował kobiety przez małe o pojedynczem szkle okulary, pomuskując bezustannie palcami wypomadowane swe wąsy.
Był to ów pseudo-kapitan Grisolles, właściciel sali fechtunku, przyjaciel panny Leokadji, jednej z owych dziewcząt, posługujących w kawiarni Borgiów, istoty z dobrym sercem przychodzącej mu z pomocą swemi oszczędnościami, gdy się znajdował w kłopotach pieniężnych.

XXXVIII.

Afisz zapowiadał rozpoczęcie sztuki punktualnie na ósmą godzinę.
Jednocześnie reżyser za kulisami klasnął w dłonie trzykrotnie. Odegrano uwerturę i kurtyna podniosła się dla odsłonięcia pierwszego aktu „Aepazji.“
Nie będziemy rozbierali sztuki, w jakiej obok widocznego niedoświadczenia i braku środków scenicznych, przebłyskiwał rzeczywisty talent i dowcip rozsiany obficie. Autor ufał w powodzenie, przesuwając przed oczyma publiki całą galerję typów tych grzesznic szkicowanych z natury, począwszy od wysłużonej kurtyzany, pokrytej djamentami, jakie są odznaczeniem występku, aż do zwykłej kokoty, ośmnastoletniej, debiutantki w owym zawodzie, oczekującej na pierwszy powóz i brylanty.
Ażeby nadać wypukłość swojemu dziełu, specjalne niejako piętno tym różnorodnym rolom, romansopisarz-dramaturg, żąda! powierzenia ich rozmaitym kobietom, należącym więcej do świata galanterji, niż do teatru, lecz takim, które przeszły przez scenę zanim oddały się kultowi „Venus-Meretrix.“
Afisz zawierał więc liczbę dobrze znanych nazwisk, między jakiemi niektóre miałyby prawo pochlubić się rozgłosem w tym względzie.
Owóż pomiędzy temi nazwiskami, znajdowało się jedno, którego publiczność obeznana tak dobrze ze sprawami zakulisowemi, nie znała wcale, mimo, iż ono było umieszczonem „na widok“ pomiędzy głównemi artystami.
Afisz powiadamiał: „Panna Dinah Bluet na swój debiut odegra rolę Violetty.“
Niektórzy z dziennikarzy i autorów zapytywali siebie nawzajem:
— Dinah Bluet? co to jest, kto ona? Nikt nic nie wiedział.
Jeden ze starych aktorów znalazł wszelako odpowiedź.
— Dinah Bluet, rzekł, jest to młoda dziewczyna przybyła z Belleville. Mówią, że posiada talent znakomity.
Rola w dramacie powierzona debiutantce była rzeczą pobudzającą ciekawość.
Violetta uoabiała uczciwość w sztuce, osnutej na tle złych obyczajów. Różne osobistości, działające w dramacie daremnie przez pięć aktów trud sobie zadawały, ażeby zachwiać cnotą ubogiego dziewczęcia. Hafciarka z powołania, była czemś w rodzaju Rigoletty, lub Mimi-Pinson. Miłość czysta, wrodzona uczciwość, broniły zwycięzko Violettę od uwiedzeń i zastawionych sideł.
Od pierwszej sceny, bohaterka dramatu; najbardziej wysłużona ze wszystkich światowych Aspazji traktowała Violettę szyderczo, kąsające, w sposób nader zręczny. Postać dziewczęcia utworzona mistrzowską ręką autora, piękną była pod każdym względem.
Gdy w środku aktu Dinah Bluet weszła na scenę, objęta przestrachem, bliska omdlenia, na widok tak licznej publiki, ale ukrywająca bohatersko swą trwogę, dał się słyszeć w sali szept cichy, jak powiew wiatru, co było pomyślną wróżbą dla debiutantki.
Wszyscy widzowie, albo przynajmniej większa część zebranych, uczuwała się być nagle owładnioną jej wdziękiem naturalnym, o tyle Dinah Bluet zdawała się być żywem wcieleniem postaci, jaką przedstawiała.
