Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ksawery de Montepin.

TRAGEDJE PARYŻA.
ROMANS W SIEDMIU TOMACH.
Tom III.

.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.


I.

Przez kilka sekund w korytarzu, zapełnionym wychodzącą z teatru publicznością, powstał zamęt nieopisany.
Grissolles, przyprowadzony do wściekłości otrzymanem spoliczkowaniem, zapomniawszy, iż wziął za to pieniężne wynagrodzenie, chciał rzucić się na Andrzeja San-Rémo i rozpocząć walkę na pięście. Croix-Dieu i Jerzy Trejan zaledwie powstrzymać zdołali zapienionego garybaldyjczyka.
— Ha! krzyknął przerywanym głosem, zapłacisz mi to krwią swoją, nędzniku!
— Owszem, rzekł Andrzej spokojnie, mimo, że widzę, iż mam do czynienia z ostatnim z nikczemników, zrobię ci ten zaszczyt i będę się bił z tobą. Oto mój bilet wizytowy.
— Nawzajem i mój. Jutro cię zabiję!
— Jak ci się podoba, możesz nie szczędzić mnie w pojedynku.
Pan de Grandlieu, zbliżywszy się do Andrzeja, uścisnął mu rękę i wyrzekł:
— Mocno żałuję panie markizie, żeś pan, uniósłszy się gniewem, uderzył tego człowieka. Byłbym sam pomścił wyrządzoną mi przezeń zniewagę. Uległeś szlachetnemu rycerskiemu oburzeniu. Dzięki ci, żeś stanął w mojej obronie, spotkanie jest teraz nieuchronnem! Chcesz że mnie przyjąć za jednego z twych świadków?
— Ah panie wicehrabio, wyjąknął San-Rémo, przyjmuję z głęboką wdzięcznością ów zaszczyt, jakim obdarzać mnie raczysz.
— A ja cię proszę byś pozwolił mi być drugim sekundantem, ozwał się Tréjan, popchnięty naprzód nieznacznie przez barona Croix-Dieu.
— Dobrze, odparł San-Rémo. Lecz jakże się nazywa ów pan?
I rzuciwszy okiem na doręczoną sobie wizytową kartę, czytał głośno: „Kapitan Grisolles, były oficer, ordynans wschodnich oddziałów Garibaldego“. Bardzo dobrze...
— Patrz! rzekł po chwili zwracając się do Tréjana, jak stojąc tam zdala, spogląda na nas z twarzą rozwścieczonego buldoga. Pomów z nim zaraz, proszę, mój Jerzy, i oznacz godzinę w której przyślesz mu świadków i ułóż się o miejsce spotkania. Pragnąłbym bardzo załatwić się jutro z tą sprawą.
Tréjan poszedł do wyzywającego i ułożono, że sekundanci Grisolla przybędą o ósmej z rana do pracowni Jerzego na ulicę Laval i że natychmiast po ich widzeniu się nastąpi pojedynek.
Wicehrabia oczekiwał na bulwarze przy swoim powozie, w którym umieścił Herminję. Jerzy opowiedział mu ułożone szczegóły i pan de Grandlieu obiecał przybyć do swego kuzyna przed ósmą godziną.
— Otóż, mój kochany, mówił baron do Andrzeja.
San-Rémo, podczas gdy Tréjan rozmawiał z Grisollem i panem de Grandlieu, szalone masz szczęście, do pozazdroszczenia!
— W czem takiem? pytał San-Rémo.
— Mówiłem ci, jak sobie przypominasz, przed kilkoma dniami, że niezadługo wejdziesz jako poufny przyjaciel do pałacu męża Herminji.
— A więc?
— A więc, byłem prorokiem! Błogosław twoją szczęśliwą gwiazdę. Najzdolniejszy z dramaturgów nie zdołałby do takiej doskonałości doprowadzić i w tak pomyślny sposób zarówno rozwiązać węzła wypadków. Sam osądź!... Jakiś błazen znieważa wicehrabiego, który nie zna go wcale. Ty się tam znajdujesz... Stajesz w obronie starego szlachcica!... Wyzywasz jego przeciwnika! Idziesz się bić za niego! Zostawszy zwycięzcą, staniesz się najlepszym jego przyjacielem! Gdy otrzymasz ranę, kochać cię będzie jak syna. Cóż sądzisz o tem wszystkiem? Odpowiedz!
— Mówię, odparł San-Rémo z uśmiechem, że miałbyś słuszność baronie, gdyby nie istniała trzecia szansa, o jakiej zapomniałeś.
— Jaka?
— Ta, że mogę nie być ani zwycięzcą, ani ranionym, lecz poledz na miejscu, przeszyty kulą lub pchnięciem szpady.
Croix-Dieu wzruszył ramionami.
— To niepodobna! odpowiedział. Zbadałem uzdolnienie twojego przeciwnika. Przypuśćmy, że posiada zręczność pierwszorzędną w fechtunku, albo strzelaniu, o czem zresztą nie wiemy, junacy tego rodzaju znalazłszy się na stałym gruncie, wobec prawdziwej szpady, lub rury rewolwerowej, tracą pewność ręki i bystrość rzutu oka. Prócz tego jestem fatalistą. Wszystko łączy się i przygotowywa według mnie, by rzucić w twoje objęcia uwielbianą przez ciebie Herminję. Zapisano w przeznaczeniu, że tryumf otrzymasz zupełny i że nic w święcie. słyszysz mnie, nic, nie będzie w stanie powstrzymać, ani opóźnić szybkiego ziszczenia się twych pragnień.
— Mówisz to, w tak głębokiem przekonaniu, baronie, iż mimowolnie chciałoby ci się uwierzyć, rzekł Andrzej.
— Lepiej mi jeszcze uwierzysz po dokonanem spotkaniu.
— Dla czego nie starałeś się być jednym z mych sekundantów, baronie? pytał San-Rémo.
— Ponieważ skoro pan de Grandlieu ofiarował ci swoje usługi w tym celu, osądziłem, iż przyjemniej mu będzie dzielić je ze swym kuzynem Jerzym Tréjanem, niż ze mną nieznanym. Bądź pewnym, że i w tym razie również się nie mylę.
— Jakąż bogatą posiadasz inteligencję, panie de Croix-Dieu. Wszystko przewidujesz, myślisz o wszystkiem, mówił San-Rémo. wpatrując się weń ze zdumieniem.
— To moja siła, moja potęga, odparł z uśmiechem baron.
Tréjan, zbliżywszy się, przerwał rozmowę.
— I cóż? zapytał Croix-Dieu.
— Świadkowie zbiorą się u mnie jutro, o ósmej z rana, odrzekł artysta.
— Będziesz mi towarzyszył? pytał barona San-Rémo.
— Niepodobna! Mam oznaczoną schadzkę na tę godzinę, lecz zobaczymy się po pojedynku. Śpij dobrze, drogi mój chłopcze i bądź zupełnie spokojnym. Ja odpowiadam za wszystko.
Po wzajemnych uściśnieniach ręki, Andrzej odprowadził Tréjana na ulicę de Laval, podczas gdy Croix-Dieu, wsiadłszy do powozu, udał się na bulwar św. Michała, a przybywszy do domu pod numer 127, zapukał czterokrotnie do mieszkania kapitana.
Grisolles, zajęty okładaniem zimną wodą swoich nabrzękłych policzków pospieszył mu otworzyć.
— Ach! to pan, zawołał, spostrzegłszy przybyłego. Tam, do pioruna, właśnie chciałem z tobą się widzieć.
— Pospieszam złożyć ci moje powinszowanie, rzekł baron. Znakomicie odegrałeś swą rolę!
— Moją rolę! powtórzył Grisolles, z wściekłością uderzając nogą o ziemię. Ha, pan nazywasz to rolą? była to więc komedja? Uprzedzam cię, że ta komedja w krotce zamieni się w zupełny dramat. Przebiję ostrzem szpady na wylot tego małego markiza, jak się nadziewa na rożen kurczęta.
— Co, co? zawołał baron, udając zdziwienie, ponieważ spodziewał się w rzeczy samej wybuchu gniewu kapitana. Czyż wszystko to, co się odbyło przed godziną nie było naprzód ułożonem i przewidzianem?
— Nie było przewidzianem, że otrzymam policzek wartujący trzysta tysięcy franków, jaki ci odstąpiłem za dziesięć luidorów. W miejscu jednego, otrzymałem dwa uderzenia i to jakiego kalibru! Widzę jeszcze dotąd dwa miljony świec przed oczyma. Ten twój przyjaciel powinien się trudnić zabijaniem wołów w rzezalniach dla rozrywki! Spojrzyj na mnie. Pięknie będę jutro wyglądał, jeżeli te znaki na twarzy przejdą w kolor fioletowy! Do kroć tysięcy piorunów, nie płaci się pieniędzmi za rzecz podobną! To wymaga krwi i mieć ją będę! mieć muszę!
— Uspokój się!
— Nigdy! a raczej uspokoję się wtedy, gdy nieco krwi upuszczę temu wściekłemu bokserowi!
— Posłuchaj mnie...
— Idź do djabła!
— Mój przyjaciel uderzył cię może zbyt silnie i dwa razy, w miejsce jednego, przyznaję.
— A! przyznajesz nareszcie? zawołał szyderczo Grisolles.
— Skutkiem czego, mówił dalej Croix-Dieu, gotów jestem zmienić nasze pierwotne układy.
— Do mnie to należy, przerwał Garybaldyjczyk, zostałem znieważonym, wybrałem szpadę, a sześć pchnięć ostrzem w brzuch tego młokosa, ułożą rzecz jak trzeba.
Baron wzruszył ramionami.
— Co zyskasz na tem? zapytał.
— Zadowolenie zemsty.
— Licha uczta, do czarta! Jesteś człowiekiem inteligentnym, lubisz się bawić, znasz wartość złota, masz kochanki.
— Nie daję kobietom pieniędz! zawołał z gniewem Grisolles.
— Być może, ależ kobiety nie stanowią jeszcze całej rozkoszy życia. Butelka szampana, wiesz dobrze, warta więcej po nad parę kropel krwi. Ułóżmy się zatem. Otrzymałeś dziesięć luidorów, gotów ci jestem drugie tyle dopłacić, przyjmujesz więc?
— Nie!
— Cóż chcesz więc?
— Powiedziałem już. Chcę przedziurawić skórę tego markiza. Jest to moją stałą ideą.
— Dam ci piętnaście luidorów.
— Nie przystaję!
— Dwadzieścia.
— Idź do czarta!
— Dwadzieścia pięć nareszcie, a uprzedzam, iż jeśli trwać będziesz w swoim uporze, pojedynek nie nastąpi wcale.
— Doprawdy, zawołał szyderczo Grisolles. Ciekawym, w jaki sposób mógłbyś temu przeszkodzić?
— W sposób nader prosty. Powiadomię policję, i na placu spotkania znajdziesz kilku żandarmów. No! jakże ci się to podoba?
Wyraz „policja“ i „żandarmi“ wywarły magiczny wpływ na mniemanego eks-kapitana. Opuścił głowę i przez parę sekund stał pogrążony w dumaniu.
— Daj do djabła banknot na tę sumę, rzekł i nie kłopocz żandarmów.
Sprawa została załatwioną. Croix-Dieu otworzył pugilares, a po wypłaceniu, wyszedł z „sali fechtunku,“ gdy jednocześnie Leokadja, bufetowa panna z kawiarni „Borgiów,“ biegła do swego przyjaciela.
— Dobrze zrobiłem, żem przyszedł, myślał baron, schodząc z szóstego piętra. Ten łotr byłby go zabił?
— Dobrze, żem przyjął, powtarzał sobie Grisolles, zabije go mimo to wszystko, a następnie wyznam, żem to pomimowolnie uczynił.
Pan de Grandlieu, wsiadłszy do powozu po ułożonych warunkach pojedynku, znalazł Herminię drżącą z trwogi i wzruszenia.
— Cóż teraz nastąpi? pytała młoda kobieta. Czyż pan de San-Rémo będzie się jutro pojedynkował z tym nikczemnikiem?
— Tak jest, żadnego nie widzę sposobu dla przeszkodzenia temu.
— Ach! to okropne! Lecz pomyśl, gdyby ten młody człowiek zginął?
— Byłoby to strasznem nieszczęściem, w jakiem niepocieszyłbym się nigdy, gdyż dla mnie ryzykuje swe życie ów odważny, a nieroztropny młodzieniec.
Herminia zamilkła, nie odzywając się już do chwili, w której powóz zatrzymał się przed pałacowym peronem. Myślała o Andrzeju, na którego obojętnie patrzyła przed dwiema godzinami jeszcze, a który teraz przedstawiał się jej wyobraźni w olbrzymio bohaterskich rozmiarach.
Zaiste baron Filip de Croix-Dieu był zręcznym ponad wyraz człowiekiem!

II.

Na kilka minut przed ósmą, nazajutrz z rana, pan de Grandlieu przybył do Jerzego Tréjan.
O ósmej świadkowie kapitana Grisolles dzwonili już do drzwi i Walenty wprowadził ich do pracowni.
Jeden z nich był ową wyłysiałą wąsatą osobistością, z którą szedł Grisolles, prowadząc się pod rękę przy wyjściu z teatru, drugi jego towarzysz, szczupły, mały mężczyzna o kędzierzawych włosach, trzymał w ręku tyrolski kapelusz. Gęsta długa broda, na dwie połowy rozdzielona, spadała mu na kamizelkę. Pantalony miał, w buty wysokie włożone.
Ci obaj przybyli, mieli tak dziwne i podejrzane fizjonomie, że wicehrabia z Tréjanem zamienili pomiędzy sobą zaniepokojone spojrzenie. Trwożyli się, widząc młodego markiza, oddającego swe życie w ręce porucznika,, jaki nie zdołał sobie dobrać innych ludzi, po nad „przyjaciół i braci“ tego rodzaju.
Wzajemne porozumienie się trwało kilka minut. Grisolles, jako zobelżony, miał prawo broń wybierać.
Świadkowie oznajmili, że wybrał szpadę.
Postanowiono, że spotkanie nastąpi za dwie godziny, to jest punktualnie o dziesiątej, w oznaczonem miejscu wśród lasku Winceńskiego, po czem przyjaciele owego kapitana, salutując po wojskowemu obecnych, odeszli.
— Jak ci się zdaje, kuzynie? Możebym poszedł Andrzeja o warunkach powiadomić, zapytał Tréjan.
— Pojadę wraz z tobą, mój chirurg czeka w powozie. Wziąłem z sobą na wypadek szpady i szkatułkę z rewolwerami, odparł wicehrabia Grandlieu.
Wicehrabia wraz z Jerzym udali się do pałacyku przy ulicy Boulogne, gdzie zastali pana de Croix-Dieu, próbującego broni z Andrzejem.
Pan de Grandlieu odpowiedział z zimną obojętnością na ukłon barona, ku któremu instynktownie czuł wstręt nieprzezwyciężony, w zamian, z gorącą życzliwością uścisnął dłoń Andrzeja.
— O której godzinie, wicehrabio, nastąpi spotkanie? pytał ten ostatni.
— 0 dziesiątej, w lasku Winceńskim. Przyjedziemy po ciebie.
— Każę zaprządz do mego powozu.
— Dobrze, będzie jechał za nami, ponieważ pojedziesz moim.
Powyższe zajście miało miejsce w połowie Lutego, jednego z najokrutniejszych w roku miesięcy, trudno bowiem wyobrazić sobie czas bardziej ponury i przykry, w chwili, gdy lando wicehrabiego i powóz Andrzeja wjechawszy do Wińceńskiego lasku, zatrzymały się u brzegu alei, w pobliżu oznaczonego miejsca spotkania.
Croix-Dieu został w powozie młodego markiza, pragnąc z oddalenia przypatrywać się pojedynkowi.
Stary dwukonny fiakr stał już przy drodze, ów fiakr przywiózł Grisoll’a z jego świadkami. Garybaldyjczyk, jak powiedzieliśmy, był bardzo urodziwym chłopcem a swoją piękną urodę uważając jako kapitał, ciągnął z niej dochody. Nieszczęściem ów kapitał uczuł się mocno nadwerężonym od wczoraj. Czerwone znaki na twarzy przybrały podczas nocy barwę błękitną, w żółtą wpadającą. Prócz tego, szerokie czarne koło otaczało prawe oko Grisoll’a, którego nabrzękła powieka przymkniętą była do połowy. Napróżno Grisolles starał się przyprowadzić do jakiej takiej jednostajności swe zeszpecone oblicze, pokrywając je grubą warstwą ryżowego pudru. Wyglądał jak dziki człowiek tatuowany i zamączony, jak Pierrot. Wściekłość widniała na jego obliczu.
Przedwstępne punkta szybko ułożonemi zostały.
Świadkowie Grisoll’a przyjęli szpady, dostarczone przez pana de Grandlieu. Wybrano grunt walki. Przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie i owe uroczyste wyrazy: „Dalej panowie!“ zabrzmiały wymówione przez wicehrabiego.
Wyższość potężna Grisoll’a w rzutach szpadą, dawała się dostrzedz za pierwszem spojrzeniem.
Pojął San-Rémo, że ma do czynienia z nielada zapaśnikiem, a niepokój jego świadków, w trwogę się zmieniać począł, wicehrabia wszakże i Jerzy, uspokoili się nieco, spostrzegłszy, że Grisolles zdawał się jakoby szczędzić Andrzeja.
— Bezwątpienia, myśleli sobie, jakaś cząsteczka szlachetności tleje widocznie jeszcze w głębi duszy tego hultaja. Nie chce on nadużywać swojej przewagi w robieniu bronią i usuwa się przed zwycięztwem, jakieby mu przyszło z łatwością zmienić w morderstwo.
W rzeczy samej tak wnosić było można. Grisolles powstrzymywał się, ale hamował swą siłę z takiem matematycznem wyrachowaniem, iż pięść jego, nie tracąc na giętkości, jak stal była twardą. Wyraz jego twarzy zmieniał się stopniowo. Gniew ustąpił miejsca ironii. Uśmiechał się teraz z pod swych czarnych zawiesistych wąsów, ukazując rzędy białych zębów, jak tygrys, czychający na zdobycz.
Andrzej, spokojny na początku walki, zaczął tracić krew zimną, widząc szyderczą fizjognomię Garybaldczyka. którego obroty szpadą, szybkie jak piorun, mieszały wszystkie jego ataki. Począł uczuwać znużenie, a jednocześnie i tracić cierpliwość.
— Ha! mój mały panie markizie, zawołał nagle Grisolles, masz silną rękę, jak widzę, do policzkowania ludzi, lecz djablo miękką do obrony! Trzeba było mieć więcej odwagi i zastanowienia, gdy się tak umie słabo władać bronią! Mógłbym cię był już zabić ze dwanaście razy w ciągu tych trzech minut. Sądzę że wiesz o tem?
— Powściągnij pan gminne swe żarty i zabij mnie, jeżeli zdołasz, odparł San-Rémo.
— Nic nie nagli, mamy czas przed sobą. Jest zimno, rozgrzać się trzeba, mówił z szyderczym uśmiechem, odbijając ciosy Grisolles.
Gniew począł owładać Andrzejem.
— Ach! myślał, gdybym mógł dać dobrą lekcję temu bezczelnemu błaznowi!
Podwoił ataki ze wściekłą gwałtownością, nie bacząc na chronienie siebie, a szukając jedynie punktu przez który szpada, prześlizgnąwszy się, dosięgnąć by mogła piersi przeciwnika. Udało mu się to prawie i rozpaczliwym ciosem drasnął go w ramię.
Grisolles rzucił się nagle jak szalony.
— Ha! ha! zawołał, chcesz mnie dosięgnąć. A więc koniec żartom. Baczność młodzieńcze! Staraj się pomnieć na przyszłość, jak wypada zachować się w podobnej sprawie. Cios mój niechaj ci posłuży za naukę!
I z zaciśniętemi zębami, namarszczonemi brwiami, odbił natarcie z tak gwałtowną siłą, że odrzuciwszy na dziesięć kroków broń Andrzeja San-Rémo, ostrze swej szpady zatopił mu w piersiach.
Stal, przebiwszy na wskroś prawą, stronę płuc, wyszła drugą stroną pod ramieniem.
— Herminio! umieram dla ciebie, wyszepnął cicho San-Rémo. Zachwiał się z rozłożonemi rękoma i byłby upadł na ziemię pokrytą śniegiem, gdyby wicehrabia wraz z Jerzym nie podbiegli aby go podtrzymać.
Grisolles, salutując zakrwawioną szpadą jak gdyby w sali fechtunku po ukończonej lekcji, zawołał:
— Wzywam panów na świadków, że wszystko odbyło się według zastrzeżonych prawideł.
Nikt mu nie odpowiedział. Wtedy, zawróciwszy się do swoich sekundantów, dodał:
— Odjeżdżajmy!
Włożył palto, wdział kapelusz i wszyscy trzej udali się spieszno ku oczekującemu na nich fiakrowi.
Pan de Croix-Dieu, siedząc w powozie Andrzeja, nie mógł dokładnie rozeznać, co się działo po za drzewami, otaczającemi miejsce spotkania. Widział jedynie przez ogołocone z liści gałęzie, jak upadł młodzieniec po długiej walce, a ów upadek, oznajmujący ciężką ranę, napełnił go trwogą. Potrzebował, aby San-Rémo żył, ponieważ z jego śmiercią wszystkie plany, tak osnute przezeń zuchwale, rozpadłyby się w ruinę. Grisolles zbliżał się ze świadkami. Baron zastąpił drogę eks-kapitanowi.
— I cóż? zapytał.
— Cóż, odrzekł rębacz, zapłaciłeś mi pan za cios, zadany szpadą. A więc go zadałem. Nic ci nie winienem... Bądź zdrów!
— Ależ było postanowione, zawołał Croix-Dieu, że będziesz szczędził tego młodego człowieka. Dotrzymałżeś słowa?
— Tak, do milion djabłów, dotrzymałem i bardzo skrupulatnie, bośmy się bawili przez dziesięć minut, podczas gdym go mógł zabić w paru sekundach.
— Dla czego upadł?
— Dla tego, że mimo mojej powściągliwości rzucił się na mnie jak szaleniec.
— Zatem, jest niebezpiecznie ranionym? śmiertelnie być może?
— Nic niewiem. To mnie, nie obchodzi. Czyż od nas zależą te rzeczy?
— Kapitanie! oszukałeś mnie nikczemnie! wołał Croix-Dieu!
Grisolles uderzył nogą o ziemię, stojąc w groźnej postawie.
— Do pioruna, odrzekł, nie przyprowadzaj mnie do wściekłości! Czy znowu szukasz ze mną zaczepki, lecz już na swój własny rachunek? W takim razie gotów jestem ci służyć. Przyślij mi sekundantów, oto mój adres. A teraz zostaw mnie w spokoju!
I w towarzystwie dwóch swoich godnych przyjaciół wsiadł do fiakra.
Baron nie zważając na obecność wicehrabiego z którym zetknąć się nie chciał, pobiegł na miejsce spotkania. Ujrzał tam leżącego Andrzeja bez przytomności, bladego, z zamkniętemi oczyma, krew broczyła mu się ustami, przy każdem odetchnięciu, a chirurg mówił do pana de Grandlieu, klęczącego na śniegu i podtrzymującego to bezwładne ciało:
— Zdaje się, panie wicehrabio, iż ten biedny młodzieniec jest już dla nas na zawsze straconym!
— Zabity, dla mnie, jęknął pan de Grandlieu. Ach! to straszne! straszne, to okropne!

