Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gając wzrokiem namiętnym ekwipaż pana de Grandlieu, który skręciwszy w stronę pól Elizejskich zniknął po kilku sekundach.
Ów młodzieniec spostrzegł natenczas barona, patrzącego na siebie z owym znaczącym uśmiechem. Zarumienił się jak dziewczę schwytane na pisaniu miłosnego liściku i chciał się cofnąć w głąb powozu. Na coby się to jednak przydało, skoro baron go poznał? Uśmiechnął się więc i on nawzajem, przesłał ukłon ręką i rozkazał jechać stangretowi.
Konie pomknęły szybko w stronę pól Elizejskich.
— Doskonale, wyszepnął Croix-Dieu, nigdy grunt lepiej przysposobionym być nie mógł. Aby tylko siewca był zręcznym, obfitego żniwa spodziewać się można. James! zawołał głośno, pospieszaj!
Kłusak rzucił się w bieg i po trzech minutach stanęli przed pięknym domem przy ulicy Caumartin.
Croix-Dieu wysiadł, a skinąwszy z lekka głową witającemu go niskim pokłonem odźwiernemu zapytał:
— Pani jest w domu?
— Jest, panie baronie.
— A pan Oktawiusz?
— Przez dwa dni nie ukazywał się wcale, lecz powrócił dziś rano. Źle bardzo wygląda. Biedny pan Oktawiusz! Kto wie jak długo pożyje. Szkoda byłoby tak dobrego młodzieńca! Szczodry, wspaniałomyślny, nie dumny wcale! Ach! gdyby pan baron, który dla niego prawie jest ojcem, zechciał mu rad swoich udzielić!
— Napominam go, jest to moim obowiązkiem. Nie słucha, niech co chce robi, odrzekł Croix-Dieu, który