Przyszła ta gwiazda sceniczna miała zaledwie lat siedmnaście. Była średniego wzrostu, drobna, szczupła, a pełna powabu w każdem poruszeniu. Jedwabiste, ciemno blond włosy, gęste i długie otaczały twarz delikatną, inteligentną, odznaczającą się regularnością rysów, a więcej jeszcze wyrazem niezrównanej szczerości i prostoty. Duże oczy dziewczęcia o ciemno błękitnych źrenicach, powiekach okolonych długiemi rzęsami, wyrażały czystość i niewinność. Jasne czoło aktorki jaśniało dziewiczością, jak u Herminji de Grandlieu.
W jaki sposób wytłómaczyć tę podwójną aureolę promieniejącą po nad temi dwiema kobietami, z których jedna była zamężną, a druga należała do teatru, owego miejsca zaguby?
Przyszłość nas o tem powiadomi.
Dinah Bluet, a raczej Violetta w swej roli ubogiej, uczciwej szwaczki przybraną była w skromną perkalikową sukienkę. Nic zwracającego uwagę niebyło w jej toalecie, a jednak mimo to wydawała się być bardziej elegancką, a nadewszystko więcej dystyngowaną, od aktorek w świetnych kostjumach, między któremi się ukazała.
Gdy wymówiła pierwsze wyrazy swej roli, zachwyt owładnął słuchaczów. Nigdy głos czystszy, bardziej krystaliczny, głębiej muzykalny nie rozbrzmiewał w owym teatrze melodramatu i pogwałconej deklamacji.
Szmer bardziej głośny, pochlebny, o jakim mówiliśmy powyżej, powtórzył się, lecz nieco już jawniej coś jak gdyby w rodzaju powstrzymywanych oklasków, nie klaskano jednak, lecz razem niezwykłą miano chęć ku temu.
Van Arlow, ów były właściciel okrętu z Anvers, siedział, pogrążony w swej sennej nieruchomości, nakształt bożka Japońskiego, w chwili, gdy Dinah Bluet weszła na scenę. Posłyszawszy jej głos, drgnął nagle; jak gdyby iskra elektryczna wstrząsnęła jego otyłą postacią. Obwisłe jego powieki uniosły się zwolna, wyprostowały się wargi, podniósł głowę, a ująwszy w dłoń olbrzymią lornetkę, skierował jej szkła na debiutantkę. W miarę jak rozpatrywał się w szczegółach tej młodej powabnej postaci, jego twarz, zielonawo-zżółkniała stawała się rumianą, purpurową, a następnie fioletową prawie. Napływ krwi do głowy był widocznym, grożąc niebezpieczeństwem.
Panna Desjardins, tak nazywała się jego towarzyszka, była śpiewaczka, która odtąd poświęciła życie dla schwytania milionów Flamandczyka, zatrwożyła się nie mało. Utkwiwszy w starca nieruchome a gorejące spojrzenie, jakiem pogromcy poskramiają lwy i tygrysy, pochyliła się ku niemu, zapytując cicho:
— Co ci jest, mój przyjacielu? Co to znaczy? Co rozpatrujesz z tak natężoną uwagą, że aż żyły nabiegły ci krwią na skroniach? Spodziewam się, że nie ta debiutantka jest celem twych obserwacji, która nie umie ani się ruszać na scenie, ani się zatrzymać we właściwem miejscu, ani słuchać, ni mówić. Jeśli to ona tak zwraca twoją uwagę, winszuję! Jest to jakiś kopciuszek teatralny. Ach! mężczyźni! Do końca świata będziecie więc libertynami? Miejże wzgląd na mnie przynajmniej i nie czyń skandalu. Gdy zechcesz wystawiać się na widowisko, chodź sam do teatru. Jeśli nie przestaniesz przypatrywać się jej, natychmiast wyjdziemy! Rozumiesz!
Van Arlow był posłusznym. Odjął od oczu lornetkę. Ów skąpy milioner lękał się jak ognia panny Desjardins, która trzymała go silnie i mądrze trzymać umiała. Nie mógł obejść się bez niej, a jeśli miała jakie przelotne rywalki, pozostawały one przed nią w najściślejszem ukryciu.
W loży naprzeciw, zajętej przez pana de Grandlieu z małżonką, mówiono o debiutantce.
— Czyś zauważył to młode dziewczę? pytała Herminia, zwracając się do męża. Jak ją znajdujesz?
— Bardzo dobrze, odrzekł wicehrabia.