III.

Osoby, znające dobrze Paryż, wiedzą, że wyjście artystów z teatru po widowisku, przedstawia nieraz ciekawy widok.
Gdy na bulwarach grają dramat, mający powodzenie, pewna część publiki, nie należącej do arystokracji, oczekuje na „zdrajcę“ ażeby mu złorzeczyć i na aktora przedstawiającego główną rolę „ szlachetnego“ aby go oklaskiwać. Melingue i Dumaine, otrzymywali niegdyś takie owacje.
Przejdźcie około północy w porze zimowej przez passaż Panoramy, gdy w teatrze na bulwarze Montmartre grają jaką kilkoaktową sztukę ze statystkami, a ujrzycie tam zebrany cały klub owej wyblakłej młodzieży, z podniesionymi u paltotów aż ku uszom kołnierzami, naciśniętemi po same oczy kapeluszami, z ręką w kieszeni, cygarem w ustach, bijących nogami o chodnik, dla rozgrzania się, a rzucających zaciekłe spojrzenia ku przewidywanym rywalom, wymrukującym pół głosem kuplety z jakiej operetki.
Wskutek pierwszego przedstawienia „Aspazji“, zaledwie kilka. takich osobistości przechadzało się obecnie o połnocy, na bulwarze św. Marcina, śledząc wychodzących z teatru artystów.
Grający „główną rolę,“ oraz przedstawiający zdrajcę nie otrzyma, li tego wieczoru ani złorzeczeń, ani oklasków, entuzjaści galerji i paradyzu odeszli spokojnie do domów.
We drzwiach ciasnego korytarza, słabo oświetlonego kinkietom, zapełnionego po obu ścianach porozlepianymi afiszami, okazało się. młode dziewczę przyodziane grubym szaleni tartanowym, z główka, wciśnięta w błękitny flanelowy kapturek. Tuż za dziewczęciem szła jakaś wysoka, szczupła, kobieta, w podeszłym wieku, ubogo ubrana, niosąc pakiecik w ręku.
— Ach! jakiż czas przykrył przemówiła.
— Zimno moja, ciotko, odpowiedziało dziewczę, śnieg będzie padał na pewno. Śpieszmy by przybyć do domu co prędzej, dodała, biegnąc lekkim krokiem przez bulwar w kierunku ulicy de Lancry.
Kapturek nie dozwalał widzieć jej rysów twarzy, lecz krystaliczny dźwięk głosu, zdradzał Dinę Bluet. Gdy obie kobiety oddaliły się o kilkadziesiąt kroków, trzy osobistości, wyczekująco pod teatrem, odłączywszy się z grupy, poczęły iść za niemi. Każda, z nich jest dobrze nam znaną. Pierwszą był Oktawiusz Gavard, drugą mężczyzna w błękitnych okularach, a trzecią nareszcie, lokaj Flamandczyka Van Arlow’a.
Spostrzegłszy że dążą w jednym kierunku i prawdopodobnie w jednym celu, spojrzeli na, siebie z razu ze zdumieniem, następnie z nieufnością, poczem poczęli zmieniać pozycję. Mężczyzna w błękitnych okularach zwolnił bieg, przybrawszy minę obojętną, Oktawiusz zatrzymał się, dla zapalenia cygara, lokaj wreszcie, przyspieszył kroku w ten sposób, ażeby wyminąć obie kobiety, chcąc w czyn wprowadzić ową, tak znaną policjantom zasadę: „Iść za kim, wyprzedzając go.“
Dinah Bluet wraz z ciotką, weszła w ulicę de Lancry. Mężczyzna w niebieskich okularach znajdował się o dwadzieścia kroków po za niemi. Oktawiusz również o tyleż.
Dziewczę obejrzało się z obawą.
— Ciotko, wyszepnęła z cicha, zdaje się, iż ktoś idzie za nami.
— Cóż nam to szkodzi? odpowiedziała stara kobieta. Nie mamy przy sobie nic takiego, co mogłoby stanowić przynętę dla złodziei, lecz widzę że ty się obawiasz?
— Tak, trochę, a nawet wiele. Wszak oto strażnik miejski, może go przywołać?
— Ależ, szalona, nie czyń tego! Czy sądzisz, że w Paryżu nie wolno iść za kobietami? Iluż biegało za mną tych panów! To pochlebia. Mężczyźni nie ścigają nigdy brzydkich kobiet. Trzeba się do tego przyzwyczaić, moje dziecię. Ilu idzie za nami tych ludzi?
— Dwóch, zdaje mi się.
— Razem idą obadwaj?
— Nie; każdy oddzielnie.
— Zatem, jest ich trzech?
— Jakto?
— Widzisz tego lokaja w długim liberyjnym surducie, z kokardą przy kapeluszu? Wysłanym on został widocznie przez jakąś znakomitą osobistość. Spostrzegłam to zaraz i przekonasz się, że on nie wejdzie w ulicę, des Marais, ale zatrzyma się, patrząc, czy idziemy w prawo lub lewo, czy wprost przed siebie. Ach! ja mam wzrok bystry moje dziecko!
Stara kobieta nie myliła się bynajmniej; następstwa potwierdzały jej przewidywania. Dinah Bluet nic nie odpowiedziała, myśląc, że ciotka miała słuszność.
Zatrzymały się obie przed starym wysokim domem przy ulicy des Marais Saint-Martin i Dinah dzwoniła po kilkakrotnie zanim odźwierny furtkę w bramie otworzył.
Gdy weszły i zamknęły drzwi za sobą, mężczyzna, w niebieskich okularach poszedł dalej z miną obojętną, spojrzawszy jednak bacznie poprzednio na numer domu. Oktawiusz toż samo uczynił, a spostrzegłszy wlokącego, się fiakra, wsiadł weń, rozkazując się zawieść na ulicę Caumartin.
Po raz pierwszy od wielu tygodni anemiczny spadkobierca miljonów nocował w domu.
Mężczyzna w okularach, zatrzymał się, spojrzał na odjeżdżający powóz, a następnie zwrócił się w stronę, z której przybył, będąc pewnym, iż ów służący tak samo uczyni, poczem zwolnił kroku, tak iż ten ostatni wkrótce go dosięgnął, a korzystając z chwili, gdy ten przechodził obok niego:
— Pozwól pan, rzekł, dwa słowa.
— Hę? co takiego? rzekł sługa, wyniośle, mierząc spojrzeniem od stóp do głowy niezbyt elegancko ubranego nieznajomego. Nie zatrzymuj mnie pan, dodał, nie znam cię wcale.
— Ale za to ja ciebie znam doskonale, odparł mężczyzna. Pełnisz obowiązki u pana Van Arlowa?
— Cóż z tego? pytał lokaj zuchwale.
— Wiem, dlaczego przyszedłeś tu w nocy, mam zwyczaj być jednak dyskretnym i nie mieszam się w sprawy, które mnie nie obchodzą.
— Dlaczego więc mnie zatrzymujesz?
Mężczyzna w okularach wyjął z kieszeni dwie sztuki monety po sto sous, a następnie pugilares, z którego kartę wydobył.
— Zatrzymuję cię, odrzekł, prosząc byś przyjął odemnie tę oto drobnostkę na piwo i oddał swojemu panu ten bilet.
— Bilet, od kogo?
— Od pewnej damy, którą on zna dobrze, z jaką widywał się już niejednokrotnie, a która poleca się jego pamięci. Spojrzawszy na kartę, będzie on już wiedział, od kogo pochodzi takowa.
— Nic więcej?...
— Jak na teraz, nic, widzisz że cię to w niczem nie narazi. Co więcej, zjedna ci jeszcze wynagrodzenie od twego pana.
— No, zrobię to, czego żądasz.
— Oto dziesięć franków i karta. Lecz oddaj ją do rąk samemu panu, tak, aby panna Desjardins tego niewidziała. Jest to rzecz ważna.
— Rozumiem, odrzekł służący.
Tu obadwąj się rozeszli i, podczas gdy mężczyzna w okularach oddalał się, zacierając ręce, lokaj, zbliżywszy się do gazowej latarni czytał wyrazy umieszczone na karcie danej sobie przez niego.
Była ona więcej niż średnich rozmiarów, z grubego białego glansowanego papieru według dawnej mody ze złoconemi brzegami.
Oto dosłowne powtórzenie wypisanych na niej wyrazów:

Pani de SAINT-ANGOT
WDOWA.
Specjalistka w kojarzeniu małżeństw.
Pierwszorzędne rozległe stosunki. Majątki i posagi, od jednego do pięciu miljonów. Szczegóły, kontrolowane przez lekarzy i notarjuszów stron interesowanych. Wszelka rękojmia bezpieczeństwa. Pewność wyjątkowa.
Dwadzieścia lat działalności powodzenia.
Uczciwości Takt! Dyskrecja!
Oddzielne salony do wzajemnego porozumiewania się.
Dwa wyjścia.
Ulica des Saussies Nr. 205.

Służący po odczytaniu karty śmiać się zaczął.
— Poczynam rozumieć, rzekł wsuwając bilet do kieszeni. Mogę bezpiecznie oddać to panu, gdyż jak się zdaje, znać on musi tę damę.
Mężczyzna w okularach minąwszy bulwar, zwrócił się na prawo i zatrzymał się przy drewnianem oparkanieniu, okalającem ruiny spalonego teatru de la Porte-Saint-Martin, jakiego odbudowanie miało się rozpocząć z nadchodzącą wiosną. Wdział swoje palto żółtawe i otulił się weń, gdyż ostry wiatr mroźny smagał go dobrze i przechadzał się tam i napowrót, na przestrzeni dwudziestu kroków, jak gdyby na kogoś czekając.
Oczekiwanie to trwało blisko godzinę. Wreszcie dały się słyszeć przyspieszone kroki i człowiek, w uniformie publicznego posłańca, nadbiegł zdyszany.
— A jesteś pan, zawołał, czekałeś długo zapewne, ale nie moja w tem wina. Należało mi uczciwie zarobić sto sous, jakie od ciebie otrzymałem i drugie sto, jakie mi przyrzekłeś, nie prawdaż?
— No i cóżeś zrobił?
— Śledziłem owego jegomościa, którego mi pan pokazałeś przy wyjściu z teatru. Rozmawiał długo na bulwarze z jakimiś mężczyznami, poczem wsiadł do swego powozu. Uczepiłem się w tyle i pędziliśmy jak pociągiem drogi żelaznej aż do bulwaru św. Michała Nr. 127, gdzie wysiadł. Wtedy powiedziałem sobie: „Nie, on tu nie mieszka, gdyż powóz wraz z koniem, pozostały na ulicy.“
— I cóż?
— Ha! cóż, powrócił ów pan. Wsiadł do swego pudła, ja znowu uczepiłem się w tyle i jechaliśmy tak aż na ulicę Saint-Lazare pod numer... Woźnica stanąwszy przed domem, zawołał „Brama.“ Drzwi się otwarły, powóz wjechał i zamknięto za nim. Powiedziałem wtedy: A więc tu mieszka. Czekałem jeszcze chwilę i zobaczyłem światło zapalające się w oknach antresoli, a potem owego pana, wyglądającego lufcikiem na ulicę. Wyśledziłem więc jego gniazdo. Starając się skrupulatnie spełnić polecenie, pędziłem jak wiatr z powrotem i jestem. Proszę, powiedz pan czym dobrze się sprawił?
— Dzielnie mój kochany.
Tu ów mężczyzna w okularach, zapisawszy na karcie karnetu numer domu przy ulicy Saint-Lazare, wręczył sto sous posłańcowi, poczem odszedł z uśmiechem zadowolenia.

IV.