— Nieprawdaż? mówiła dalej pani de Grandlieu. Posiada ona niezwykłą dystynkcję, ładna, sympatyczna, pełna wdzięku, słowem bardzo mi się to dziewczę podoba. Inne miałam wyobrażenie o aktorkach z bulwarowych teatrów. Powiedz mi jaką ma ona reputację?
Pan de Grandlieu roześmiał się.
— Dlaczego śmiejesz się, zamiast odpowiedzieć? pytała Herminia.
— Ponieważ zmuszony jestem wyznać ci z zarumienieniem, drogie dziecię, mą absolutną nieświadomość co do teatralnego w ogóle personelu. Byłem tu wszystkiego trzy lub cztery razy w mem życiu, a nigdy nie słyszałem o pannie Dinie Bluet. Jest to, jak widzę, bardzo powabna artystka. Uczciwa jej fizjognomia przemawia na jej korzyść. O ile sądzę posiada ona rzeczywisty talent, lecz jest jeszcze młodą, być może kiedyś sławną zostanie.
— Masz słuszność, odrzekla Herminia, pozyska sławę, bo na nią zasługuje. Zobaczymy ją kiedyś występującą w teatrze Komedji francuskiej.
— Ach! wyszepnął pan de Grandlieu, lepiej dla niej byłoby może, gdyby nieznana żyła gdzie w ukryciu, będąc szczęśliwą małżonką wybranego sercem człowieka, zdala od tych upojeń i zwodniczych oklasków.
W tym samym szeregu lóż, pani Blanka Gavard, lornetując młodą debiutantkę mówiła sobie:
— Jaka ona ładna w tej perkalowej sukience. Rzecz dziwna w jaki sposób te młode dziewczęta potrafią nadać sobie tyle wdzięku, ubrawszy się w materjał wartości zaledwie dziesięciu franków?
W odkrytej loży, sąsiadującej z krzesłami w orkiestrze, pani Angot po długiem przypatrywaniu się debiutantce, zwróciła się ku swemu towarzyszowi, szepcząc te słowa:
— Ładna ta mała, nieprawdaż? Wygląda z pozoru na uczciwą dziewczynę, lecz czyliż można ufać fizjognomii? Wyjdź proszę podczas antraktu do odźwiernego, teatru i gdyby było trzeba, daj mu dziesięć franków dla rozwiązania języka. Idź, proszę cię o to. Zwrócę, ci te pieniądze, a przynieś mi o niej wiadomości.
Milczący towarzysz odpowiedział gestem potwierdzającym, a wsparty o krzesło w głębi loży, siedział w zadumie, jak gdyby nie wiedząc o teatrze i o świecie całym.
W orkiestrze, Jerzy Tréjan, uwielbiał jako artysta skończoną piękność Diny Bluet, mówiąc sobie, że można by ją odmalować jako postać niewinności.

I Fanny Lambert ulegała pomimowolnie ogólnemu zachwytowi, wszak miejscem z całego teatru gdzie debiutantka sprawiała najżywsze wrażenie była loża, w której się znajdowała Regina Grandchamps, z Oktawiuszem Gavard.

XXXIX.

Ktokolwiekbądź zna obyczaje tych śmiesznych, młodych cherlaków, nazwanych złotą młodzieżą, wie dobrze, że dla tych panów najwyższym wyrazem szyku, jest blagowanie. Według ich fantastycznego kodeksu, brać cośkolwiek bądź na serjo, jest to „nie iść za prądem.“ Podziwiać coś „to gra przestarzała.“
Wierny owym tradycjom Oktawiusza Gavard wraz z dwoma swymi przyjaciółmi i Reginą Grandchamps, po obfitym wspólnym obiedzie, blagowali w najlepsze od chwili podniesienia zasłony, uważając aby roztropnie i cicho prowadzić swoje żarciki nie narażając się publice, która w szał wpada, gdy jej ktoś przeszkadza w rozrywce, żądając głośno natenczas wyrzucenia hałaśliwych.
Wszystko służyło na materjał do szyderstw tak dla Reginy, jako i trzech jej towarzyszów. Sztuka, dekoracje aktorzy, aktorki, ich toalety, przechodziły przez ogień ich bezlitośnych drwinek.
Po kilkakrotne „Tst“, silnie zaakcentowane, dało się słyszeć od strony parteru.
Dinah Bluet ukazała się na scenie.