Sądzę panie wicehrabio, że ów biedny młodzieniec jest dla nas na zawsze straconym, powiedział chirurg do pana de Grandlieu po zbadaniu owej strasznej rany, zadanej Andrzejowi przez kapitana Grisolles. Wiemy iż Filip de Croix-Dieu, przybiegłszy natenczas, słyszał te słowa.
— Przebacz mą niedyskrecję panie wicehrabio, zawołał, nie mogłem jednak pokonać mego niepokoju i trwogi, widząc z oddalenia upadającego pana de San-Rémo, dla którego uczuwam ojcowskie prawie przywiązanie.
Mąż Herminji poruszył głową w milczeniu.
— A zatem, twierdzisz pan, mówił baron, zwracając się do chirurga, że rana jest niebezpieczną?
— Niebezpieczną, a nawet śmiertelną, lękam się, panie.
— Nie ma więc sposobu ocalenia, albo chociażby przyniesienia ulgi temu nieszczęśliwemu?
— Będę próbował oswobodzić płuca, przez puszczenie krwi, nie mamy innego środka; jeżeli pozostaje jaka szansa ocalenia, szansa niestety bardzo słaba, znajduje się ona w tem tylko jedynie.
Chirurg odsunął w całej długości rękaw koszuli Andrzeja, związał ramię i naciął żyłę. Krew z razu wolno się sączyła, kropla po kropli, znacząc bruzdę ciemno purpurową na białej delikatnej skórze, następnie silniej wytrysnęła. Ciśnienie na płucach widocznie się zmniejszyło, bo krew na ustach ukazywać się przestała.
Raniony wydał głębokie westchnienie, nie otwierając jednak oczu wcale.
Wicehrabia de Grandlieu, Jerzy Tréjan i baron śledzili przebieg operacji i jej rezultaty, z gorącą uwagą i łatwym do zrozumienia niepokojem.
— I cóż? wyszepnął pan de Grandlieu.
— Skutek przewyższa moje nadzieje, przyznaję, rzekł chirurg, nie chciałbym jednak łudzić panów próżną nadzieją, bo żaden stanowczy rezultat nie został dotąd otrzymanym.
— A jednak mu widocznie lepiej?
— Bezwątpienia, aby to polepszenie jednak się utrzymało, trzeba ażeby się utworzyła krew zakrzepła i zatrzymała krwotok wewnętrzny. Wówczas to nastąpi chwilowe uspokojenie, pomimo czego nie zniknie niebezpieczeństwo. Różnorodne komplikacje wyniknąć tu mogą.
— Zwalczysz je pan. Nauka zdziałać może wiele, rzekł wicehrabia.
— Nauka działa, a Bóg rozrządza.
— Czy będzie można przenieść chorego?
— Tak sądzę.
— Do powozu?
— Nie, nigdy! ruch powozu byłby zabójczym dla niego. Potrzebujemy noszów, materaców i dwóch ludzi.
— Wszystko to znajdzie się w Vincennes, rzekł żywo Jerzy. Wsiądę w powóz biednego Andrzeja i jadę natychmiast.
— A ja, jeśli pan wicehrabia pozwoli, dodał Croix-Dieu, wyjmę poduszki z jego landa aby z nich utworzyć prowizoryczne posianie dla ranionego.
— Czy pozwolę? zawołał wicehrabia. Ach! dziękuję ci, panie baronie, żeś pomyślał o tem.
Tréjan przybył z dwoma silnymi wieśniakami, zaopatrzonymi w nosze, używane do przenoszenia chorych do szpitala, podczas niejednokrotnie zdarzających się wypadków na ulicy. Położywszy na nich wciąż bezprzytomnego młodzieńca, nakryto go płótnem, zawieszonem na drążkach, dla ukrycia przed wzrokiem ciekawych.
Pan de Grandlieu, Jerzy, baron i chirurg, nie chcieli wsiąść do powozów, szli pieszo za niosącymi zranionego, upominając wieśniaków, by unikali wszelkich wstrząśnień mogących zaszkodzić choremu. Od czasu do czasu chirurg zatrzymywał niosących, zaglądając pod płótno dla przekonania się, czy chory oddycha jeszcze.
Potrzeba było dwie godziny czasu na przejście z Winceńskiego lasku do pałacyku Andrzeja przy ulicy Boulogne.
Podróż ta nie pogorszyła cierpień chorego. Położono go na łóżku, z ciągle zamkniętemi oczyma. Jego przejrzysto blade oblicze sprawiało wrażenie maski, na wosku odciśniętej. Słaby oddech, poruszający w nieregularnych przerwach piersiami młodzieńca, oznajmia jedynie o tlejącem tam jeszcze życiu.
Chirurg, zapytywany przez pana de Grandlieu, odpowiedział iż zdaje mu się, że krwotok wewnętrzny został powstrzymanym, ale podwójna ta rana zaogni się na pewno a jednocześnie wyniknie gorączka. Czyli więc młody markiz, tak osłabiony wielkim upływem krwi, nie ulegnie pod siłą tego cierpienia? Oto kwestja, której rozwiązać naprzód nikt nie byłby w stanie. Ta, pełna przenikającej groźby odpowiedź i zaniepokojenie widoczne na twarzy tego człowieka nauki, napełniały trwogą obecnych.
Pan de Grandlieu zmuszony wracać do siebie, dla udzielenia wiadomości Herminji, którą od rana pozostawił w wielkiem nerwowem podrażnieniu, przyrzekł chirurgowi, iż, powróciwszy za parę godzin, nie opuści już zranionego i odjechał na przedmieście św. Honorjusza.
Po raz to pierwszy w życiu córka Klotyldy de Randal nie miała odwagi pomyśleć o zwykłej starannej swej toalecie. Nie pozwoliła zręcznej swej pokojówce czesać wspaniałych swych jasno blond włosów, które w bujnych splotach, wymykając się z pod emaljowanego grzebienia, rozsypywały się w nieładzie po jej ramionach.
Miała na sobie biały negliż, jeden z tych świetnych peniuarów, pokryty cały haftami, koronkami, wstążkami, będących chlubą młodych mężatek miljonerek. Fryza, z delikatnych koronek, otaczając delikatną szyję Herminji, była zmiętą, jak gdyby nosząc ślady niejednokrotnego opuszczenia głowy na piersi. Policzki jej matowo blade stanowiły dziwną sprzeczność z różowemi kokardami, przystrajającemi jej negliż. Delikatny odcień błękitnawy, zarysowywał się pod jej pięknemi oczyma.
Napróżno kamerdyner wchodził trzykrotnie z oznajmieniem:
— Śniadanie na stole, pani wicehrabino.
Nie poruszyła się, nie weszła do jadalni.
Służący szeptali sobie nawzajem:
— Pan wyjechał rano, równo ze dniem i nie powraca. Pani chodzi jak obłąkana, zapomniawszy o śniadaniu. Tu, coś niezwykłego się dzieje!
O trzeciej po południu, otwarła się nareszcie pałacowa brama i lando wicehrabiego wjechało w dziedziniec. Herminja nie czekając, aby małżonek wszedł do salonu, wybiegła naprzeciw niemu, wołając:
— I cóż?
Pan de Grandlieu przygarnął ją z lekka ku sobie i dotykając ustami z ojcowską tkliwością jej czoła.
— Cóż, drogie dziecię, odpowiedział, broniący najsprawiedliwiej sprawy, nie zawsze bywają szczęśliwymi.
Herminja zatopiła badawcze spojrzenie, pełne trwogi w spochmurniałej twarzy małżonka.
— A więc, wyszepnęła cicho, pan de San-Rémo?...
— Raniony.
— Niebezpiecznie?
— Tak.
— Śmiertelnie?
— Nie śmiem ci odpowiedzieć, na to pytanie.
— Dlaczego?
— Ponieważ chirurg, w chwili gdym odjeżdżał, niestracił zupełnie nadziei ocalenia go, lecz i nie upewniał.
Wspominaliśmy, że Herminja była bladą. Na te wyrazy zbladła jeszcze bardziej. Pokonywając jednak z bohaterską siłą swą trwogę:
— Pójdźmy, odpowiedziała, opowiesz mi wszystko, co zaszło, nic nie ukrywając.
Weszli oboje razem do salonu; pan de Grandlieu opowiedział jej żądane szczegóły, kończąc temi słowy:
— Widzisz, drogie dziecię, markiz przypłacić może, życiem swój czyn nierozważny; dał jednak dowód niezaprzeczony swego wzniosłego serca, i szlachetnego, charakteru. To piękne życie zgaśnie w samem rozwiciu i ja będę temu przyczyną! Osądź ile cierpieć muszę! Jak ciężka mnie boleść rozdziera!
— Ach! wyszepnęła Herminja, pojmuję to wszystko, rozumiem!
— Zaledwie poznałem tego młodzieńca, mówił wicehrabia, gdyż jeden, jedyny raz tylko widziałem go, jak sobie przypominasz, w pracowni naszego kuzyna Tréjana. Podobał mi się, mówiłem nawet ci o tem. I teraz, gdy śmierć mu grozi, śmierć, poniesiona w mojej obronie, czuję, jak gdyby jakieś tajemnicze węzły ściśle nas z sobą wiązały. Zdaje mi się, jak gdybym go znał od dawna i kochał gorąco, szczerze! Pojmujesz-że to Herminjo?
— W zupełności pojmuję, szepnęła młoda kobieta.
— Wracam natychmiast do niego, rzekł pan de Grandlieu, po chwili milczenia.
— Tak jedz, jedź, co prędzej! Długo tam pozostaniesz?
— Niezbyt długo. Powrócę aby ci udzielić wiadomość. Uzbrój się w odwagę, me dziecię, bo jakieś dziwne przeczucie mówi mi, że ta wiadomość pomyślną nie będzie.
Tu wyszedł.
Herminja krokiem wolnym, niejako automatycznym, krokiem pogrążonej w śnie magnetycznym, wyszła z salonu i udała się do bocznego pokoju, urządzonego dla niej w rodzaju kapliczki.
Ów cichy zakątek, poświęcony modlitwom, był arcydziełem gustu, sztuki i bogactwa.
Wszystkie przedmioty, gromadzone w owej kapliczce, sięgały bardzo dawnych czasów i były nieocenionej wartości. Znajdowały się tu nader kosztowne obicia, starożytne srebro, rzeźby, wykonane odręcznie przez jakiegoś nieznanego artystę, malowidła na szkle, emalje bizantyjskie, relikwiarze misternej roboty i klęcznik z piętnastego wieku, cały w koronkę rzeźbiony na dębowem drzewie. Poduszka z czarnego aksamitu, obszyta srebrnym galonem, wyścielała stopnie klęcznika, na wierzchu którego leżała książka do nabożeństwa, a raczej manuskrypt w formie książki, ozdobiony wytwornemi miniaturami. Po nad klęcznikiem na ścianie, widniał mały krucyfiks z kości słoniowej. Ów skromny krzyżyk, dziwnie odbijał pośród wspaniałych przedmiotów wysokiej wartości artystycznej, a jednak był on dla Herminji droższym po nad wszystkie bogactwa owej kapliczki.
Przed dwudziestu dwoma laty spoczywał on na piersiach umierającej jej matki pani de Randal i pan de Grandlieu chcąc tę pamiątkę zachować dla sieroty, otrzymał go od księdza, przybyłego na ówczas do mieszkania pani Angot, dla udzielenia ostatniego namaszczenia Klotyldzie.
Herminja uklękła, a całując krucyfiks, jak niegdyś to uczyniła jej matka, wyszepnęła cicho:
— Boże Wszechmocny! Boże dobry! Boże sprawiedliwy! ocal życie temu szlachetnemu młodzieńcowi, który je naraził w obronie starca! Co by uczynił syn dla ojca, on to uczynił dla człowieka, który mnie wychował! Pozwól mu żyć, o Boże! Jest on mi bratem. Kocham go, kocham!

V.

Ze smutnem w duszy przeczuciem, jechał pan de Grandlieu z przedmieścia św. Honorjusza do pałacyku przy ulicy de Boulogne.
Chirurg, baron i Jerzy Tréjan, nie odstępowali ani na chwilę chorego.
Gdy wicehrabia wszedł do pokoju, Croix-Dieu znajdował się przy łóżku Andrzeja. Jerzy i chirurg rozmawiali cicho, stojąc przy oknie, a ich wyraz twarzy nie zwiastował nic pocieszającego.
Pan de Grandlieu nie odważył się nawet zadać zapytania.
— Niestety! panie wicehrabio, szepnął mu chirurg do ucha, nic pomyślnego. Powikłania, jakie przewidywałem, nadchodzą, objawiają się najniebezpieczniejsze symptomaty.
— A więc, zapytał starzec, i ta słaba nadzieja jaką nam ukazałeś, zniknęła?
— Nie istnieje ona już teraz, do ocalenia, cudu chyba byłoby trzeba. Pan de San-Rémo nocy nieprzeżyje!
Wicehrabia opuścił głowę, lewą ręką otarł nieznacznie łzę z oka, a po chwili milczenia zbliżył się do łóżka, Croix-Dieu żywo postąpił parę kroków naprzeciw niemu, a poruszeniem ręki zatrzymując go, rzekł:
— Na imię nieba, panie, nie zbliżaj się pan, zaklinani!
— Dla czego? pytał starzec.
— Rozpoczyna się agonja tego nieszczęśliwego, jest to widok zbyt smutny!
— Co dla ranie znaczy smutny widok? odrzekł pan de Grandlieu. Znajdę odwagę, gdy będzie trzeba, patrzeć na śmierć tego, który dla mnie umiera.
Baron, nie ośmielając się stawić nowego oporu, usunął się dając wolny przystęp starcowi.
Jego bezskuteczne usiłowania dla powstrzymania od zbliżenia się ku ranionemu wicehrabiemu, nie były bez powodu. Andrzej miał gorączkę a w tej gorączce, wymawiał po kilkakrotnie imię Herminii.
Pan de Grandlieu pochylił się nad łóżkiem.
Palące na twarzy rumieńce i straszne gwałtowne wzburzenie, zastąpiły bladość i bezwładność młodzieńca. Jego oczy szeroko otwarte, patrzyły w próżnię, przed siebie. Bezwątpienia nie rozeznawały one przedmiotów naturalnych, bo błyszczały to zachwytem, to gniewem, to jakoby obawą widm, wytworzonych gorączką. Widoczna, że szyderczo groźne oblicze kapitana Grisolles i urocza postać Herminii przesuwały się kolejno przed niemi. Usta młodzieńca poruszały się, jak gdyby dla wymówienia wyrazów, wydawały jednak tylko dźwięki niewyraźne.
Croix-Dieu śledząc ich poruszenia, odgadywał imię pani de Grandlieu, lecz wicehrabia dosłyszeć tego nie mógł.
Po kilku minutach zaszła nowa zmiana, w stanie cierpień ranionego. Rodzaj konwulsji począł wstrząsać jego członkami. Zerwał się nagle, jak człowiek, chcący gdzieś biegnąć, upadł na poduszki i leżał bez ruchu, podobny do skostniałego już trupa.
— Boże, mój Boże, wyszepnął pan de Grandlieu, miałżeby to być koniec? Czyż on już żyć przestał?
Chirurg położył dwa palce na pulsie Andrzeja.
— Nie jeszcze, odrzekł, ale powtarzam trzebaby cudu, by tę noc przeżył.
Pan de Grandlieu, nie chcąc pozostawiać przez dłuższy czas Herminii w smutnej samotności, z sercem ściśnionem, prosząc chirurga, ażeby przysłał zawiadomienie do pałacu, chociażby wśród nocy, gdyby wbrew straconej nadziei objawiło się polepszenie, lub gdyby na wszelki wypadek katastrofa nastąpiła.
Baron równie wyszedł niezadługo. Nic go nie zatrzymywało obecnie w tym domu. Andrzej żyjący był dla niego drogocennem narzędziem, pożytecznem, niezbędnem. Co znaczyło dlań teraz owo narzędzie, gdy śmierć rozbić je miała? Oznajmił wszelako, iż około północy przybędzie, dla powzięcia wiadomości.
Przy konającym pozostał tylko Tréjan z chirurgiem.
Artysta, mimo swej słabości charakteru jaką zaznaczyliśmy. miał serce złote. Z głebokiem przekonaniem uważał swoją dorywczą znajomość z markizem, jako związek dawnej przyjaźni i nie chciał. aby młodzieniec wydał ostatnie tchnienie, nie mając przy sobie przyjaciela, któryby zamknął mu oczy.
Baron wsiadłszy do powozu, kazał jechać stangretowi na ulicę de Rome i podczas drogi myślał:
— Los sprzysiągł się przeciw mnie teraz! Sprawa tak znakomicie skombinowana! Projekt tego pojedynku był arcydziełem! Przegrywam wielką partję, mając wszelkie szanse wygranej! Andrzej przypłaca to życiem. Biedny chłopiec, lecz jego wina. Dla czego uderzył owego błazna tak silnie? Ach! ów Grisolles, jakież nikczemne to zwierzę! Zostaje teraz Oktawiusz. Czy i on wymknie mi się jak tamci się wymknęli? Być może. Gdy szczęście odwracać się pocznie, wszystko w proch się rozpada!
Przybywszy do Reginy Grandchamps, Croix-Dieu znalazł ją w bardzo złym humorze.
Wiemy, że Oktawiusz nie wrócił już do jej loży poprzedniego wieczora, a prócz tego przez cały dzień następujący ani się pokazał, ani dał znaku życia.
— Niech idzie, gdzie mu się podoba ów głupiec! zawołała, opowiedziawszy baronowi szczegóły sytuacji. Mało dbam o niego! Przypomnij sobie, że od dawna porzucić go pragnęłam i byłabym to uczyniła, gdybyś mi nie był zagroził, lecz w każdym razie, według reguły życia towarzyskiego, uprzedzić kogoś w takim wypadku należy. Postąpił jak gbur, jak prostak! Twój Oktawiusz jest błaznem i rzecz skończona!
— Przyprowadzę ci jutro dezertera, rzekł baron! lecz odtąd pilnuj go dobrze. Staraj się zjednać dla siebie, pomnij na jego miliony!
Tu pożegnawszy Reginę, udał się wprost do mieszkania Oktawiusza.
— Ach! zawołał otwierając mu drzwi służący z wybuchem szczerej radości, pan baron wielce się czemś zadziwi i zarazem ucieszy.
— Zadziwię się i ucieszę, z czego?
— Pan Oktawiusz nocował dziś w domu, spał tu i jadł śniadanie! Wyszedł na chwilę, lecz zaraz powrócił, jest teraz u siebie. Prawdopodobnie upomnieniom pana barona zawdzięczamy tę szczęśliwą zmianę.
— Zdaje się, że moje rady wpływ rzeczywiście tu wywołały, odparł śmiejąc się Croix-Dieu. Cieszę się, widząc, o ile cię obchodzi, Dominiku, dobro twego pana. Idź oznajmij mu, żem przyszedł.
W parę minut potem baron wszedł do mieszkania młodego Gavarda.
Oktawiusz usłyszawszy otwierające się drzwi a w nich spostrzegłszy wchodzącego pana de Croix-Dieu, zwrócił się ku niemu wołając:
— A! to ty, baronie? Dobrze, żeś przyszedł. Jestem bardzo zajęty, ale mi nie przeszkadzasz. Siądź, proszę, porozmawiamy.
— Mimo że mogę okazać się niedyskretnym, rzekł Croix-Dieu, radbym wiedzieć, co ty tam piszesz u czarta?
Oktawiusz wyprostował się, a na jego wychudłem obliczu zajaśniał wyraz próżności i zadowolenia.
— Co piszę? powtórzył, nigdy byś nie zgadł baronie, o przenigdy w życiu. Wolę ci więc od razu powiedzieć, bawię się literaturą, improwizuję wiersze. Tak jest na honor!
— Co? ty piszesz wiersze? Ty, Oktawiusza? zawołał baron osłupiały.
— Nie wyglądam na to, wszak prawda? a jednak, tak jest, mój drogi!
— Zkąd ci jednak przyszło pisać poezje. Wczoraj nic nie oznajmiało tej zmiany.
— Tak, lecz od wczoraj zaszło coś bardzo ważnego w mem życiu. Dużo się rzeczy zmieniło.
— Cóż takiego?
— Baronie, kocham! kocham szalenie! ja, Oktawiusz Gavard! I cóż ty na to powiesz?

VI.

W planach pana de Crois-Dieu leżało, by udawał iż o niczym nie wie.
— Ha!ha! odrzekł śmiejąc się. Czy można wiedzieć kto jest przedmiotem tej tak nagle wznieconej miłości?
— Jest to anioł!
— No i aniołowie mają imiona.
— Dinah Bluet, jej imię.
— Cóż to za Dinah Bluet?
— Młoda, utalentowana aktorka! Znasz ją?
— Bynajmniej
— Widziałeś ją przecież wczoraj, baronie. Debiutowała w „Aspazjach!“
— A! przypominam sobie. Mała osóbka, średnio uzdolniona.
Oktawiusz zerwał się z krzesła.
— Co? średnio uzdolniona? zawołał, baronie nie powtarzaj mi tego! Najpowabniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek znalazło się na deskach teatru. Cudowne oczy, które sprawiają zamęt w głowie, usta maleńkie, a jaka kibić, jaka rączka!... Średnio uzdolniona. A! jak możesz mówić coś podobnego?
— Nie będę z tobą dyskutował, odrzekł Croix-Dieu, daremno bym czas tracił. Widzisz wszystko przez różowe szkło. Masz zawróconą głowę. Ale to przeminie!
— Nigdy!...
— Ileż razy to samo powtarzałeś!
— Prawda, ale wtedy sam nie wiedziałem co mówię.
— Mogę ci wymienić kilka pięknych kobiet, w jakich się kochałeś.
— Był to chwilowy kaprys, nie miłość.
— Kochałeś Reginę Grandchamps?
— To znaczy że się nią zajmowałem. Jest to kobieta, znana w wyższym półświatku. Wiesz dobrze baronie, iż gdy powiedzą o kim: On jest z Reginą Grandchamps, to dodaje szyku. Była to próżność z mej strony, ale nie miłość, bo dzisiaj dopiero znam to prawdziwe uczucie. Gdybyś wiedział baronie, jakie to dobre, piękne, szlachetne uczucie! Zdaje mi się, żem był starym i nagle odmłodniałem. Nie poznaję sam siebie!
— I cóż zamyślasz uczynić?
— Kochać Dinah, wyznać jej miłość, być przez nią kochanym, szczęśliwym!
— Ale czy ona cię kocha?
— Do czarta! Miłość udziela się, jak ospa.
— Kto wie? Może znajdziesz rywali.
— Bywali? Żartuję sobie z tego! Wyzwę ich, stanę do pojedynku i obetnę ręce lub nogi. Bić się o Dinę. Ach jakież to szczęście!
— Czy wiesz jej adres?
— Wiem, od wczoraj. Domyślasz się zapewne żem ją śledził po widowisku. Mieszka przy ulicy de Marais-Saint-Martin.
— Piękna część miasta, nie ma co mówić! Rozmawiałeś z nią?
— Niepodobna było. Miała przy sobie jakąś starą kobietę. Zapewne to jej ciotka. Zresztą trzech nas biegło za nią. Gdyby nas było nawet dwunastu, nie troszczyłbym się oto. Niechnoby się który poważył stanąć pomiędzy mną i Diną, nauczyłbym go. Przeszedłszy całą ulicę des Marais, dobrze zauważyłem ów dom. Rozmawiałem także z odźwiernym teatralnym Dowiedziałem się wiele. Dinah jest uczciwą, ale ubogą. Mówię ci, że to jest anioł! Zobaczę ją dziś wieczorem. Ale co ci jest, baronie? pytał Oktawiusz wpatrując się w stojącego przed sobą pana de Croix-Dieu.
Baron w rzeczy samej zmarszczył brwi z niezadowoleniem.
— Co mi jest? odrzekł, lepiej nie pytaj mnie o to.
— Lecz powiedz, proszę.
— Martwi mnie to, o czem opowiadasz.
— Dlaczego?
— Ty, Oktawiusz Gavard, na takiem stanowisku, tak znany, chcesz zostać jednym z tych śmiesznych z jakich cały świat szydzi bezustannie?
— Ja śmiesznym?
— Ma się rozumieć. Czyż można większe głupstwo popełnić, po nad rzucenie się w objęcia dziewczyny, bez żadnego szyku, przybyłej niewiadomo zkąd i produkującej się na deskach czwartorzędnego teatru? Gdyby występowała w Varietes lub Palais-Royal, uszłoby jeszcze, lecz na bulwarach! to zbrodnia nie do wybaczenia! Zostawmy melodramaty głupcom i zbogaconym handlowcom z ulicy des Bourdonnais. Co powiedzą, co pomyślą o tobie?
— Niech sobie mówią i myślą, co im się tylko podoba! odrzekł żywo Oktawiusz! Żartuję sobie z tego! Otrzymałem cios w serce, prawdziwy cios miłości. Znam teraz to tylko. Co zaś do szyku, o jakim mówisz baronie, to Dinah Bluet, posiada go więcej w jednym małym swym palcu, niż wszystkie te damy, należące do starej gwardji, a gdy będzie miała piękny powóz i suknie, robione u pierwszorzędnej modystki, niechaj ją wtedy zobaczą!
— Zatem z Reginą Grandchamps skończone?
— Skończone, baronie, na wieki skończone I Oktawiusz tam więcej niepowróci.
— Pozwól sobie jednak powiedzieć, że opuszczasz w sposób nieco brutalny tę biedną Reginę.
— Jak na to zasłużyła.
— Cóż jej masz do zarzucenia?
— Gdy zdarzyło się, żem na czas nie mógł jej dostarczyć pieniędzy, wyprawiała sceny, krzyczała że wyrzuci mnie za drzwi. Przyznasz, baronie, że to nie było wcale przyjemnem.
— Źle uczyniła, lecz bądź co bądź, ona bardzo cię kocha.
Ktoby tam wierzył w jej miłość. Kocha mnie tak, jak sę kocha drzwi więzienia.
— Byłem u niej, zanim tu przyszedłem, wyrzekł Croix-Dieu. Nie umie sobie wytłómaczyć twego nagłego wczoraj zniknięcia, ani w dniu dzisiejszym twej nieobecności. Jest bardzo zaniepokojoną, zmartwioną, płakała.
— Czy prawdziwemi łzami? zawołał śmiejąc się Okrawtusz. Trzeba ci było, baronie, zebrać choć jedną i oprawie sobie w spinkę do gorsu. Cudownie by to wyglądało! Ona płaczącą! Ha! ha! pocieszy się prędko. A skoro tylko dostanę trochę pieniędzy, poślę jej na otarcie łez jaki podarek z biżuterji, do którego dołączę mą kartę, aby wiedziała od kogo to pochodzi, te panie bowiem nieraz miewają bardzo krótką pamięć i nazwisk zapominają zupełnie.
Croix-Dieu zrozumiał, że wszelkie usiłowania w celu sprowadzenia Oktawiusza do Reginy Grandchamps byłyby daremnemi. Rodząca się miłość w młodzieńcu czyniła go na wszystko inne obojętnym: Nie podobna go było nawet podejść pochlebianiem jego próżności. Pozostawiwszy przeto przyszłego spadkobiercę miljonów, jego tworzeniu poezji, odszedł mocno strapiony, nie tracąc jednak nadziei, że jakaś nieprzewidziana przeszkoda przerwie ściślejszą znajomość pomiędzy Oktawiuszem a młodą aktorką i szukał sposobu odnalezienia owej przeszkody, gdyby potrzeba było przyjść w pomoc losowi.
— Gdzie jechać? pytał go James, widząc, że baron wsiadłszy do powozu nie wydaje żadnego rozkazu.
— Na bulwar, rzekł Filip. Zatrzymaj się przy ulicy Magdaleny, wysiądę i pójdę pieszo.
Udał się na obiad, wyszukawszy restaurację, w jakiej nigdy dotąd jeszcze nie jadał. Tak mocno był strapionym i zadumanym, iż nie chciał spotkać kogobądź-kolwiek ze znajomych.
Im mocniej ufamy w swoją szczęśliwą gwiazdę, tem łatwiej upadamy pod najlżejszem niepowodzeniem. Jest to reguła bez wyjątków.
Baron zniechęcony przestał wierzyć w szczęście, jakie mu dotąd sprzyjało, a wypadki nagromadzone w ciągu dwudziestu czterech godzin usprawiedliwiały to jego pognębienie.
W celu ściśle tajemniczym ów pająk paryski osnuł sieć w około Tréjan’a i Fanny Lambert, Andrzeja San-Rémo i Herminji de Grandlieu, Oktawiusza Garard i Reginy Grandchamps.
Dwie, z owych tak starannie uknutych intryg, bezpowrotnie runęły.
Croix-Dieu z fatalną nieprzezornością rzucił Andrzeja na szpadę kapitana Grisolles.
Oktawiusz, zerwawszy pęta w najważniejszej chwili, wymykał się z zabójczych uścisków Reginy Grandchamps. Był rozkochanym na serjo. Dinah Bluet, zostawszy jego kochanką obejmie nad nim wpływ nieograniczony. Na jaki cel użyje pomienionego wpływu? Czy nie zostanie spadkobierczynią owych sześciu miljonów, tak chciwie pożądanych przez przyszłego małżonka wdowy Blanki Gavard?
Na myśl podobną dreszcz wstrząsnął baronem.
Pozostawali jedynie przeszkodą Tréjan i Fanny Lambert: ci jednak nie mogli zawrzeć małżeństwa przed upływem dwóch i pół miesięcy. A dopóki owe tyle uroczyste „tak“ legalnie wygłoszonem nie zostanie, związek ten rozchwiać się może.
W Myśląc o tem wszystkiem i powtarzając sobie owe szczegóły, Croix-Dieu ukończył swój obiad samotny, a zapaliwszy cygaro, udał się pieszo do swego mieszkania.
— Trzy listy przyniesiono do pana, rzekł mu służący. Położyłem je nad kominkiem.
Croix-Dieu spojrzał na adresy. Pismo na jednym z tych listów było mu zupełnie nie znane. Wziął go i otworzył przed innemi. List zawierał co następuje:

„Panie baronie!

„Jeden z twych dawnych przyjaciół, który nie posiadał jak ty, zdolności lub szczęścia do wytworzenia sobie tak świetnej sytuacji, poważa się odwołać do twej wspaniałomyślności, z tem większą ufnością, iż zna do głębi wszystkie twe sprawy.
Ów przyjaciel potrzebuje na przyzwoite urządzenie się dziesięciu tysięcy franków, drobnostki, jak widzisz. Liczy na pewno że je mu przyślesz jutro banknotami w kopercie, poste-restante, pod inicjałami: X. Y. Z.
Odmowa z twej strony jest niemożebną; w każdym jednak razie uprzedzam cię, iż najmniejsze opóźnienie w przesyłce mogłoby sprowadzić dla ciebie opłakane następstwa!
Bądź więc punktualnym, panie baronie, z uwagi na własne twe dobro i przyjmij naprzód wyrazy wdzię czności swTego starego przyjaciela.

X. Y. Z.“

„P. S. Na wypadek gdybyś z fałszywego punktu widzenia rzeczy zapragnął osądzić to moje żądanie i przysłał na pocztę paru policyjnych agentów, w miejsce przesyłki pieniężnej, uprzedzam cię, że X. Y. Z. naówczas byłby zmuszonym przedstawić cię wzajemnie tym panom lecz już jako hrabiego Loc Earn’a i Roberta. Saulnier.“
Croix-Dieu blady, z rozszerzonemi źrenicami, przebiegał list do końca. Po przeczytaniu ostatnich wyrazów list wypadł mu z drżącej ręki.
— Ha! wyjąknął z cicha, otóż cios ostatni, a najstraszniejszy!... Jedna, jedyna tylko ludzka istota mogła napisać list podobny, a tą jest Sariol!... Sariol więc żyje! Sariol mnie odnalazł! Sariol trzyma mnie w swym ręku! Wszystko rozpada się w około mnie! Przepaść i ruina zewsząd! to okropne!

VII.

Z ostatnich wyrazów poprzedzającego rozdziału, czytelnicy przekonali się zapewne o tożsamości barona Filipa de Croix-Dieu z Robertem Loc-Earn’em.
W jaki sposób ów kochanek Henryki, zabójca Sariola, ów bandyta, którego spotkaliśmy po wyjściu z więzienia w Poissy dzwoniącego wieczorem do opustoszałego pałacu d’Auberive i nadaremnie szukającego na wyspie Saint-Denis swojego syna Andrzeja, jakiemi nowemi środkami, ów nędznik zdobył sobie tak wysokie stanowisko w Paryżu, pod przybrammi nazwiskiem, którego mu nikt nie ośmielił się zaprzeczać i żył w spokoju z policją, tak zwykle bystro przenikającą niektóre tajemniczo egzystencje? Jest to historja wysoce dramatyczna, prawdziwa tragedja, Paryża, jaką pragniemy w krótkości opowiedzieć.
Pewien bogaty bankier, niemiec z pochodzenia lecz naturalizowany we Francji, baron Worms mieszkał w 1865 roku ze swoją młodą i urodziwą, żoną, w pałacu pomiędzy ulicą Magdaleny a parkiem Monceaux.
Pałac ów poprzedzony dziedzińcem i położonym po za sobą ogrodem, składał się z obszernego korpusu i dwóch bocznych pawilonów.
Wyłączne apartamentu barona i sale przyjęcia, znajdowały się na parterze, na pierwszem piętrze zaś główne mieszkanie. W prawym pawilonie mieściły się biuro banku, w lewym stajnie, remizy i mieszkanie dla służby.
Co wieczór, woźny biurowy, nazwiskiem Jan Lépaul były żołnierz, człowiek nieposzlakowanej uczciwości, stawiał sobie przy kasie łóżko obozowe i przed zaśnięciem kładł pod ręką naloty rewolwer.
W dniu ósmym kwietnia, o godzinie siódmej rano ów dzielny człowiek z lekkiem sercem i czystem sumieniom rozpocząwszy swą zwykłą czynność porządkowania, wybiegł nagle z biura na dziedziniec. Był bladym jak trup, drżał konwulsyjnie. Chwiejąc, się, podbiegł do mieszkania odźwiernego, który wystraszony tą naglą zmianą w całej postaci woźnego, cofnął się zapytując:
— Co się stało, panie Lépaul? wyglądasz jak obłąkany!
— Co się stało? wyszepnął były żołnierz głosem złamanym, nieszczęście, zbrodnia! i to zbrodnia przerażająca! Pan baron zamordowany!
— Zamordowany? powtórzył odźwierny bledniejąc. Lecz gdzie? Jak? Kiedy? pytał z przerażeniem.
— Ciało leży na kobiercu, przy kasie, brocząc we krwi, mówił woźny. Zbrodnia została widocznie spełnioną tej nocy.
— Tej nocy! I nic nie słyszałeś?
— Nic!
— A kasa?
— Otwarta i opróżniona...
— Morderstwo więc z włamaniem. Jakiż straszny wypadek! Co począć?
— Nie pozostaje nic, jak biedź do komisarza policji. Trzeba, aby natychmiast przybyli. Nic nie mów przedtem nikomu, o tem co zaszło. Pani baronowa później się dowie o swojem nieszczęściu.
— Zkąd to mogło wyniknąć? mruknął odźwierny, wzruszając ramionami. Kto wie czy owej śmierci nie wywołało bankructwo? Biedna pani baronowa! Prawdę mówiąc, nie była ona z nieboszczykiem szczęśliwą! Ale, nie moja to sprawa. Cóż jednak z nami się stanie?
— Boże miłosierny! Skoro pomyślę że baron wrócił w dobrym humorze o północy, a teraz, brr! dreszcz po skórze przebiega! Biegnę do komisarza. Stań w mojem miejscu przy, drzwiach, panie Lépaul.
Woźny zajął miejsce odźwiernego, który z pośpiechem wybiegł na ulicę. W pół godziny potem ukazał się komisarz w towarzystwie sekretarza i czterech żołnierzy, dla strzeżenia wyjścia. Przed wejściem do pałacu wystał dwóch posłańców, mianowicie jednego do sądu, z powiadomieniem o popełnionej zbrodni, żądając przysłania urzędnika i sędziego śledczego, drugiego zaś do naczelnika policji, prosząc o nadesłanie sobie najzręczniejszych agentów.
Czekając na przybycie tych urzędników, którzy obowiązani byli rozwinąć najściślejsze śledztwo, obejrzał starannie z zewnątrz i wewnątrz położenie pałacu, czuwając, ażeby wszystko pozostało w miejscu nienaruszonem, tak, jak było w chwili wykrycia zbrodni.
— Czy istnieje jeszcze jakie inne wyjście prócz tego tutaj? pytał odźwiernego.
— Z tej strony, nie panie, lecz po za pałacem jest ogród a w murze ogrodu mała furtka.
Dwóch żołnierzy umieszczono przy głównem wyjściu, a dwóch innych przy furtce ogrodowej.
— O której godzinie przybywają urzędnicy do biura bankowego? pytał komisarz.
— Na kilka minut przed dziewiątą, odrzekł odźwierny.
— Dozwól wejść tym panom, poznawszy ich dobrze, nikt jednak niech nie wychodzi z pałacu pod żadnym pozorem, bez mego specjalnego upoważnienia. Kto pierwszy spostrzegł trupa pana de Worms?
— Ja, odrzekł woźny.
— Jak się nazywasz?
— Jan Lépaul.
— Jakie obowiązki pełnisz w tym domu?
— Sypiam w biurze i porządkuję te sale co rano. W dzień biegam za posyłkami.
— Jakąż to wstążeczkę nosisz przy butonierce?
— Wstążeczkę od wojskowego medalu.
— Jesteś więc byłym żołnierzem.
— Tak, z czasów Włoskiej kampanji.
— Dobrze, oprowadź mnie.
Jan Lépaul zwrócił się w stronę biura, komisarz wraz z sekretarzem szli za nim.
— To tu, panie, rzekł były żołnierz z cicha, wskazując palcem drzwi na pół przymknięte.
Komisarz wszedłszy, oniemiał przez chwilę z trwogi wobec strasznego widoku, jaki mu się nagle przedstawił.
Bankier leżał na wznak, rozciągnięty na kobiercu, z zaciśniętemi rękoma, pośród wielkiej kałuży krwi zakrzepłej. Rana, skutkiem przerżnięcia gardła, była tak szeroką i głęboką, że nieszczęśliwy musiał umrzeć piorunującą śmiercią, nie wydawszy najmniejszego krzyku. Jego oczy otwarte wyrażały przerażenie.
Nie było jakichkolwiek śladów, aby ów pokój, w którym spoczywał trup bankiera, miał być przed chwilą widownią jakiej gwałtownej sceny. Meble znajdowały się na właściwych miejscach. Świeca stojąca na stoliku wypaliła się do ostatka. Kasa, jedna z owych kas nowej konstrukcji, udaremniająca najzuchwalsze usiłowania złodziei, była na oścież otwartą. Klucz, tkwiący w zamku, przekonywał widocznie, że włamanie miejsca nie miało.
Komisarz, zbliżywszy się do tej kasy żelaznej, zaczął przeglądać jej wnętrze. Znalazł tam akcje bankowe i różne inne walory, prócz czego kilka worków drobnej monety po tysiąc franków w każdym, lecz ani jednego rulonu złota, ani jednego banknotu. Widocznie złoczyńca nie chciał sobie robić kłopotu z unoszeniem tych worków, ani też zabierać mogących go skompromitować wartościowych papierów.
Po dokonaniu tego przeglądu, komisarz zasiadł przy biurku kasjera i zaczął spisywać protokół. Zaledwie rozpoczął tę tyle ważną czynność, weszli razem do pokoju, sędzia śledczy, pomocnik tegoż, sekretarz i pisarz sądowy.

VIII.