Oktawiusz otworzył usta, by na jej wejście wygłosić jakiś idjotyczny kalambur, spojrzawszy jednak na owo dziewczę spoważniał nagle i patrzył z uwagą.
Regina Grandchamps, przytłumiając wachlarzem swój głos ochrypły, jaki bywa u wszystkich prawie kobiet spędzających noce bezsenne, zaczęła wygłaszać jakieś dwuznaczne zdanie, którego Oktawiusz dokończyć jej nie dał.
— Ach! tst! przerwał nagle, Nieprzeszkadzaj!
— Dlaczego?
— Ponieważ sztuka mnie zajmuje, chcę ją posłyszeć!
— Posłyszeć, taką banialukę?
— Dla ciebie banialuka, mnie ona zajmuje, pomimo że nie jest zabawną. Pozostaw m więc proszę w spokoju.
Regina Grandchamps, której anemiczny towarzysz raz pierwszy tak śmiało stawił czoło, zwróciła się doń plecami, gryząc ze złości swąnie batystową chusteczkę.
Oktawiusz nie obawiał się jej gniewu. Zwrócił całą uwagę na scenę i młodą debiutantkę. Dwaj jego towarzysze, przejęci poszanowaniem dla sześciomilionowego spadkobiercy, poszli za jego przykładem i, nie przemówiwszy słowa, bacznie słuchali.
— Pierwszy akt dramatu przeszedł dobrze. Dinah Bluet, zapanowawszy nad sobą i pokonawszy obawę, rozwinęła w grze całą potęgą swego talentu. Powodzenie jej było zapewnionem.
Piękna jedna scena pozwoliła dziewczęciu przekonań publiczność, iż do posiadanych wdzięków łączy energię i siłę dramatyczną. Wybuchnęły oklaski.
— Brawo! krzyczał Oktawiusz ze wszystkich sił, Brawo! brawo! brawo!
I zaczął bić rękoma z taką energią, że aż mu poodpadały guziczki od rękawiczek.
Regina patrzyła na niego z osłupieniem.
Oktawiusz, on, którego nic w życiu zachwycić nie było w stanie, Oktawiusz, ów przesycony życiem, zblazowany, bił oklaski? Świat się chyba przewraca!
Iskry gniewu posypały się z oczu Reginy.
Chwyciwszy za rękę młodzieńca przysunęła go siłą ku sobie, szepcząc przerywanym głosem:
— Ha! podobała się więc tobie ta sroka? Zajmuje cię. Uważasz że ładna?
— Ładna, nie przeczę, odrzekł, mnóstwo jest ładnych kobiet, wszak ona jest pociągającą, na honor! Jakież to świetne kontury!
Regina wzruszyła ramionami.
— Zaledwie przystojna. Piękność djabelska, wyrzekła z pogardą.
— Ma się rozumieć. Młodość i świeżość, w porównaniu z tobą.
Młoda kobieta z gniewem uderzyła nogą o ziemię.
— Zakochałeś się więc w tej lichej teatralnej włóczędze?
— Być może.
— Czemuż nie idziesz do niej ze swem miłosnem wyznaniem?
— Owszem, pójdę za chwilę.
— Dla czego nie zaraz?
— Masz słuszność, idę!...
Tu podniósł się z krzesła.
Regina trzymając go wciąż za rękę, nagliła by usiadł.
— Zabraniam ci, syknęła.
— Ba! zobaczymy.
— Jeżeli wyjdziesz, ja wyjdę z tobą. Jeżeli pójść do niej się ważysz, zrobię skandal! Zaprowadzą nas oboje do aresztu. Samotnie nie pójdziesz przynajmniej.
— Co! Tybyś się odważyła?
Spróbuj.
Regina rzuciła okiem na swego anemicznego kochanka. Był zmienionym do niepoznania. Dzikość postanowienia zastąpiła łagodny zwykle wyraz jego twarzy, policzki mu gniewem pałały.
Zlękła się na serjo. Gotów dokonać co mówi, pomyślała.
Wszystko to, o czem mówimy, odbyło się cicho. Publiczność nie zwróciła uwagi na ową burzę huczącą w loży.
Zasłona zapadła pośród szalonego brawa, po którem nastąpiło ogólne wywoływanie, zwrócone jednak wyłącznie do Diny Bluet.
— Otóż wychodzę, rzekł Oktawiusz, biorąc kapelusz. Możesz teraz uczynić, co ci się podoba skoro spuszczono zasłonę, nic mnie to nie obchodzi.
— Idź! wyszepnęła. nie zatrzymuję cię wcale! Idź, zabłyśnij u stóp owej włóczęgi magiczną perspektywą sześciu milionów po zmarłym „swym papie.“
Oktawiusz wyszedł, nie odpowiadając i zatrzasnął gwałtownie drzwi za sobą.
Regina zwróciła się ku dwom pozostałym towarzyszom, którzy byli świadkami tej tyle żywej sprzeczki.
— Ha! zawołała, nad czem do czarta rozmyślacie oba? Zamiast siedzieć w miejscu nieruchomie, jak dwaj idjoci, trzymając laski w zębach, dopomóżcie mi w czemkolwiek.
Dwaj tak nazwani idjoci oznajmili gestem, iż są gotowi do wszystkiego.
— Znacie pana de Croix-Dieu? mówiła dalej, on jest tu, wiem o tem. Zajmuje krzesło w orkiestrze, lub może jest w której loży. Potrzebuję natychmiast się z nim widzieć. Idźcie go poszukać, przyprowadźcie tu, czekam. Spieszcie co prędzej!
Obaj młodzieńcy wybiegli, a w kilka minut później ukazali się z baronem.
— Co się stało? pytał Croix-Dieu. Widzę żeś zmięszana.
— Baronie! zawołała czy pamiętasz naszą ostatnią rozmowę i swoje groźby?
— Doskonale, odparł z uśmiechem, ale do czego to prowadzi?
— Do tego, że nie ja Oktawiusza, ale on chce mnie porzucić!
— Co mi znów opowiadasz! Widziałem się z nim dziś i nic nie wspominał mi o tem! Ani myśli kruszyć tak miłych dla siebie więzów!
— Nie myślał wtedy, lecz myśli teraz.
— Jakto, dla czego?
— Ponieważ zawrócił sobie głowę tą dziewczyną z wołowemi oczyma, Diną Bluet, dzisiejszą debiutantką.
— Czy być może, tak nagle, za pierwszem widzeniem? pytał, śmiejąc się baron.
— Nie śmiej się, bo to na serjo, mówiła. Zakochał się w niej szalenie. Chwycił mój bukiet i rzucił jej pod nogi, a gdym gromiła że ją wygwizdam, chciał mnie udusić. I w chwili, gdy ci to opowiadam, on jej wyznaje swą miłość.
— Jakto, w teatrze?
Tak jest pospieszyłam cię o tem powiadomić, ażeby nie być odpowiedzialną.
— I dobrześ uczyniła. Nie obawiaj się. Dziękuję za przestrogę. Pójdę zobaczyć co się dzieje i przyprowadzę ci skruszonego więźnia!
Tu Croix-Dieu, wyszedłszy z loży, zwrócił się w stronę bulwaru, którędy wchodzili artyści. Przy wejściu spostrzegł Oktawiusza, idącego z opuszczoną głową, zawstydzonego, jak lis, schwytany na gorącym uczynku.

XL.

Tłum publiczności zalegał bulwary, które w między-aktach stanowiły dla widzów rodzaj przyjemnej przechadzki.
Pan de Croix-Dieu, idąc naprzeciw Oktawiusza, rozdawał na prawo i lewo uściśnienia ręki, a zmuszony chwilowo zatrzymywać się dla udzielenia odpowiedzi znajomym, potknął się z lekka o osobistość w niebieskich okularach, jaką widzieliśmy w loży pani Angot.
— Przepraszam, rzekł, nie zwracając na niego uwagi.
Światło gazu padło na twarz barona.
Dziwna ta osobistość, opisana przez nas powyżej, spojrzała z razu przelotnie na pana de Croix-Dieu, następnie z głębszą uwagą i, z gestem osłupienia, wcisnąwszy na oczy kapelusz, oddaliła się z takim pośpiechem, że omal nie wywróciła Andrzeja San-Rémo, dążącego w przeciwną stronę.
— Niezgrabiasz! zawołał młody markiz.
— Przepraszam, szepnął nieznajomy. Uczyniłem to pomimowolnie.
Na dźwięk tego głosu, drgnął Andrzej San-Rémo, a spojrzawszy na owego mężczyznę, stanął zdumiony.