Pomocnik sędziego, pan de Faviéres był młodym dwudziestosiedmioletnim mężczyzną, ładnym, eleganckim światowym młodzieńcem, lecz obok tego i bardzo zdolnym, który za pomocą wysokich protekcji otrzymał miejsce w sądzie Paryża, sędzia śledczy przeciwnie, osiwiały w pracy sądowniczej, miał lat około pięćdziesięciu.
Wieloletnie jego doświadczenie trwogą napełniało zbrodniarzów, których najbardziej zawikłane podstępy wykrywał z nieporównaną zręcznością rozwiązując najzawilsze kombinacje.
Obalał odrazu, w jednej chwili, długo i mozolnie przygotowane „alibi,“ niedozwalając pozorom wywieść się w pole. Można mu było zarzucić tylko nieco uporu. Wytworzywszy raz sobie o czem przekonanie, trzymał się go zacięcie, zachwiać się nie dając. Jego powierzchowność pozbawioną była wszelkiej dystynkcji, a ubiór całkiem zaniedbany. Ów sędzia nazywał się Boulleau-Duvernet.
Przybywszy na miejsce tej tajemniczej zbrodni, jakiej sprawcę wykryć potrzeba było, pan de Faviéres był mocno wzruszonym, a to wzruszenie dziwić nas nie będzie, skoro powiemy, że znał osobiście ofiarę. Niejednokrotnie bywał na obiadach u bankiera, a dla pani baronowej zachowywał uwielbienie, pełne poszanowania, dosięgające miłości prawie.
Obecnie na widok leżącego trupa tego człowieka, którego rękę ściskał przed kilkoma dniami, pan de Faviéres zbladł nagle i wyperfumowaną batystową chusteczką otarł krople potu, spływające mu po czole.
— Czy pani baronowa została o tem powiadomioną, pytał komisarza policji?
— Nie wiem, rzekł zagadniony.
Pan de Faviéres powiedział coś cicho sędziemu śledczemu, a ten przy wołać kazał pokojówkę pani Worms.
Po kilku minutach ukazała się panna Hortensja, młoda i ładna subretka. Weszła, drżąc cała. Na widok zakrwawionego trupa, krzyknęła, ukryła twarz w ręku, omal nie zemdlała.
— Uspokój się, moje dziecię, rzekł do niej pomocnik sędziego łagodnie, i powiedz nam, czy pani baronowa została powiadomioną o tym strasznym wypadku.
Dziewczyna uspokoiła się nieco, poznawszy pana de Faviéres, którego widywała w pałacu.
— Jestem pewną, szepnęła, że pani o tem nie wie.
— Zkąd pochodzi ta twoja pewność?
— Nikomu oprócz mnie nie wolno wchodzić do pani z rana, a otrzymałam rozkaz nie budzenia jej nigdy przed dziewiątą godziną.
— Może teraz tam pójdziesz? A nie wspominając zupełnie o spełnieniu tej strasznej zbrodni, dodał pan de Faviéres, powiedz jej, że proszę bym mógł być co najrychlej przez nią przyjętym. Gdyby panią baronową zdziwiło to moje żądanie o tak niewłaściwej godzinie, oświadcz, że nie przybywam jako odwiedzający, lecz jako urzędnik. Wyrazy te, przygotują już niejako panią Worms do strasznej wiadomości, jaką jej przyniosę. Spiesz się i wracaj co rychlej z odpowiedzią.
Hortensja wyszła.
W chwili, gdy drzwi otwierała, nowa osobistość ukazała się w progu, składając niski ukłon obecnym urzędnikom.
Był to młody mężczyzna dwudziestoośmioletni, średniego wzrostu, bardzo szczupły, skromnie ubrany, nie odznaczającej się niczem powierzchowności nawet gminnej nieco. Jego twarz matowo blada, z sinawemi na policzkach konturami, starannie wygolona, nadawała mu pozór prowincjonalnego aktora, przybyłego dla zaciągnięcia się do jakiej trupy w Paryżu. Czarne gęste włosy miał krótko przycięte.
— Jak się masz, Jobin, rzekł mu pan Boulleau-Duvernet, z gestem protekcjonalnej dobrotliwości. Prefektura cię tu przysyła?
— Tak, panie sędzio śledczy, odrzekł przybyły, pan naczelnik policji oddaje mnie pod pańskie rozporządzenie.
— Cieszę się, że wybrał ciebie. Jesteś agentem gorliwym, inteligentnym, sprytnym, byłeś mi w wielu razach nader pożytecznym.
Jobin zarumieniony z ukontentowania na oddawane sobie pochwały, ukłonił się powtórnie i założył na nos binokle o szkłach podwójnych, jakie tłumiły blask jego czarnych oczu, niezwykle ruchliwych.
— Panie sędzio, rzekł komisarz policji, wskazując na Jana Lépaul, oto tutejszy woźny biurowy, który, wszedłszy najpierwszy do tego pokoju, spostrzegł trupa barona i powiadomił mnie o zbrodni.
Na znak sędziego śledczego, pisarz sądowy położył przed sobą arkusz stemplowego papieru i siadł gotów do pisania, lecz zanim pan Boulleau-Duvernet wygłosił pierwsze zapytanie, nieprzewidziany wypadek wywołał ogólne osłupienie.
W chwili, gdy sędzia śledczy chciał przemówić i pisarz umoczył pióro w kałamarzu, ukazała się pokojówka, Hortensja.
Była przerażająco bladą, chwiała się, zaledwie siłą utrzymując aby nie upaść i wszedłszy, wsparła się o ramę drzwi, nie będąc w stanie przemówić.
Obecni spojrzeli na nią ze zdumieniem.
Pan de Favières zadrżał z obawy. Przyszła mu myśl, że dziewczyna przynosi wiadomość o nowem nieszczęściu, nowej zbrodni, że baronowa zarówno jak jej mąż, padła pod ciosami morderców.
— Widziałaś panią, rozmawiałaś z nią? zapytał.
— Chciałam wykonać dane mi polecenie, wyjąknęła pokojówka. Weszłam do pani, szukałam jej, wołałam. Pokój jest pustym, łóżko nietknięte, widocznie pani nie nocowała w pałacu. Mordercy pana barona uprowadzili ją, to pewna!
Wymówiwszy te słowa, dziewczyna łkać zaczęła.
Sędzia śledczy spojrzał na Jobin’a.
Oczy agenta iskrzyły pod szklarni okularów. Jednakie podejrzenie zrodziło się razem w umyśle urzędnika i jego sługi.
— Jakie było pożycie z sobą państwa baronów? zagadnął nagle sędzia pokojówkę.
Gdy Hortensja zawahała się z odpowiedzią, pan de Favières odrzekł: Miałem szczęście znać zbliska panią i pana Worms; często ich widywałem. Baron, jeżeli można wierzyć niektórym złośliwym pogłoskom, pozwalał sobie na pewne małe wykroczenia po za domem, na co jego żona patrzyła z pobłażaniem. Ztąd mam przekonanie, że żyli oba zgodnie. Było to bardzo dobrane małżeństwo.
Hortensja w czasie powyższego opowiadania poruszała głową, gdy skończył pan de Favières.
— Dobrane małżeństwo, zawołała, ach! nie wierz pan temu! Pani baronowa była w rzeczy samej łagodną, najlepszą w świecie istotą. Znosiła wszystko z anielską cierpliwością, nie skarżąc się nigdy, mimo to jednak, cierpiała wiele! Serce jej oniemal nie pękało z żałości. Płakała często, o! bardzo często!
— Tak, wymruknął sędzia śledczy.
Wymienił powtórnie spojrzenie z Jobin’em, poczem, zbliżywszy się do pana de Favières, wziął go pod rękę i poprowadził do okna, szepcząc z cicha:
— A gdybyśmy się też znaleźli w obec zemsty kobiecej? co pan myślisz o tem?
De Favières zadrżał.
— Ach! zawołał żywo, to niepodobna, niepodobna!
— Dla czego?
— Baronowa jest bardzo młodą, wątłą, delikatną. Jest to trzcina, jaką najlżejszy powiew wiatru zgiąć byłby w stanie. Pominąwszy fizyczne niepodobieństwo, jej drobna ręka drżąca niezdołałaby nigdy zadać ciosu podobnego temu, jaki zabił barona.
— Trzeba wziąć pod uwagę to nerwowe podrażnienie, jakie nieraz tworzy cuda, rzekł sędzia, gniew stokroć pomnaża siłę.
— Przypuśćmy. Ależ ta opróżniona kasa? Kobieta znieważona w przystępie bólu i rozpaczy, zabija dajmy na to swojego męża, ale nie kradnie tuż obok jego trupa!
— Kto wie? odparł pan Boulleau-Duvernet, widząc się zgubioną po dopełnionej zbrodni, nie uciekałaby nie zabrawszy z sobą pieniędzy!
De Favières opuścił głowę w milczeniu. Nie czuł się być przekonanym, ale nie znalazł na razie odpowiedzi.
— Jak wytłómaczyć, powiedzieć mi proszę, nieobecność baronowej w pałacu, o czem służba niewiedziała wcale? pytał dalej sędzia.
— Nie wiem, błądzę jak pan, w ciemnościach, pewien, iż wkrótce światło zabłyśnie.
— Ba! liczę na to, wymruknął stary urzędnik; a potem zwróciwszy się do pokojówki:
— Jak się nazywasz? zapytał.
— Hortensja Hardy.
— Ile masz lat?
— Dwadzieścia jeden.
— Od jak dawna pozostajesz w służbie u pani Worms?
— Od dwóch lat. Przyjęłam u pani ten obowiązek zaraz po jej małżeństwie.
—Kochasz swoją panią o ile się zdaje?
— O! tak, tak panie. Kocham ją z całego serca! Jest ona tak dobrą. Wszyscy ją w pałacu kochamy. Wszyscy ją żałujemy. Nie należy oskarżać umarłych, potrzeba jednak wyznać że nieboszczyk pan baron dawał jej cierpieć wiele!
— Znali więc słudzy to złe względem żony postępowanie barona?
— Znali to wszyscy, nie tylko słudzy! Pan baron na wszystko sobie pozwalał, nie kryjąc się z tem wcale. Ileż razy wprowadzał tu damy z pół światka przez tę furtkę ogrodową? Mówiono o tem w kuchni, kredensie, spiżarni, w oficynach. Zapytaj pan kamerdynera, on panu wiele opowie. Ach! działy się tu obrzydłe skandale!
— Jak ci się zdaje? zapytał sędzia śledczy pokojówkę po chwili milczenia, być może, iż pani Worms urażona w swojej kobiecej godności, opuściła pałac, by schronić się do swojej rodziny?
— Nieumiem odpowiedzieć na to zapytanie, odparła dziewczyna. Nie wiem, czy pani miała jakich krewnych, nikt nigdy tu nie przychodził.
— O której godzinie widziałaś swoją panią wczoraj wieczorem poraz ostatni?
— Na kilka minut przed północą.
— Wróciła zkąd zapewne?
— Nie; pani wczoraj wcale niewychodziła. Zadzwoniła na mnie wieczorem, lecz zamiast kazać jak zwykle rozebrać się, powiedziała, że już dnia tego mych usług potrzebować nie będzie i pozwoliła mi udać się na spoczynek, co też bezzwłocznie uczyniłam.
— Jak wyglądała baronowa podczas tego twego krótkiego z nią się widzenia?
— Wydała mi się bardzo wzruszoną i bardzo smutną. Widząc ją bladą, z zaczerwienionemi oczyma, ośmieliłam się zapytać czy nie jest chorą? Odpowiedziała mi że cierpi na silny ból głowy ale że to przeminie.
— Pani Worms dużo gości przyjmowała u siebie? pytał dalej sędzia.
— Tak, panie, przeważnie mężczyzn. Nudziło to i utrudzało panią, ale co było począć? pan baron z całym prawie Paryżem miał znajomości.
— Między tą liczbą odwiedzających było zapewne kilka osób zostających w bardziej zażyłych stosunkach z panem i z panią baronową?
— Tak, dwóch łub trzech, lecz nadewszystko...
— Któż taki?
— Wicehrabia Gilbert de Presles.
— Młody człowiek?
— Tak, młody piękny chłopiec, bardzo elegancki.
— Często tu bywał?
— Prawie codziennie.
— A wczoraj?
— Był pomiędzy trzecią a piątą godziną. Pan baron nadzwyczaj uprzejmie przyjmował wicehrabiego, a skoro wróciwszy z giełdy zastał go w pałacu, zatrzymał go na obiad.
— Wiadomy ci jest adres mieszkania pana de Presles?
Tak panie: mieszka on przy ulicy Neuve de Mathurins pod Nr. 21.
— Czy jego zachowanie się, nie nasuwało powodów do jakich uwag, plotek, komentarzy?
— O! nigdy panie! zawołała z gorącem przekonaniem. Nigdy, nigdy w świecie żadne z nas nie pozwoliłoby sobie powiedzieć coś podobnego! Wiedzieliśmy wszyscy, iż pani baronowa jest cnotliwą kobietą. Ja również jestem uczciwą dziewczyną, gdyby mi więc przyszło poręczyć w tym względzie za panią, nie wahałabym się ani chwili!
Gdy Hortensja kończyła te słowa, zegar marmurowy stojący po nad kominkiem w gabinecie, wydzwonił dziesiątą godzinę.
Agent oznajmił, że kasjer przyszedł i oczekuje w wraz z całym personelem urzędników banku.
Sędzia kazał wyjść pokojówce, a wydał rozkaz wprowadzenia kasjera.
Po chwili ukazał się tenże. Był zmieszanym i mocno wzruszonym. Widok leżącego trupa sprawiał na nim straszne wrażenie. Zbladł, trząsł się cały, usta mu drżały.
— Ach! jęknął głucho, z widocznym w mowie akcentem niemieckim, jest to więc prawdą? Czy podobna uwierzyć? Baron zamordowany! Jakaż zbrodnia, jakie straszne nieszczęście! Wybaczcie memu zmięszaniu, panowie, dodał zwracając się do sędziego i komisarza, ten który tu leży bez życia, był dla mnie tak dobrym! On uczynił mnie tem, czem jestem. Obdarzał mnie pełnem zaufaniem. Wszystko mu zawdzięczam, wszystko mu winienem. Kochałem go, gorąco kochałem!
Wzruszenie uwięziło głos w gardle kasjera, łzy spływały po jego bladych policzkach.
— Uspokój się pan, proszę, rzekł sędzia łagodnie. Nie potrzebujesz nam tłómaczyć, pojmujemy dobrze twą boleść. Zaczekam chwilę, ażeby ci zadać potrzebne zapytania. Oby twe odpowiedzi przyniosły nam światło, jakiego tak potrzebujemy!
— Niestety! wyszepnął kasjer, poruszając głową, nic niewiem, nic absolutnie! Fatalna owa wiadomość uderzyła we mnie przed chwilą niespodziewanie, jak piorun! Pytaj mnie pan panie sędzio. Mimo przytłaczającego mnie smutku, potrafię nad sobą zapanować i znajdę siłę na udzielanie ci odpowiedzi.
— Zaczniemy więc, skoro się pan czujesz nieco uspokojonym, rzekł sędzia, wskazując pisarzowi aby notował. Pańskie nazwisko?
— Fryderyk Müller.
— Wiek?
— Lat czterdzieści cztery.
— Jesteś pan żonatym?
— Nie, panie.
— Pełnisz obowiązki kasjera w biurze bankierskiem pana barona de Worms?
— Tak, panie.
— Od jak dawna?
— Od pięciu lat, lecz na dwa lata przed objęciem posady kasjera, byłem już urzędnikiem w tym domu. Zostałem poleconym baronowi przez jego korespondenta z Berlina. Do owego czasu, przebywałem w Niemczech, rodzinnym mym kraju.
— Jak wysoka pensję pan tu pobierasz?
— Ośmnaście tysięcy franków.
— Kiedy pan widziałeś barona Worms po raz ostatni?
— Wczoraj w południe.
— O której godzinie wyszedłeś pan z biura?
— Jak zwykle, o trzy kwadranse na piątą po południu.
— Jaką sumę pieniędzy w kasie pozostawiłeś?
Fryneryk Müller wyjął z kieszeni mały portfel, cały zapisany cytrami.
— Sześćset dziewięćdziesiąt tysięcy franków, rzekł, spojrzawszy na ostatnią kartę.
— W jakich papierach ta suma, znajdowała się w kasie?
— Czterysta czterdzieści pięć tysięcy franków w biletach bankowych, dwanaście tysięcy w złocie, ośm tysięcy w monecie oo sto sous, a w różnych innych walorach około dwustu dwudziestu pięciu tysięcy franków.
— Zatem banknoty i złoto tworzyły razem według pańskiego opowiadania sumę wynoszącą czterysta pięćdziesiąt franków? Powiedz mi pan, pytał dalej sędzia, czy ta, tak ważna kradzież nie zachwieje kredytu tutejszego bankierskiego domu i nie sprowadzi wypadku zawieszenia wypłat?
— Nigdy! w żadnym razie. Mamy złożone w banku dwa miliony. Wystarczyłby podpis właściciela, aby je ztamtąd odebrać.
— Ile było kluczy do tej kasy?
— Dwa klucze.
— Jeden z nich znajdował się u pana zapewne?
— Tak. Drugi pozostawał w ręku barona.
— Gdzież ten klucz pański?
— Proszę oto jest, zawsze on się przy umie znajduje.
— Zatem klucz drugi, utkwiony w zamku kasy, byłby tym drugim, należącym do barona?
— Tak jest, bezwątpienia.
— Czy baron zawsze nosił ów klucz przy sobie?
— Nie jest mi to wiadomem. Wiem tylko, że Kładł go zwykle w prawą kieszonkę kamizelki.
— Jobin! zawołał sędzia śledczy, zobacz!
Agent, poprawiwszy szybko binokle, ukląkł przy trupie i delikatnie wsunął dwa palce swej ręki w kieszonkę. wskazaną przez Müllera. Wydobył ztamtąd dwadzieścia sztuk złotej monety, czerwony ołówek i mały grzebyczek w słoniową kość oprawny. W drugiej kieszonce znajdował się jedynie bardzo piękny zegarek złoty, repetjer.
— Nie ma żadnego kluczyka, odpowiedział, ale spostrzegam jakiś zgnieciony papier w lewej ręce trupa. Czy mam otworzyć tę rękę i wyjąć z niej papier?
Mimo potężnych wysiłków kasjera w celu zapanowania nad sobą, twarz jego wyrażała przerażenie, zbladł nagle, a potem mocno się zaczerwienił.
— Na wszystko czas przyjdzie, rzekł sędzia. Wkrótce zajmiemy się pomienionym papierem.
Agent powstał.
Pan Boulleau-Duvernet rozmyślał przez parę minut, poczem zaczął dalej badanie prowadzić.
— Sądzę, rzekł wskazując ręką, sądzę, że zamek przy tej kasie żelaznej, posiada jakieś tajemne kombinacje?
— Rzeczywiście, odparł Fryderyk Müller. Cztery gwoździe, wbite około zamku, odpowiadają czterem literom alfabetu. W chwili zamykania kasy tworzymy z tych czterech liter wyraz, który zmieniać można następnie według woli. Ktoby pochwycił klucz, daremnie by zeń pragnął użytkować, nie znając tego wyrazu, i nie nastawiwszy nań odpowiednio mechanizmu. W braku tej przedwstępnej operacji, najbardziej nawet cierpliwy popsułby zamek daremnie i klucz złamał.
— Jak często zmienialiście panowie pomienione litery?
— Mniej więcej co dwa tygodnie.
— A wczoraj, na jaki wyraz kasa została zamkniętą?
— Na nazwę kobieca: „Zina.“
— Czy inne osoby znały, lub mogły znać ów wyraz, wybrany przez pana? badał dalej sędzia.
— Znał go tylko baron Worms, rzekł kasjer. Za każdy raz, zmieniając kombinację zamku, oddawałem mu na kartce papieru wypisany wyraz, by tym sposobem mógł sprawdzać rachunki w mojej nieobecności lub wziąć z kasy pieniądze w razie potrzeby.
— Jak często mu to się zdarzało?
— Trzy razy w ciągu lat pięciu najwyżej, a nigdy dla przeglądania moich rachunków, lecz aby pożyczyć z kasy kilka biletów tysiąc frankowych.
— Nie przypuszczasz pan, ażeby ktoś z obcych osób mógł pochwycić ów „wyraz tajemniczy“ skreślony na kartce papieru i oddany przez pana baronowi?
— To bardzo możebne. Żadnych wszelako przypuszczeń czynić nie chcę. Nic niewiem co mój pryncypał robił z tą kartką po jej odebraniu. Jedynym pewnym, niezaprzeczonym szczegółem jest to, że chcąc ten zamek otworzyć, trzeba było posiadać klucz do niego i znać ów wyraz. Wypada ztąd, że baron zaskoczonym został przez zbrodniarza, w chwili, gdy sam otwierał te kasę.
Gest, potwierdzający sędziego, dowodził że i on podziela to zapatrywanie.
— Prosiłbym pana, mówił pan Boulleau-Duvernet, o udzielenie mi niektórych szczegółów co do wspólnego pożycia barona z jego żoną.
— To zapytanie w kłopot mnie wprawia, odrzekł Fryderyk Müller. Pan Worms zapraszał mnie wprawdzie niejednokrotnie do siebie na obiady i bale. Wtedy to oboje małżonkowie zdawali się pozostawać z sobą w najlepszej harmonii. Czy było tak, skoro znaleźli się sami? Na to nie jestem w stanie panu odpowiedzieć.
— A jednak panu wiadomo zapewne, że baron uchodził za człowieka lekkich obyczajów?
— Wiem, iż go oskarżano że ma kochanki, a przez to unieszczęśliwia swą żonę. Mówiono nawet o jakiejś gorszącej, publicznej scenie, przy której nie byłem obecny. Rzadko jednak głoszono przy mnie o czemś podobnem. Moje przywiązanie do pryncypała dobrze było znanem. Wiedziano, że mnie to boli, gdy znieważano tego, któremu tyle zawdzięczałem. Byłbym zresztą potrafił nakazać milczenie tym złośliwym językom.
— Taka szlachetność uczuć, zaszczyt panu przynosi, rzekł sędzia. Nie pytam wreszcie o barona Worms, lecz co do jego żony.
— Powtarzam, iż bardzo rzadko widywałem panią baronowę, z wyjątkiem przyjęć oficjalnych, zaledwie ją znalem. Zdawała mi się być osobą rozumną, powabną, nieco nerwową być może i egzaltowaną, taką mi się być wydała, nie twierdzę jednak, aby nią była w rzeczy samej.
— Zanim pan wszedłeś tutaj, do tego gabinetu, czy wiedziałeś że pani baronowa opuściła dziś w nocy ten pałac?
Ruchliwa twarz Müllera wyrażała zdumienie i smutek.
— Nie wiedziałem, nic nie wiedziałem! zawołał, załamując ręce. Ach! nieszczęśliwa!
Wymówiwszy tę parę wyrazów jak gdyby pomimowolnie, przerwał i zakrył twarz rękoma.
— Co pan chciałeś powiedzieć? Dla czego nie kończysz? pytał sędzia.
— Nic panie, nic! szeptał Müller z widocznem zmięszaniem. Myśl jakaś szalona przemknęła mi nagle, ale już zniknęła. Nie chciej pan jej badać. Nie pytaj mnie zaklinam, bo niemógłbym ci dać objaśnienia.
Pan Boulleau-Duvernet nie miał potrzeby zapytywać. Odgadywał straszne oskarżenie, ukryte pod widocznem powstrzymywaniem się kasjera.
Rozpoczął szybko badanie Jana Lèpaul. Były ów żołnierz nie mógł w niczem oświecić sprawiedliwości. Żaden hałas pośród nocy nie przerwał jego snu spokojnego. Znalazł rano wszystko nietkniętem. Zamki nienaruszone, jak je zostawił wieczorem, ztąd twierdził i utrzymywał z głębokiem przekonaniem, że nikt od strony biura nie mógł wejść w nocy do gabinetu kasjera.