— Panie, rzekł z lekkim zmieszaniem, tylko dwa słowa.
— Wybacz pan, odrzekł nieznajomy, spieszę się bardzo.
— A jednak ja muszę z panem pomówić.
— To niepodobna. Czekają na mnie.
— Zdaje mi się, że pana poznaję.
— Mylisz się pan, jestem zupełnie obcym. Dobranoc!
Tu ów mężczyzna w niebieskich okularach wślizgnął się jak węgorz w głąb tłumu.
Andrzej chciał biegnąć za nim, przeszkodził mu w tem Croix-Dieu, przytrzymawszy go za rękę.
— Zkąd to zmieszanie? zapytał.
— Baronie, ja się nie mylę, odrzekł San-Rémo, to on! jestem pewny.
— On, lecz kto taki?
— Ów człowiek, który mnie zabrał ze wsi i przywiózł do Paryża. On zna na pewno moją rodzinę.
— Widziałeś tego człowieka?
— Tylko co. W niebieskich okularach, niskim kapelusz, żółtawym paltocie. Wbiegł w tłum, niemoże być daleko.
— Pójdźmy szukać go razem.
Andrzej z baronem w pogoń się udali. Zniknął ów nieznajomy, a mimo to był w pobliżu. Wszedłszy do pobliskiej kawiarni zdjął palto, aby nie zostać poznanym i śledził przez szyby obu mężczyzn, którzy nie odnalazłszy go weszli na salę w towarzystwie Oktawiusza Gavard.
Zmieszanie tego ostatniego i jego mina żałosna, miały najprostsze w świecie powody.
Podniecany groźbami Reginy, wbiegł na schody artystów, w przekonaniu, że sztuka monety dwudziesto-frankowej, dana odźwiernemu, otworzy mu wejście za kulisy i pozwoli złożyć miłosne wyznanie Dinie Bluet, cerberzy jednak teatralni bywają czasem niewzruszonymi. Oktawiusz właśnie trafił na jednego z takich, a gdy zbyt natarczywie nalegać zaczął, ów odźwierny, stary żołnierz, pominąwszy wszelką etykietę, powitał go jak należało.
Oktawiusz, wykręciwszy się na pięcie, odszedł co prędzej.
Mężczyzna w niebieskich okularach, Czekał na podniesienie się zasłony w teatrze, a skoro rozpoczął się drugi akt sztuki, zajął miejsce w loży pani Angot.
— I cóż, zapytała go, pozyskałeś jakie objaśnienia?
— Otrzymałem i nic nie kosztują. Mówiono o tej debiutantce w kawiarni.
— Cóż mówiono?
— Że to mądry ptaszek.
— Na serjo to mówiono?
— Na serjo.
— Nie ma żadnego kochanka?
— Ani jednego.
— Żadnego nawet kuzynka?
— Żadnego. Ale w to miejsce ma coś innego.
— No, cóż takiego?
— Starą swą ciotkę.
— Mieszka z nią razem?
—Tak.
— Jakaż to kobieta ta ciotka?
— Mówią, że nader przyzwoita osoba. Zresztą chciej pani sama z nią się zapoznać, jeżeli tego potrzebujesz..
— Masz adres jej mieszkania?
— Nie mam. A może pani chcesz pójść zaraz do owej debiutantki?
— Nie, dziś mi pójść do niej nie wypada. Jest mnóstwo osób znajomych w sali, z któremi spotkać bym się niechciała. Po widowisku zobaczę według okoliczności.
Tu przerwała rozmowę towarzysza, który, podniósłszy na czoło okulary, zrobił tutkę z ręki, przykładając ją do oczu, by tym sposobem twarz zakryć sobie, rozpatrywał się po lożach, galerji i orkiestrze.
Spostrzegłszy pana de Croix-Dieu, a obok niego siedzącego Andrzeja San-Rémo, drgnął powtórnie.
— Zmienili się oba, ale ich poznaję. Uśmiechnął się i dodał: Jeden obok drugiego, to dziwna! Gdzie oni u czarta poznajomili się z sobą?


∗             ∗

Jak mówiliśmy powyżej pierwszy akt przedstawienia, poszedł bardzo dobrze; nie udały się jednak dalsze.