Po dokonanem przesłuchaniu, sędzia śledczy rozkazał odejść Lèpaul’owi i Fryderykowi Müller, polecając im zarazem, aby nie wydalali się z pałacu, będąc gotowymi na jego wezwanie i na miejscu popełnionej zbrodni pozostał wraz z swym pomocnikiem de Faviéres, komisarzem policji, agentem i pisarzem.
— Jobin, rzekł zwracając się ku agentowi, mówiłeś o jakiejś kartce papieru, znajdującej się w ręku trupa. Daj nam ten papier.
Agent przyklęknął powtórnie, wydobył z trudnością z zaciśniętych i skostniałych palców zmarłego, kartkę niebieskawego papieru, jak gdyby pomiętą drżącą ręką w przystępie uniesienia gniewu, a rozwinąwszy ją zwolna, położył na kolanach otwartą, gładząc rękawem dla wyrównania zagięć i fałdów.
Przy tej czynności czytał ukradkiem wyrazy, znajdujące się na niej a kreślone wielkiem pismem, na odwrót widocznie, jak gdyby podrabianem. W miarę czytania, czarne źrenice agenta iskrzyły się pod szkłami okularów jak dwa rozżarzone węgle.
— Oto jest, panie sędzio, rzekł agent z poszanowaniem, podając pół arkuszyk niebieskawego papieru, widocznie oddarty z większego arkusza przez jakąś niezręczną, lub bardzo spieszącą się rękę.
— Ha! zawołał sędzia z oddźwiękiem tryumfu po przeczytaniu. Odgadłem od razu! Cóż na to powiesz, panie de Faviéres? dodał, podając mu papier.
Urzędnik wziąwszy ćwiartkę czytał głośno:
„Panie baronie. Jeden z uczciwych ludzi, całem sercem tobie oddany, który jednakże z powodów osobistych pragnie pozostać nieznanym, nie mogąc ścierpieć ażebyś był nadał oszukiwanym przez żonę niewierną i obłudnego przyjaciela, powiadamia cię, że pani baronowa opuści pałac nocy dzisiejszej i uda się do Belgji z wicehrabią de Presles, swoim kochankiem.
Skoro odbierzesz ten list, będzie może czas jeszcze przeszkodzić ich ucieczce. Zanim odjadą, radzę ci sprawdzić jak najprędzej pieniądze, złożone w kasie żelaznej, możesz ją bowiem znaleść opróżnioną“.
— A cóż? pytał sędzia śledczy z uśmiechem zadowolenia, gdy jego pomocnik ukończył czytanie. Co powiesz na to?
— Mówię, że ten list, jako anonim, niczego jeszcze nie dowodzi, odparł de Faviéres.
— W każdej innej okoliczności przyznałbym panu słuszność w tej mierze, zawołał Boulleau-Duvernet, tu jednak autor listu zasługuje na wiarę, ponieważ przestrogę jego stwierdzają dokonane czyny. Sprawiedliwość odtąd nie będzie się błąkała w manowcach, bo winni są jej już znani. Wszak to rzecz jasna, jak słońce, niezaprzeczona jak oczywistość.
— Zatem, według pana, baronowa Worms... zaczął de Faviéres.
— Jest wspólniczką popełnionej zbrodni! przerwał sędzia z głębokiem przekonaniem. Uważaj pan dobrze. Mówię: „wspólniczką” a nie wykonawczynią. Miałeś pan słuszność, twierdząc, że ręka kobiety jest zazbyt słabą na wymierzenie ciosu podobnego rodzaju. Nie baronowa go zabiła, ale wicehrabia Gilbert de Presles na żądanie swojej kochanki!
Pan de Feviéres cofnął się z gestem zaprzeczenia.
— Ależ na Boga! zawołał Boulleau-Duvernet, z mylnego punktu, mój pomocniku, zapatrujesz się na tę sprawę! Błędne co do tego żywisz przekonanie.
— W rzeczy amej pomimo wszystko, przekonać mnie pan nie zdołałeś...
— W jaki więc sposób i czem pana przekonać? Gdyż wreszcie powtarzam, jest to wszystko tak jasne, jak dzień! Mógłbym przedstawić w najdrobniejszych szczegółach tę scenę morderstwa, jaka tu działa się wczoraj. Mógłbym, powtarzam i uczynię to, posłuchaj mnie pan tylko. Baron wczoraj wieczorem wszedł tu, pełen ufności, nie nie podejrzewając. Po otrzymaniu listu bezimiennego, poszedł do żony. Nie znalazłszy jej, pewien, iż uciekła już ze swoim kochankiem, chciał sprawdzić znajdujące się w kasie pieniądze, jak mu to radził uczynić ów tajemniczy korespondent. I właśnie w chwili, gdy otwierał tę kasę, pan de Presles rzucił się na niego i jednym ciosem, ciosem strasznym, zamordował go od razu, Natychmiast po spełnieniu zbrodni ów przestępca stał się złodziejem. Zabrał złoto, banknoty i uciekł ze swoją wspólniczką. Cóż mówisz na to, kochany mój pomocniku? Sądzę, iż moje dowodzenie jest prostem, logicznem?
— Jest ono prawdopodobnem, przyznaję, wyszepnął de Faviéres, a jednak powiadam, że gdybyś pan znał baronowę, zmieniłbyś swe przekonania.
Sędzia uśmiechnął się z pobłażaniem.
— Może to być pociągająca, urocza kobieta, odrzekł, nie przeczę, To jednak niczego nie dowodzi. Jesteś jak widzę bardzo jeszcze młodym, panie de Faviéres. Piękna twarzyczka i wyższy wielkoświatowy sposób zachowania się, bierzesz za przekonywające dowody niewinności. Skoro ci kiedyś jak mnie zbieleją włosy w tem naszem ciężkiem rzemiośle, nie będziesz ufał pięknym kobietom i tkliwemu wyrazowi ich oczu.
Jobin siedział w zamyśleniu.
— Czy pan sędzia raczy mi pozwolić, zapytał, ażebym ściśle zbadał ów list bezimienny?
— Chętnie pozwalam, odrzekł stary urzędnik; podając mu kartkę papieru. Przejrzyj to mój kochany i zakomunikuj nam swoje uwagi.
Jobin zdjął binokle, które widocznie wkładał dla przysłonięcia blasku swych bystrych oczów, a dobywszy z kieszeni szklanną lupę, silnie powiększającą, zaczął przy pomocy tej lupy śledzić z natężoną uwagą szczegóły pisma i zagięcia istniejące na papierze. Po kilku sekundach, drgnął nagłe z gestem zadumania.
— Co się stało? zapytali razem sędzia i pan de Faviéres.
— Rzecz nader ważna, odpowiedział Jobin. W chwili gdy ten list został doręczonym baronowi Worms, atrament na ostatnich linjach jeszcze wyschnąć nie zdołał.
— Co mówisz? zawołał Boulleau-Duvernet, to niepodobna!
— A jednak tak jest, rzekł agent. I to nie zaprzeczenie, czego zaraz dowiodę. Wystarczy spojrzeć przez szkło powiększające na trzy ostatnie linje pisma, by stwierdzić, że litery kreślone w kształcie arabesek, skutkiem świeżego jeszcze płynu, łączą się z sobą na zgięciach papieru, przebijając na najmniejszej szramie. Nikt inny jak baron Worms, nie mógł tak zwinąć i zgnieść tego listu w palcach, w przystępie wściekłości. Wpadł on mu więc przed oczy w chwili, gdy ów autor bezimienny kończył swe dzieło.
— To dziwne, w rzeczy samej, wyszepnął pan de Faviéres, skonstatowawszy że agent nie mylił się w swoich domniemywaniach.
Sędzia śledczy ująwszy lupę i papier, zaczął się przypatrywać tak szczegółowo jak Jobin.
— Prawda! wyrzekł po chwili. Jest w tem coś niezwykłego, tajemniczego, niepojętego; co wywraca od razu wszelkie moje idee. Jak bowiem przypuścić, ażeby osobistość, pisząca tę denuncjację, oddała ją baronowi przed wyschnięciem atramentu? Potrzebaby było pisać to w jego obecności. Ależ w takim razie krócej byłoby powiedzieć?
— Może ów list bezimienny dostał się do rąk pana Worms przed jego przybyciem do pałacu? zauważył de Faviéres.
— Być może, odparł sędzia. Zaraz się o tem dowiemy.
I rozkazał agentowi przywołać kamerdynera.
— Jak się nazywasz? pytał go sędzia.
— August Mavet.
— Pozostawałeś w służbie u barona Worms?
— Tak panie. Od lat czterech pełnię tu obowiązki kamerdynera.
— Oczekiwałeś na swego pana wczoraj wieczorem?
— Jak zwykle.
— O której godzinie powrócił?
— Kilka minut po północy.
— Zauważyłeś że był zamyślony, wzburzony?
— Niech Bóg zachowa! Pan baron wrócił w najlepszym humorze, bardzo wesoły. Nucił sobie arję jaką śpiewała panna Schneider w „Pięknej Helenie.“
— Czy nie trzymał w rkęu jakiego papieru?
— Żadnego. Miał na ręku ściśle opięte paljowe rękawiczki, zdjął je spokojnie i położył na stoliku, gdzie zapewne dotąd jeszcze leżą. Następnie zasiadł przy biurku i napisał list krótki, a oddawszy mi go, kazał przesłać według adresu, rano, przed śniadaniem, co właśnie miałem uczynić, gdym się dowiedział o tym strasznym wypadku.
— Do kogo ów list był adresowanym?
— Do pewnej damy...
— Daj mi go...
— Oto jest.
Sędzia śledczy wziąwszy kopertę, wyczytał te słowa: „Pannie Alinie Pradier. Ulica Frydlancka.“ Cóż to za panna Pradier? zapytał.
— Jest to, panie, wyjąknął kamerdyner z zakłopotaniem, jest to dama, młoda i piękna dama, jaką zna cały Paryż pod innem nazwiskiem. Panowie zapewne o niej słyszeli? dodał, zwracając się do obecnych. Nazywają ją powszechnie „Pomarańczką“, ponieważ kiedyś w młodości sprzedawała podobno ten owoc w Marsylji.
— Zatem pomieniona osoba była jedną z kochanek pana Worms, pytał sędzia.
— Zmuszony jestem przyznać, iż pan baron okazywał jej wiele względów.
— Po oddaniu ci tego listu, co robił twój pan?
— Pytał mnie czy jego przyjaciel, wicehrabia de Presles był tu wieczorem. Odpowiedziałem, że nie był; wtedy kazał mi odejść, oznajmując iż sam się rozbierze.
— Pan de Presles był przyjmowanym przez barona, jako zażyły przyjaciel?
— Tak, panie. Znajdował się tu, jak gdyby we własnym domu. Bywał codziennie.
— Opisz mi go jak wygląda.
— Piękny mężczyzna, kształtny, elegancki, pełen szyku, ma około dwudziestu siedmiu lat. Wysoki, szczupły, szatyn, oczy szare, wąsy blond prawie, bardzo długie, bez faworytów. Maleńka blizna na prawym policzku, świadczy o zadraśnięciu szpadą w pojedynku.
— Możesz odejść, rzekł sędzia do kamerdynera, a podpisawszy protokół, polecił dwom agentom udać się na ulicę Neuve de Mathurins pod Nr. 21 i przyprowadzić wicehrabiego de Presles, jeśli ów elegancki młodzieniec nie opuścił dotąd Paryża.
Podczas wyżprzytoczonego badania ukazał się Jobin powtórnie dziwnie zmieszany. Wyraz jego spojrzenia, głęboka zmarszczka pomiędzy brwiami, świadczyły, iż jego umysł pracował wiele a burza wrzała pod czaszką.
— Jestem na tropie! wyszepnął półgłosem.
— O czem mówisz, coś odkrył? zapytał go sędzia.
— Może nic, a może wiele! rzekł agent. Być może iż się mylę, a kto wie czyli nie trzymam klucza od zagadki.
— Przystępuj do rzeczy bez omówień, zawołał żywo de Faviéres.
— Przyszła mi myśl, mówił dalej Jobin, że ów list bezimienny nie był czem innem, jak zastawionem sidłem na bankiera.
— Sidłem? powtórzyli razem obaj urzędnicy. Zkąd i dlaczego?
— Przypuśćmy, że zbrodniarz, ktokołwiekbądź by nim był, ukrył się w pałacu. Pragnie pochwycić tę znakomitą sumę pieniędzy złożonych w kasie, o których znajdowaniu się tam jest przekonanym, niewzruszony wszelako zamek i tajemnicza jego kombinacja stawiają opór jego chciwości. Szuka sposobu któryby znaglił barona do otwarcia samemu tej kasy i odnajduje go nareszcie. Wie, iż właściciel mieszkania nadejdzie! Oczekuje więc jego przyjścia. Pisze z pośpiechem te kilka wierszy oskarżenia, umieszcza je w miejscu widocznem, tak, aby za wejściem barona wpadły mu przed oczy, a potem, gdy szelest kroków nadchodzącego się zbliża, ukrywa się po za szafę, lub za firankę i czeka. Bankier wchodzi do gabinetu, spostrzega list bezimienny, chwyta go, pożera oczyma, gniecie w drżących rękach i biegnie do kasy, by się przekonać, czy denuncjacja nie skłamała. Jest to chwila rozstrzygająca. Morderca rzuca się z podniesionym nożem. Baron upada jak piorunem rażony przy otwartej kasie. Zabójca kradnie pieniądze i ucieka, zapomniawszy, że zostawił po za sobą w zaciśniętej dłoni zmarłego dowód niezaprzeczony swej zbrodni, dowód przygnębiający, który poprowadzi sprawiedliwość na drogę wykrycia prawdy, a następnie i pochwycenia winnego.
— Nader logiczne twierdzenie! Zręcznie obmyślane, wołał sędzia. Wszystko to jest tak prawdopodobne, że nieomal prawdziwe się zdaje! Dziwiłbym się nawet gdyby powyższe twe przypuszczenia błędnemi okazać się miały! Prowadźmy dalej teraz nasze badania. Trzeba nam zwiedzić przedewszystkiem apartamenta baronowej.
Przywołana Hortensja, pokojówka, służyła urzędnikom za przewodnika.
Sędzia śledczy pan Boulleau-Duvernet był amatorem przedmiotów sztuki i artystycznie wykonanych drobiazgów. W wolnych chwilach zwiedzał sale wyprzedaży.
Gdy przechodząc spostrzegł w apartamencie baronowej arcydzieła z różnych epok, oczy mu się zaiskrzyły, a jego oblicze wyrażało najżywszą radość, z chwilą jednakże przestąpienia progu sypialni, przybrał zwykłą surowość i utkwił wzrok w portrecie naturalnej wielkości, w bardzo bogatych ramach, zawieszonym naprzeciw hebanowego łóżka, wspaniale srebrem i słoniową kością inkrustowanego.
— To baronowa, nieprawdaż? zapytał.
— Tak, odrzekł pan de Faviéres, jakże ją pan znajdujesz?
— Piękna, niestety! zbyt piękna, jaka szkoda! Posiadać tak ujmujące łagodne oblicze, zamieszkiwać w raju i zabić swojego męża, czyli raczej co na jedno wychodzi, kazać go zabić swojemu kochankowi, okraść kasę, uciec do obcego kraju, przygotowawszy sobie tym sposobem okropną przyszłość, bo jeśli nie gilotynę i rusztowanie, to dożywotnie więzienie, nie licząc zgryzot sumienia! A! jak kobiety są szalonemi nieraz! Jestże podobnym ów portret? zapytał po chwili.
— Jak żywy, odparł de Faviéres.
Pędzel jednego z wielkich artystów, odtworzył rzeczywiście z wielkim talentem delikatne rysy twarzy i kształtną postać młodej kobiety.
— Wspaniałe malowidło! wyszepnął sędzia, wpatrując się w ów portret z zachwytem. Rzecz nieporównanie piękna! Słowa te nie zdołały rozproszyć smutku pana de Faviéres. Nie mógł pogodzić się on z myślą ujrzenia na ławie oskarżonych, walczącej przeciw obwinieniu o morderstwo tej czarującej istoty, jaką przed kilkoma dniami uwielbiał ze czcią i poszanowaniem.
Jobin pochłaniał wzrokiem ów portret.
— Kłamliwa piękność! mówił, ktoby pomyślał, że ta twarz, tak łagodna i szczera, ukrywa brudną duszę zbrodniarza, że delikatne te ręce kalają plamy krwi! Patrząc na tę kobietę o wejrzeniu niewinnego dziecka, któżby nie pomyślał: „Jest to anioł.“ Tak, anioł występku niestety, kradzieży i zbrodni!
— Pisz pan, zawołał sędzia śledczy na pisarza i zaczął dyktować rysopis baronowej, zwracając uwagę na szczegóły portretu, kolor oczu i włosów, a nawet na owe maleńkie ciemne znamię, po którem tak łatwo można było poznać tę nieszczęśliwą kobietę. Panno Hortensjo, dodał, zwracając się do pokojówki, sądzę że znasz doskonale garderobę swej pani?
— Tak jest, odpowiedziała.
— Łatwo ci więc będzie, przejrzawszy pozostawione tu ubrania, powiadomić mnie w jakiej sukni pani baronowa wyjechała z pałacu?
— Pójdę do garderoby.
Pokojówka weszła do przyległego pokoju, zastawionego szafami, w których od dołu do góry wisiały różnych barw i kształtów bogate kobiece ubrania.
— Pani baronowa, rzekła Hortensja wróciwszy po kilku minutach, wyjechała w ubiorze, jaki miała wczoraj na sobie, to jest w czarnej jedwabnej sukni. Miała włożyć czarny kastorowy kapelusz, przybrany aksamitem i przyodziać się długim szalem indyjskim.
— Żadnych bagażów z sobą nie zabrała?
— Nic prócz podróżnego skórzanego worka, w jakim zwykle, wyjeżdżając do morskich kąpieli, umieszczała klejnoty, dla wzięcia ich z sobą.
W chwili gdy Hortensja kończyła te słowa, przyspieszone kroki dały się słyszeć w przyległym salonie.
— Wracają agenci, wysłani przez pana na ulicę Neuves de Mathurins, rzekł Jobin.
Dwaj mężczyźni we drzwiach się ukazali. Mieli rozpromienione oblicza.
— I cóż? zapytał pan Boulleau-Duvernet.
— Wicehrabia de Presles jest nieobecnym od wczoraj, rzekł jeden z agentów, wyjechał w podróż i nie wiedzą kiedy powróci.
— Czy macie inne szczegóły?
— Całą ich pakę, panie sędzio. Z razu odźwierny nie chciał wcale z nami rozmawiać, z góry na nas spoglądając. Pokazaliśmy mu nasze karty. Natychmiast zmienił ton mowy i rozwinął przed nami cały szereg następnych opowiadań.
„Wczoraj wieczorem około jedenastej wicehrabia de Presles, który jak się zdaje nie jest bogatym, ponieważ nie trzyma nawet służącego, wszedł do tegoż, portjera, kazał mu znieść ciężką walizę i przywołać fiakra. W pięć minut później jechał pomienionym powozem Nr. 720, postawiwszy na siedzeniu przed sobą walizę. Przed odjazdem, dał luidora odźwiernemu, powiedziawszy, że zapewne nie prędko powróci. Woźnica jego, poczciwy chłopiec wszystko nam opowiedział, poznał on z kim ma do czynienia. Pan de Presles wysiadł w uliczce, przyległej do małej furtki, przebitej w murze. Jest to furtka ogrodowa, w tutejszym pałacu. Fiakr czekał tam przeszło godzinę. Wicehrabia przechadzał się po trotuarze, paląc cygaro. W parę minut po północy dobył klucz z kieszeni, otworzył furtkę i wszedł do ogrodu. W pół godziny później, ukazał się pan de Presles, w towarzystwie jakiejś zakwefionej damy, widocznie zmieszanej i drżącej. Dama wsiadła pierwsza, on później i rozkazał jechać do Hotelu „de Brabant,“ jednego z tych małych pałacyków z umeblowanemi pokojami, położonego w prost stacji północnej drogi żelaznej. Właścicielka hotelu opowiedziała nam, że ów pan z panią przybywszy do niej około godziny pierwszej w nocy, wzięli dwa pokoje i odjechali pierwszym pociągiem, wychodzącym z rana. Nie mogliśmy się nic więcej dowiedzieć. Woźnica fiakra Nr. 720 nazywa się Pidoux, przywiózł nas tu i oczekuje na dole. Zatrzymałem go na wypadek, gdyby pan sędzia chciał otrzymać od niego jakie zeznania.
— Doskonale! rzekł Boulleau-Duvernet zacierając ręce. Pierwszy pociąg, rzekł, wychodzi z Paryża o siódmej minut 50 rano, a przybywszy na granicę o pierwszej minut 40 przejeżdża przez Mons i Blanc-Misseron. Sędzia śledczy spojrzał na zegarek. Wskazywał on kilka minut po jedenastej. Wszystko dobrze idzie, rzekł do komisarza policji, podając mu arkusze, opatrzone swoim podpisem. Wsiądź pan do fiakra, oczekującego na dole, jedz do biura telegrafu. Każ wysłać pomienione depesze do swego kolegi w Blanc Misseron, który natychmiast po dokonanem przyaresztowaniu, niechaj sąd zawiadomi telegramem, jaki mi tu doręczą, ponieważ jeszcze w miejscu pozostanę. Bozkaż pan również powiadomić w Pałacu Sprawiedliwości, aby działano według moich wskazówek.
Komisarz udał się dla spełnienia powierzonej sobie misji, a badanie ciągnęło się dalej, szczegółów jego wszelako przytaczać nie będziemy, ponieważ większa część tychże, nie interesowałaby czytelników.
Cała służba barona została kolejno przesłuchaną; żadne z tych zeznań jednak nie rzuciło nowego światła na sprawę.
Przeszukano ogród. Slady eleganckiego obuwia na wysokich obcasach wicehrabiego de Presles znaleziona odciśnięte na piasku głównej alei. Ślady te prowadziły aż do drzwi pałacowych.
Z zeznań zarządzającego remizą, jasno się okazywało, iż pan de Presles posiadał podwójny klucz od furtki ogrodowej, co przekonywało, iż jego stosunki z baronową od dawna istniały. Ów szczegół w akcie oskarżenia stanowił punkt nader ważny, ponieważ pani Worms w takim razie, będąc sama winną, traciła prawo oskarżania się na niewierność małżeńską, a nadewszystko do ukarania go morderstwem.
Ogólne badanie, poprzedzające zwykle ściślejsze szczegółowe śledztwo, dobiegało do końca, gdy przybył posłaniec z sądu, przynosząc zapieczętowaną kopertę pod adresem pana Boulleau-Duvernet.
Pomieniona koperta zawierała telegram komisarza policji z Blanc-Misseron.
— Mamy ich! zawołał sędzia, rzuciwszy okiem na treść telegramu. Oto co nazwać można energicznie i żywo poprowadzoną sprawą.
I czytał głośno:
„Przyaresztowania dokonano za przybyciem pociągu z Paryża o godzinie pierwszej minut czterdzieści. Wicehrabia de Presles i baronowa Worms rozłączeni i pod dobrą strażą. Tożsamość ich nie ulega zaprzeczeniu. Oczekujemy poleceń sądu paryskiego.

Komisarz policji Joliet.“

Spojrzawszy na rozkład jazdy dróg żelaznych pan Boulleau-Duvernet skinął na agenta.
— Jobin, rzekł do niego podpisze rozkaz sprowadzenia ich tu. Odjedziesz dziś wieczorem z dwoma agentami, pociągiem wychodzącym o szóstej minut dziesięć. Przywieziesz obwinionych tej nocy i za przybyciem do Paryża osadzisz ich w Conciergerie. Gorąco pragnę przewodniczyć jutrzejszemu badaniu.
— Dobrze, panie sędzio, rzekł agent.
— Pilnuj, ażeby wicehrabia i baronowa jechali w dwóch oddzielnych przedziałach. Tobie oddaję straż nad tą młodą kobietą. Dwaj inni agenci będą czuwali nad panem de Presles. Zachowajcie przynależne względy dla uwięzionych, ale zarazem stosujcie się ściśle do wydanych przeżeranie rozporządzeń.
— Niech pan sędzia całkowicie zaufać mi raczy, zarazem proszę najusilniej, o wydanie rozkazu ażeby nikt przed moim powrotem nie przestąpił pokoju w którym zbrodnia spełnioną została. Postanowiłem odbyć ścisłe przeszukiwania w tym gabinecie, jakie mam nadzieję nie będą bezrozumnemi.
— Przeszukiwania, w jakim celu? pytał sędzia zdumiony. Winni są już w naszem ręku. Przy pierwszem badaniu wszystko wyznają. Czegóż trzeba więcej? Nigdy sprawa bardziej jasną i prostszą nie była.
— Tak, odparł agent. Bezwątpienia, mnóstwo zebranych strasznych dowodów zbrodni obciąża pana de Presles i panią Worms, wszak między tem wszystkiem dostrzegam wiele niedostatecznie wytłumaczonych szczegółów, wiele punktów ciemnych, na jakie pragnąłbym rzucić światło.
— Jakto? miałżebyś jeszcze nie być przekonanym o wspólwinie wicehrabiego i baronowej? zawołał sędzia osłupiały.
— Niczemu nie zaprzeczam. Pan sędzia uważa, że są winnymi, niech i tak będzie, w głębi duszy jednak, inaczej jestem przekonany, ośmielił się wygłosić Jobin, śledząc spojrzeniem fizjognomię pana Boulleau-Duvernet.
— Na czem opierasz to swoje odmienne przekonanie?
— A gdyby mieli wspólnika? Gdyby ktoś trzeci należał do spełnienia tej zbrodni?
— Wspólnika? powtórzył sędzia. Któżby nim był.
— A! to właśnie, co odkryć nam trzeba, a jakkolwiekbądź trudna będzie to sprawa, nie tracę nadziei, iż zdołam ją do skutku doprowadzić, jeżeli pan sędzia przez dni kilka zostawić mi raczy wolne pole działania o co przed chwilą upraszałem.
— Zgoda! rzekł pan Boulleau-Duvernet po chwili rozwagi. Wiesz że pokładam w tobie zaufanie. Po dokonanej sekcji, sam zamknę drzwi gabinetu w którym znajduje się kasa, schowam klucz i nie oddam go, jak tylko tobie.
Jobin zadowolony podziękował sędziemu, a założywszy binokle, zabrał upoważnienie do-przywiezienia obwinionych podpisane przez pana Boulleau-Duvernet, spojrzał raz jeszcze na portret baronowej i wyszedł, zatrzymawszy się na dziedzińcu pośród grupy służących i urzędników, dla usłyszenia co mówią.
W ich całej rozmowie nic nie znalazł dla siebie godnego uwagi, nabył jedynie przekonania, że zmarły baron nie wiele przez służbę był żałowanym, a natomiast ogólne współczucie zwracało się ku pani Worms. Dziwiono się, a nadewszystko smucono jej zniknięciem, a nikt nie przypuszczał ani na chwilę, by miała być pośrednio lub bezpośrednio wspólniczką morderstwa swojego męża.
— „Vox popali vox Dei!“ wymruknął Jobin. Sprawdza się to niekiedy, często nawet, ale nie zawsze. Bądź co bądź, wyjaśnić muszę to wszystko, inaczej nie byłbym chyba Pamhljuszem Jobin’em.
To mówiąc wszedł do pierwszej, jaką napotkał restauracji, zjadł tam obfite śniadanie, wypił butelkę wina a przywoławszy fiakra, kazał się zawieść na ulicę des Orfevres, gdzie na czwartem piętrze zajmował skromne mieszkanie. Wszedłszy do siebie, minął pusty przedpokój i otworzył do sypialni, a raczej obszernej garderoby.
Za pierwszym rzutem oka można byłoby sądzić, iż to jest aktorska gotowalnia. Wzdłuż ściany, na hakach, wisiało mnóstwo kostjumów, począwszy od niebieskiej płóciennej bluzy malarskiego robotnika, wapnem poplamionej i najrozmaitszych uniformów, aż do czarnego fraka, z purpurową wstążeczką przy butonierce. Po nad każdym z owych kostjurnów wisiała peruka, potrzebna do skompletowania przebrania.
Pod jednem z okien pokoju, wychodzącem na ulicę, przez które falą wpływało światło słoneczne, stał wielki stół z ruchomem w pośrodku zwierciadłem.
Najrozmaitsze bielidła w postaci płynu i maści, słoiki z blanszem i różem, farba sinawa, ołówki pastelowe, słowem najrozmaitsze przedmioty, jakich używają aktorzy przed ukazaniem się na scenie, zalegały szeroki stół w malowniczym nieładzie.
Jobin przez parę chwil tylko pozostawał w owym pokoju i nie użył żadnego z wyż wymienionych przedmiotów dla zmienienia swej fizjognomii. Wziął nieco pieniędzy, wsunął w kieszeń mały rewolwer, wdział ciepłe palto w przewidywaniu chłodnej nocy i udał się do prefektury policyjnej, gdzie prosił o wskazanie sobie dwóch towarzyszów podróży.

0 szóstej godzinie znalazł ich na stacji i wsiadł wraz z nimi na pociąg dążący ku granicy. Tam, zasiadłszy wygodnie w rogu kanapy, przymknął oczy i zdawał się drzemać. Pozornem to jednak było, nie spał on wcale, lecz myślał.
Podczas gdy Jobin jechał w stronę Belgii, sędzia, śledczy kazał przenieść na pierwsze piętro skostniałe ciało bankiera. Położono je w ubraniu na wspaniałem łóżku stojącem w sypialni.
Opieczętowano wszystkie meble. Agenci otrzymali rozkaz wvkonywania ścisłego nadzoru wewnątrz i zewnątrz pałacu: a ponieważ baron za życia należał do sekty izraelitów, zawezwano rabina z najbliższej synagogi by przybył odbyć modlitwy przy zmarłym według żydowskiego rytuału.
Należało unikać najmniejszej zwłoki w wypłatach, któraby mogła zaniepokoić pewną część handlu Paryzkiego. Urzędnicy wezwali w tym celu kasjera, Fryderyka Mŭller i dali mu upoważnienie do pełnienia nadal czynności dotychczasowych w biurze, jako i podnoszenia z Banku pod osobistą odpowiedzialnością sum, potrzebnych na wypłaty, aż do dnia, w którym rozpocznie się likwidacja interesów bankierskiego domu Worms.
Tym sposobem nikt ze znajdujących się w interesach z bankiem zmarłego barona trwożyć się niepotrzebował i unikniono wszelkiej katastrofy.
Fryderyk Mūller żywo oceniał wysoką mądrość w tych rozporządzeniach, lecz skoro posłyszał, że ów pokój w którym stała kasa, a który był dotąd jego gabinetem pracy, został aż do nowych poleceń zamkniętym, zbladł nagle i zadrżał. Przypomniał sobie, iż różne papiery zamknięte w tej kasie byłyby mu koniecznie potrzebnemi do uregulowania pewnych rachunków.
Było to jednak daremne. Sędzia śledczy, jak wiemy, dał zobowiązanie Jobin’owi w tym względzie, od którego nie odstąpił, i kasjer musiał odejść, nie otrzymawszy dla siebie wyjątku.
Na chwilę przed wyjściem z pałacu, pan de Faviéres przypomniał sędziemu, że nieprzeczytał listu, oddanego przez barona kamerdynerowi wczoraj wieczorem, a adresowanego do panny Aliny Pradier.
— Masz słuszność! rzekł pan Boulleau-Duvernet, kto wie, czyli ów list nie zawiera czegoś dla nas ważnego.
Rozłamał pieczątkę i czytał:
„Lilino! Ach! jakże byłaś zachwycającą tego wieczora, istny djabełek, mimo żem ci odmówił drobnostki, udzielenia dziesięciu tysięcy franków, jakich odemnie żądałeś.
Ależ ta odmowa była tylko żartem z mej strony, moja gołąbeczko! Na dowód czego idę natychmiast do kasy, do tej mojej grubej kasy, jak ją nazywasz, mimo że już północ minęła, wezmę z niej piętnaście biletów tysiąc frankowych, najpiękniejszych, najnowszych, jakie odnajdę i przyniosę ci je jutro, o drugiej godzinie, przed pójściem na giełdę.
Ów dodatek pięciu tysięczny będzie nagrodą za żart uczyniony przezemnie. Całuję cię w oba twe śliczne oczęta. Kochający cię na zawsze, twój baron

Nataniel.“
Takiemi były ostatnie wyrazy, nakreślone przez barona Worms, na pięć minut przed zgonem.

IX.

Pamfiliusz Tymoteusz Jobin, liczący dwudziesty siódmy rok życia w kwietniu 1865 roku, którego przedstawiliśmy, był jedynym synem właściciela korzennego sklepu przy ulicy des Deux-Portes-Saint-Sauveur. Ów kupiec, owdowiawszy wcześnie, marzył jedynie o karjerze adwokackiej dla syna. W tym celu młody Jobin uczęszczał na kursa do kolegium, leniwy jednak i ociężały, czuł wstręt do łaciny i greczyzny, natomiast pochłaniał zażarcie romanse złe, dobre i średnie. Rósł tym sposobem w zupełnem umysłowem zaniedbaniu, w zamian czego wyobraźnia chłopca rozwijała się w sposób zdumiewający, podniecana romansami, wytwarzanemi tak przez mistrzów, jako i mniej znanych autorów.
Nęciły go pragnienia okazałego życia high-lifu, konie pełnej krwi, młode kokoty, gra w karty, zakłady, pojedynki i tym podobne.
Pośród tych marzeń różnobarwnych, na jakie poglądał otwartemi oczyma, Pamfiliusz Jobin przechodził nie zbyt pospiesznie klasy kolegium, z trudnością awansując do wyższych, a nie była to droga, wiodąca do adwokatury, zawierającej w naszych czasach tyle obowiązków do spełnienia, prowadzącej do tak wysokich godności, do ministerjów.
Kończył lat dwadzieścia, gdy jego ojciec umarł skutkiem przeziębienia, zostawiwszy prócz dobrze zaopatrzonego sklepu sto sześćdziesiąt tysięcy franków w papierach procentowych. Jobin, usamowolniony przez radę familijną, znalazł się posiadaczem dziesięciu tysięcy liwrów renty.
Ów skromny dochód pozwolił mu żyć dostatnio, na łonie spokojnej ciemnoty. Lecz młody spadkobierca spostrzegł, że owe banknoty mogą mu posłużyć na środek do uciech wszystkiego rodzaju, jakie niegdyś błyszczały przed jego oczyma podczas czytywania ulubionych romansów.
Wynajął sobie przedewszystkiem w bogatej części miasta mały lokal w antresoli, jaki zapełnił gustownemi meblami. Kupił dwa konie, zgodził lokaja i groma, miał wielu przyjaciół i kilka kochanek.
Nie dziwna przeto, iż w ciągu lat czterech zrujnował się zupełnie. Ileż innych w jego miejscu w ciągu miesiąca byliby stracili te nędzne dwieście tysięcy franków.
Gdy konie wraz z przyjaciółmi i kochankami zniknęły z ostatnim kuponem renty, Jobin sprzedał ruchomości, za jakie dostał tysiąc talarów, schronił się do małego pokoju w drugorzędnym hotelu i po raz pierwszy zapytał sam siebie, z czego mu odtąd żyć przyjdzie?
Jobin zapalił się uniesieniem dla bohaterów1, współczesnej policji, owych żyjących narzędzi działań opatrzności. Mówił sobie że nie masz piękniejszej roli ponad pełnienie obowiązku przez tych ludzi, inteligentnych, odważnych, poświęcających swe życie obronie prawdy i sprawiedliwości, stawiających mężnie czoło wszelkim niebezpieczeństwom.
Wzniosłe i romantyczne ich egzystencje, pełne walk i tragicznych wypadków pociągały go niepokonanie. Odkrywał w sobie zdolności, mogące go wyprowadzić na świetne stanowisko, i po długiem rozważaniu, poszedł do naczelnika policji, ofiarując mu swoje usługi.
Śledztwo co do jego poprzedniej działalności nakazanem zostało. Wykryło ono, iż postępowanie Jobin’a. było zupełnie czystem, wolnem od wszelkich podejrzanych czynów. Upoważniono go do rozpoczęcia czynności, a pierwsze sprawy, w jakich dozwolono mu złożyć dowody swej żywej inteligencji i gorliwości w pełnieniu obowiązku, zjednały mu szacunek naczelników i przychylność sądu.
W prefekturze koledzy nazywali go ogólnie „ Binoklem.“ uważając go jako zdolnego i bystrego chłopca.
Odnalazł właściwą dla siebie drogę, ale laury sławnego niedyś Lecocq’a zasnąć mu nie dawały. Pragnął trafić na jakąś wyjątkową sprawę, jedną z tych ciemnych spraw zagmatwanych, w której wszyscy błądzą, z wyjątkiem policyjnego agenta, wiedzionego instynktem i dobrą gwiazdą, chwytającego pośród ciemności nić sprawy przewodnią. Podobna sprawa może od razu postawić człowieka między pierwszorzędnymi.
Jadąc w stronę Belgji Jobin zapytywał siebie, czyli zabójstwo barona Worms będzie dla niego tą sprawą?

X.