Autor, zręczny romansopisarz, ale niedoświadczony dramaturg, nie rozważył, że publiczność chociażby była złożoną z ludzi chwiejnej moralności, łatwo nabiera niesmaku do treści realistycznej, słyszanej na scenie, która jej się w książce podoba.
Powodzenie Diny Bluet zachwiało się tak, jak i reszty artystów.
Gdyby był się udał ów dramat, debiutantka mogłaby była stanąć odrazu między pierwszorzędnemi gwiazdami. Z upadkiem jego trzeba jej było rozpoczynać debiut na nowo.
Croix-Dieu przez cały ciąg czwartego aktu przebywając w loży Blanki Gavard zmuszonym był słuchać wybuchów gniewu tej pięknej wdowy, która, wskazując wachlarzem miejsce, zajmowane przez Reginę Grandchamps, wołała głośno umyślnie, aby być słyszaną przez sąsiadów.
— Patrzaj, baronie, na ową wstrętną istotę. Widzisz jak tryumfująca, zuchwała rozkłada się śmiało, wystawiając na pokaz swoje wymalowane oblicze i zbytkowną swą toaletę, kupioną za moje pieniądze!
Pani Gavard myliła się. Oktawiusz nie wrócił do loży Reginy, a nie znalazłszy wolnego przejścia, stanął przy wejściu do orkiestry, wśród innych widzów, ściśniętych jak śledzie w beczce, jeden obok drugiego.
Van Arlow, korzystając z chwili roztargnienia panny Desjardins, która końcami palców przesyłała ukłony dawnym przyjaciołom, szepnął coś na ucho swojemu lokajowi, który skłoniwszy się głęboko, stanął wyprostowany, z uśmiechem na ustach.
Podczas ostatniego aktu, zamienili z sobą porozumiewające się spojrzenia Croix-Dieu z kapitanem Grisolles.
Zapadła zasłona i rozpoczęła się utrudniona czynność wychodzenia, pośród natłoku i nieładu, nieuniknionego we wszystkich teatrach Paryża z przyczyny przejść zbyt ciasnych.
Baron nie poruszył się z miejsca dopóki nie upewnił się iż pan de Grandieu wraz z żoną siedzą w swej loży, oczekując na przerzedzenie się tłumu, poczem wyszedł z orkiestry w towarzystwie Andrzeja San-Rémo, kierując w ten sposób, ażeby się znaleść w korytarzu tuż po za kapitanem Grisolles, który udawał, iż niezna go wcale, prowadząc pod rękę jakiegoś wyłysiałego mężczyznę, w tymże jak sam rodzaju! Grisolles wraz ze swym towarzyszem szli za wciąż płynącym tłumem i wraz z idącymi po za sobą baronem i Andrzejem, doszli do korytarza, wiodącego do lóż sąsiednich.
W owej to chwili, Herminia otulona w futro, ukazała się po nad schodami, z prowadzącym ją pod rękę panem de Grandlieu.
Filip de Croix-Dieu, trącił jak gdyby wypadkiem, w ramię kapitana Grisolles.
— Tak, rzekł tenże pomieszanym głosem, jak gdyby kończąc zresztą przed tem rozmowę, tak mój kochany, żołnierze poznali się na naszej wartości, ale arystokraci siedzieli bezczynnie, sprzedając Francję Prusakom. Prowadzili z wrogami układy, podczas gdy myśmy krew przelewali! Spojrzyj na owe krzyże, jakiemi przyozdabiają, swe piersi. Oni nam je ukradli! Oto jeden z nich, patrz, patrz! I ten nosi czerwoną wstążeczkę w butonierce. Ha! ja go znam. Jest to wicehrabia de Grandlieu, pozujący na bohatera, jeden z tych podłych wielu!
Pan de Grandlieu zatrzymał się blady z osłupienia i gniewu, słysząc podobne obelgi, kalające jego nazwisko, jakie na twarz mu padły w rodzaju najhaniebniejszego policzka. Szarpnął się, chcąc wyswobodzić ręce do których przytuliła się drżąca z przerażenia Herminia i skoczyć na oszczercę. Zanim jednak zdołał tego dokonać, Andrzej San-Rémo, pochwycił za barki kapitana Grisolles, a wykręciwszy nim w powietrzu jat piłką, wyciął mu dwa potężne policzki.

Koniec tomu drugiego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.