Podczas, gdy ów agent policyjny oddawał się wyż wymienionemu rozmyślaniu, pociąg biegł szybko ku granicy Belgijskiej.
Noc była dżdżystą i czarną, w chwili, gdy zatrzymał się na ostatniej stacji francuskiej.
Jobin, wysiadłszy wraz z towarzyszącymi sobie kolegami, udał się do komisarza policji, który w przekonaniu, że sąd paryski niezwłocznie rozpocznie działanie, oczekiwał na tejże stacji przybycia agentów.
Pokazawszy upoważnienie, wydane sobie i podpisane przez sędziego śledczego, zapytał Jobin, w jaki sposób dokonano przyaresztowania?
— W sposób najprostszy, odrzekł komisarz, bez hałasu i skandalu, wszystko zrobiło się gładko i szybko. Zaledwie kilku podróżnych zwróciło uwagę na to co zaszło. Wicehrabia de Presles i baronowa Worms znajdowali się sami, w oddzielnym przedziale wagonu. Zadziwiająca dokładność nadesłanych rysopisów, ułatwiła mi wielce zadanie, uniemożliwiając błąd wszelki w tym razie. Nadewszystko baronowa została przezemnie za pierwszym rzutem oka poznaną, po barwie swych włosów i matem znamieniu na lewym policzku“. Pani jesteś baronową Worms, a pan wicehrabia de Présles?“ zapytałem nagle, otworzywszy drzwiczki wagonu. Pobledli oboje i spojrzeli na mnie z obawą, lecz ani jedno, ni drugie niezaprzeczało swojej tożsamości bo zresztą wszelkie przeczenie z ich strony nie zostałoby przyjętem przezemnie. „Jestem komisarzem policji, powiedziałem. Powierzono mi nader przykrą misję, przerwania państwu podróży. Spełniam rozkazy, nadesłane mi telegrafem z Paryża. Raczcie państwo wysiąść. “
— I wysiedli? pytał Jobin.
— Natychmiast bez żadnego oporu.
— Niepowiedziawszy ani słowa? o nic nie zapytując?
— W najzupełniejszem milczeniu.
— Znać było na nich przestrach jednakże?
— Nie, wydawali mi się tylko mocno przygnębionymi. Baronowa drżała tak silnie, że zaledwie na nogach utrzymać się zdołała. Biedna kobieta! taka powabna, tak pociągająca. Wicehrabia de Presles zarówno nie ma fizjognomji zbrodniarza. Mam nadzieję, iż się rozproszy ciążące na nich podejrzenie. Chodzi tu tylko o mały grzeszek miłosny, jak sądzę.
— Mylisz się pan, odparł Jobin; chodzi tu o morderstwo.
— Co mówisz? zawołał, morderstwo?
— Popełnione na osobie barona Worms przez wicehrabiego de Presles, kochanka jego żony, ze współudziałem tejże. Tak jest niestety, kończył agent. Morderstwo wraz z kradzieżą kilkuset tysięcy franków.
— Ależ to straszne! zawołał komisarz. Ufaj że teraz ludzkim fizjognomiom. I zbrodnia ta dowiedzioną została?
— Nie śmiem odpowiedzieć twierdząco na to zapytanie, rzekł Jobin, mimo, że ciężko obciążające okoliczności gromadzą się przeciw wicehrabiemu i baronowej. Przyznaję jednak, że i te ciężko obwiniające okoliczności bywają nieraz tak zwodniczemi, jak ludzkie oblicza. Nie utrwaliłem sobie jeszcze przekonania kto spełnił tę zbrodnię. Lecz gdzież są nasi zbiegowie?
— Nie spodziewając się, że posłyszę o takiem morderstwie, a widząc że mam do czynienia z ludźmi wyższego świata, powstrzymałem się od osadzenia ich w więzieniu. Znajdują się w hotelu, tuż obok stacji, rozdzieleni, ma się rozumieć i strzeżeni przez żandarmów. Powiedz, czym źle postąpił?
— Bynajmniej, dobrześ pan uczynił, lecz wicehrabia de Presles miał między swemi bagażami znacznej objętości walizę, czyś pan ją zatrzymał?
— Ma się rozumieć. Waliza tu się znajduje. Jest do twego rozporządzenia, również jak worek podróżny, skórzany, dość ciężki, który wicehrabia miał przewieszony na sobie.
— To najlepsze ze wszystkiego. Jak prędko odejdzie pierwszy pociąg w stronę Paryża?
— Za godzinę, minut trzydzieści pięć, odrzekł komisarz spojrzawszy na zegarek.
— Pojedziemy tym pociągiem, mówił Jobin, a teraz proszę każ mnie pan zaprowadzić do hotelu, w którym znajdują się obwinieni.
— Sam pana zaprowadzę.
Po upływie kilku minut zatrzymali się obaj przed, domem, dość skromnym z pozoru, oberżą raczej niż hotelem, zawierającym na parterze obszerną jadalnię, salę bilardową i kawiarnię, na pierwszem piętrze zaś, kilka umeblowanych pokoi.
Drewniane prostopadłe schody prowadziły na pierwsze piętro, przecięte w całej długości korytarzem, na jaki wychodziły drzwi ponumerowane. Po prawej mieściły się parzyste numera, nieparzyste po lewej.
Duża okrągła latarnia z zakopconemi szkłami, zawieszona u sufitu, oświetlała korytarz. Dwóch siedzących żandarmów z rękoma na pałaszach opartemi, pełnili straż przy dwojgu drzwiach naprzeciw siebie będących. Podnieśli się, widząc nadchodzącego komisarza.
— Pani Worms zamieszkała pod numerem trzecim, rzekł tenże do Jobina. Pan de Presles, naprzeciw pod czwartym. Nic nowego? zapytał jednego z obecnych żandarmów.
— Nic, panie komisarzu, odrzekł zapytany, salutując po wojskowemu. Więźniowie rozdzieleni nie stawiają władzy najmniejszego oporu. Panicz pod 4-tym numerem, przechadzał się po pokoju wzdłuż i wszerz, przez dwie godziny. Gdy nogi odmówiły mu posłuszeństwa, usiadł i nieporusza się wcale. Dama z pod numeru 3-go jest spokojną, tak że nie daje znaku życia. Sądziliśmy że śp, a ona łkała od czasu do czasu, tak gorzko i serdecznie, że aż człowieka przenikało do głębi. W rozkazie było poleconem, ażeby ich nie pozbawiać pokarmu, przyniesiono im wieczerzę, lecz wątpię aby czegośkolwiek dotknęli.
— Panie komisarzu, rzekł Jobin, ja wejdę do baronowej.
— Chcesz, ażebym ci towarzyszył?
— Nie, wołałbym raczej wejść sam, jeżeli pan na to pozwolisz.
— Wejdź! Przedstawiasz tu sąd i prefekturę, jesteś wyłącznym panem swych działań.
Agent, ukłoniwszy się, wszedł pod numer 3-ci i przymknął drzwi za sobą, nie zamykając ich jednak zupełnie.
Świeca płonąca po nad kominkiem w mosiężnym lichtarzu, oświetlała słabo ów pokój, nader skromnie umeblowany. Baronowa siedziała zwrócona do drzwi plecami, a wsparłszy obie ręce na stoliku, zakrywała twarz niemi.
Obok na talerzach stało nietknięte jedzenie. Na łóżku leżał rzucony kapelusz podróżny i wielki szal indyjski o którym przy określeniu ubioru swej pani wspominała Hortensja. Obcisły stanik czarnej jedwabnej sukni uwydatniał kształtne kontury postaci młodej kobiety. Rozrzucone sploty jej popielatych włosów rozsypywały się w nieładzie po ramionach, zwiększając jej piękność.
Baronowa siedziała do tego stopnia nieruchomi©, iż sądzić można było że usnęła.
Na szmer źle spojonych desek podłogi, jakie zatrzeszczały pod butami Jobin’a, obróciła się nagle a spostrzegłszy stojącego w pobliżu młodego mężczyznę w postawie pełnej poszanowania, składającego jej ukłon, podniosła się i odkłoniwszy z lekka, oczekiwała na rozpoczęcie rozmowy.
Na kilka godzin przed tem, jak przypominają sobie czytelnicy, Jobin, z natężoną uwagą śledził portret baronowej, umieszczony w jej sypialni i odfotografował go, że tak powiemy, w najdrobniejszych szczegółach w swojej pamięci.
Obecnie, spostrzegłszy stojący naprzeciw siebie oryginał tego portretu, wpatrywał się. weń ciekawie, stwierdzając zadziwiające podobieństwo malowidła i modelu, zdumiewając się, ażeby jeden dzień troski i boleści mógł sprawić podobne spustoszenie na owej młodej, tak wielce powabnej postaci.
Były to też same czyste, regularne rysy twarzy, ale zmienione, uwiędłe prawie pod naciskiem zgryzoty.
Matowa białość policzków, z lekka zabarwionych rumieńcem, zupełnie prawie zniknęła. Na przeźroczysto bladej cerze twarzy, dawały się dostrzedz miejscami plamy sinawe. Na nabrzmiałych, zaczerwienionych powiekach młodej kobiety widniały czarniawe obwódki, jakby podkreślone ołówkiem. Rodzaj mgły pochodzącej z łez. bezustannie wylewanych, przyćmiewał blask jej ciemno błękitnych oczów. Purpura ust pobladła.
Stojąc nieruchoma i niema, Walerja Worms w swej czarnej sukni, z utkwionem przed siebie spojrzeniem, rozpuszczonemi włosami, zdawała się być ujawnieniem trwogi i boleści. Pozostała mimo to piękną, lecz piękną jak męczennica, a nie obwiniona.
Nie uszło to uwagi Jobin’a, który wiedząc dobrze, że kobiety stosownie do okoliczności umieją układać fizjognomię z wyższym talentem po nad najbieglejszego aktora, był przekonanym, że owa zbiegła była zbyt młodą jeszcze, aby módz zostać tak wytrawną komedjantką w podobnie groźnych okolicznościach.
— Mamże zaszczyt mówić z panią baronową Worms? zapytał.
— Jestem w rzeczy samej baronową Worms, odpowiedziała Walerja. A pan kto jesteś?
— Jestem agentem jednego z oddziałów Paryskiej policji, delegowanym przez prefekta na rozkaz prokuratora Rzeczypospolitej.
Posłyszawszy wyrazy: „agent jednego z oddziałów Paryskiej policji, prefekt, prokurator“, pani Worms zachwiała się tak silnie, że zmuszoną była wesprzeć się ręką o poręcz krzesła stojącego w pobliżu aby nie upaść. Po kilku minutach, pokonawszy owo wzruszenie zapytała?
— Cóż pan chcesz odemnie?
— Mam rozkaz zawieźć panią do Paryża.
— Kiedy?
— Bezzwłocznie, tej nocy.
Drżenie konwulsyjne opanowało powtórnie baronową.
— Do mego męża, nieprawdaż? wyjąknęła z przerażeniem. Ach! na imię nieba zaklinam, wszystko na świecie, wszystko! aby nie to! Przewiniłam, tak! srodze przewiniłam, przyznaję, mimo że nie jestem tak dalece winną jak się wydawać to może. Mój błąd jest winą w oczach świata, zbrodnią nawet może w obeo prawa. Zasłużyłam na ukaranie. Niech na mnie wyrok wydadzą, niechaj mnie zamkną w więzieniu, lecz odprowadzić mnie do mego męża, oddawać mnie jemu, panie! to byłoby nazbyt okrutnem! Ach! gdybyś pan wiedział ilem wycierpiała, ulitowałbyś się nademną! Wołałabym umrzeć natychmiast, niż się ukazać przed panem Worms! Gdy nie miał mi nic do zarzucenia, byłam już wtedy tak nieszczęśliwą! a teraz gdym zawiniła przeciw niemu. Ach! on w to uwierzy, wierzyć będzie niezachwianie. Boże! co czeka mnie teraz?
Jobin zadrżał na te wyrazy.
Niepodobieństwem było, aby go oszukiwano w tyle ważnej chwili. Łzy które płynęły strumieniem z oczu pani Worms, niemogły być udanemi łzami. Widocznie owa kobieta obezwładniona, złamana boleścią, ta kobieta którą drżenie przestrachu wstrząsało od stóp do głowy, która wyciągała ku niemu swe ręce błagalnie, ona nie grała komedji!
Agent uczuł, jak owo zwątpienie pojawiające się przed nim w pierwszych chwilach śledztwa owładać nim powtórnie zaczęło.
Baronowa nie była winną tej zbrodni. Nie wiedziała nawet że morderstwo spełnione zostało. Wierzy w to, że jej mąż żyje. Przekonanie to utrwalało się w umyśle agenta, wszak nic na jego twarzy odgadnąć myśli tego człowieka nie dozwalało.
— Widzę, że pan baron, zaczął po chwili, wzbudza głęboki wstręt w pani?
— Tak, nienawidzę go! to prawda.
— Masz pani zapewne ważne powody do uskarżania się na niego?
— Ja się nie uskarżam, uważałabym to za zbyt niegodne dla siebie i żałuję, że okrzyk rozpaczy wybiegł pomimowolnie z ust moich. Posłyszawszy, że pan chcesz mnie odprowadzić do domu mojego męża, nie byłam w stanie zapanować nad sobą!
— Nie mam prawa badania pani więcej, odrzekł Jobin, lecz widzę, że pani jesteś bardzo nieszczęśliwą! Niewiedziałaś więc pani, że wtedy, gdy wspólne pożycie nie do zniesienia ciężkiem się staje, jest sposób uchronienia się odeń. Istnieją środki prawne, legalne.
— Jakie?
— Dajmy na to separacja sądowa.
— Separacja, zawołała pani Worms, a! mój mąż nigdy by się na to nie zgodził! Znam go ja dobrze i dla tego to uciec postanowiłam. Nie udało mi się to obecnie, śmierć tylko może rozkruszć moje więzy!
— Śmierć barona Worms, nieprawdaż? zapytał Jobin, wlepiając nieruchomie wzrok w baronową, jedno z tych spojrzeń, przenikających do głębi duszy.
— Nie ja mówię o śmierci, odpowiedziała młoda kobieta. Niech mnie Bóg uchowa pomimo wszystko com wycierpiała, bym miała życzyć nieszczęścia człowiekowi, którego noszę nazwisko.
Odpowiedź tę wygłosiła z takim oddźwiękiem szczerości, że Jobin uczuł się być do głębi wzruszonym.
— Powiedziałaś mi, pani, rzekł po krótkim przestanku, że pan baron nie zezwoliłby na rozłączenie?
— Tak, jestem tego pewną.
— Jak sądzić więc mogłaś pani, że po ucieczce ścigać cię nie będzie?
— Panie, przysięgam, że ani na jedną chwilę nie postawiłam sobie tego zapytania, lecz spodziewałam się, że stanąwszy na obcej ziemi, zatracę ślad wszelki za sobą, żyjąc w ukryciu, pod zmienionem nazwiskiem. Zamierzyłam podróżować wiele, szukać długo miejsca, zanim wybiorę dla siebie schronienie, w którembym zniknęła na zawsze!
— Ależ to drogo kosztuje taka koczownicza egzystencja, mówił agent. Wicehrabia de Presles bogatym być musi bezwątpienia.
Fala krwi uderzyła z serca na twarz baronowej i okryła ją rumieńcem.
— Nie wiem, odpowiedziała, to mnie nie obchodził Pan de Presles ofiarował mi tylko swoje usługi i poświęcenie. Nic więcej od niego bym nieprzyjęta, on dobrze wie o tem.
— Zatem pani musisz posiadać osobiste znaczne środki pieniężne? Gdy się opuszcza swój kraj bez nadziei powrotu, zabiera się z sobą natenczas zwykle grube sumy!
— Zabrałam to, panie, odpowiedziała, wskazując leżącą na krześle skromną torbę podróżną, o jakiej Hortensja mówiła sędziemu śledczemu.
Tu, nacisnąwszy sprężynę, wyjęła z torby kilka pudełek z klejnotami, jakie otworzyła. Były tam różne garnitury biżuterji, brylanty, perły, rubiny wielkiej wartości.
— Ach! te przeklęte klejnoty! zawołała. Miałam je prawo zachować, są one wyłączną moją własnością. Pan Worms umieścił je w koszyczku narzeczonej, jaki mi ofiarował w wigilję owych nieszczęśliwych zaślubin. Zapisane są one w kontrakcie, więc mogę niemi rozporządzać dowolnie. Tenże sam kontrakt przyznaje mi na własność sumę trzysta tysięcy franków, lecz niechcę się o to upominać. Nie, niechcę, o nic się nigdy nie zgłoszę.
— Dlaczego? Może owe trzysta tysięcy franków stanowiły posag pani?
— Nie. Byłam ubogą, zupełnie ubogą! Nic nie wniosłam, jak tylko samą siebie, niestety!
— Lecz baron Worms, przyznawszy pani te trzysta tysięcy franków, okazał wielką wspaniałomyślność, wysoką szlachetność charakteru.
— Tak, masz pan słuszność, wyszepnęła Walerja, opuszczając głowę, był on szczodrobliwym.
— Racz mnie pani posłuchać, zaczął po chwili Jobin, i zechciej się czemśkolwiek posilić. Będziesz pani potrzebowała wiele siły do zniesienia oczekujących panią utrudzeń. Za godzinę odjedziemy.
— Do Paryża? powtórzyła baronowa ze drżeniem.
— Tak, pani, do Paryża. Wydano mi polecenia, jakie spełnić muszę.
— Niech i tak będzie, poddaję się temu, odpowiedziała, skoro inaczej być nie może. Wiem jednak, że istnieje dom jakiś w którym zamykają dopóki sprawiedliwość nie wyda wyroku, kobiety, mnie podobne, winne z pozoru, które zapomniały o swoich obowiązkach. Jakkolwiekbądź srogiem i smutnem byłoby życie w tym domu, błagam jak o łaskę zaprowadź mnie pan tam. Wszak to od pana zależy, nieprawdaż?
— Nie pani. Jestem niczem więcej, jak tylko posłusznem narzędziem, odbieram rozkaz jak żołnierz i jak żołnierz go wypełniam. Jutro, czyli raczej dziś jeszcze, bo już jest po północy, staniesz pani przed urzędnikiem, który rozstrzygnie o pani losach.
— Czy ów urzędnik będzie na mnie oczekiwał przed mojem widzeniem się z mężem i w nieobecności tegoż? zapytała baronowa.
— Bezwątpienia!
— A więc, opowiem mu wszystko, on ulituje się nademną. Dobrze pan mówisz. Potrzeba zebrać mi siły. Usłucham pana.
Tu wzięła kawałek chleba z mięsem z talerza.
— Wdzięcznym pani jestem za przyjęcie mej rady, rzekł, kłaniając się Jobin. Za chwilę przyjdę po panią.
I zwrócił się ku drzwiom.
— Jeszcze słowo, wyrzekła pani Worms.
Agent powrócił.
— Wydajesz mi się pan być dobrym człowiekiem, zaczęła Walerja, zechcesz więc może pomimo całego rygoru odpowiedzieć na jedno moje zapytanie.
— Jeśli tylko będę, mógł uczynić to bez narażenia się władzy.
— Powiedz mi pan więc, proszę. Pan de Presles w niczem tu nieprzewinił. Jest on wolnym, nieprawdaż?
— Z przykrością zmuszony jestem oznajmić, iż znajduje się on w tej samej, jak pani sytuacji.
— Uwięziony dla mnie, z mojej przyczyny? zawołała pani Worms, załamując ręce, Boże, mój Boże! Ileż kosztować go będzie to jego szlachetne dla mnie poświęcenie. Pozwól mi pan przynajmniej z nim pomówić.
— Nie mogę, wszelka, rozmowa pomiędzy panią a panem de Presles jest najsurowiej wzbronioną!
— Jakto? nawet w pańskiej obecności? Chciałabym mu powiedzieć tylko jedno słowo, jedno, jedyne, które pan słyszeć będziesz.
— Nie nalegaj, pani, przerwał agent. To, o co pani, prosisz jest niepodobieństwem, postawiłoby mnie to w konieczności nie wypełnienia rozkazu, który ściśle wykonać jestem obowiązany.
To mówiąc Jobin ukłonił się i wyszedł.
Komisarz, oczekujący w korytarzu pytał go ciekawie:
— No i cóż? dowiedziałeś się czego? Wyznała ci coś ta młoda dama?
— Poważam się zwrócić uwagę pana komisarza, rzekł agent, iż nic upoważniono mnie do prowadzenia żadnych badań. Czynność moja ogranicza się na przedwstępnem zwykłem sądowem postępowaniu. Wspomniona więc sprawa ani na krok się nie posunęła. Pozwól mi pan pójść teraz do pana Presles.
Jobin wszedł do pokoju pod numer 4-ty.
Gilbert de Presles, jak o tem mówił żandarm, przebiegając gorączkowo pokój przez czas długi, rzucił się wreszcie na krzesło znużony. Skoro wszedł Jobin, podniósł się i zbliżył ku niemu.
— Panie, zawołał, zbliżając się do Jobin’a, od wielu godzin, od pierwszej chwili mego niewyjaśnionego przyaresztowania, spotykam ludzi, którzy nie wiedzą lub niechcą mi nic powiedzieć. Jeżeli pan coś wiesz, powiedz mi proszę, za co i dla czego uwięziony zostałem?
Jobin utkwił w obliczu pana des Presles toż samo badawczo spojrzenie, za pomocą którego poprzednio pragnął wniknąć w głąb duszy baronowej.
Wicehrabia nie spuścił wzroku.
— Zapytujesz mnie pan o powód przyaresztowania? rzekł zwolna agent. Zdaje mi się, iż lepiej niż każdy kolwiekbądź inny pan znać to winieneś?
— Przysięgam na honor, nic niewiem.
— Na honor, doprawdy? odparł Jobin z ironją.
— Ach! zawołał Gilbert, pan mi nie wierzysz?
— Tak jest, nie wierzę!
Usłyszawszy owo, tyle ubliżające sobie zaprzeczenie, pan de Presles zawrzał gniewem, zapomniawszy o swej sytuacji. Oburzył się w nim człowiek z wyższego świata. Oczy mu się zaiskrzyły.
— Panie! zawołał z groźbą, podchodząc do agenta, stojącego nieruchomie, panie, powtarzam strzeż się pan!
— Radzę panu mówić mniej głośno, odparł Jobin.
Wicehrabia, wspomniawszy na otaczające go okoliczności, nieco się uspokoił.
— Któż pan jesteś? zapytał wyniośle, mierząc wzrokiem przybyłego.
— Jestem agentem paryskiej prefektury.
Wymówiwszy pogardliwym tonem tę monosylabę, pan de Presles usiadł, zwróciwszy się plecami do mówiącego.
Nastąpiła oliwiła milczenia.
Jobin patrzył z rodzajem politowania na tego pięknego młodzieńca, którego całe zachowanie się znamionowało w nim człowieka z wyższych sfer społeczeństwa.
— Czyż w taki sposób przedstawia się winny? zapytywał sam siebie. Jeśli on rzeczywiście zabił barona Worms, jest mistrzem w sztuce udawania.
Wicehrabia zarówno sobie powtarzał:
— Jestem pozostawionyłlasce i niełasce tego agenta, jeżeli go urażę pogardą, zemścić się może, nie tylko na mnie ale i na baronowej. Należy go oszczędzać zarówno dla siebie, jako i przez wzgląd na nią.
Powstawszy z krzesła, zwrócił się do Jobina.
— Upewniałem pana przed chwilą, zaczął spokojnym tonem, że niewiem powodu mego przyaresztowania; jest to najczystszą prawdą, niepodobna mi nawet przypuścić, ażeby pan Worms, powiadomiony, niepojmuję jakim sposobem o mej obecności w pociągu, którym jechała jego żona, mógł sądzić iż było to rzeczą naprzód uplanowaną i ztąd aby mógł wnieść skargę przeciw nam obojgu? Podobne przypuszczenie byłoby tak dla mnie jako i baronowej ciężką obelgą!
— Jestżeś pan pewnym zarówno, odparł Jobin, że traf o jakim pan mówisz, sprowadził pana wraz z panią Worms o północy do „hotelu Brabant,“ jadących w jednym powozie?
— Ach! zawołał Gilbert z głosem pełnym rozpaczy, i o tem więc także panu Worms doniesiono? Zatem ta nieszczęśliwa kobieta jest zgubioną! A jednak przysięgam panu na moją duszę, że ona nie jest winną. Ach! ten Niemiec, on będzie dla niej bez litości!
— Przyznasz pan jednak, że niewinność pani Worms w podobnych okolicznościach, wyrzekł z uśmiechem Jobin, musi wydać się jej mężowi podejrzaną.
— E! odparł wicehrabia, pozory często mylą, pan o tem wiesz najlepiej, śledząc zbrodnie różnego rodzaju. Zresztą gdyby baron uważał się być obrażonym przeżeranie, jestem na jego rozkazy. Niechaj mnie zabije, jeżeli pragnie krwi dla zmycia plamy, wytworzonej w jego wyobraźni, lecz niech nie zobelża swej żony, bo ona nieprzeżyłaby podobnie skandalicznego procesu.
— Ha! wyszepnął Jobin, o tyle jednak głośno, że został posłyszanym przez pana de Presles, gdyby tu rzeczywiście chodziło tylko o proste uwiedzenie żony.
Wicehrabia spojrzał ze zdumieniem.
— Gdyby chodziło o proste uwiedzenie? powtórzył, jest więc jeszcze coś innego? Co, co takiego. Mów proszę!
— A kasa otwarta, zrabowana, zniknione banknoty, jestże to niczem, drobnostką, pan sądzisz?
— Spełniono więc kradzież? zawołał de Presles.
— Więcej niż na czterysta pięćdziesiąt tysięcy franków. Piękna suma, nieprawdaż?
— I ja jestem posądzony o ową kradzież? Jestem przytrzymany jako złodziej?
— A o cóż innego mógłbyś pan być oskarżonym i za co przyaresztowanym?
Okrzyk przerażenia wybiegł z piersi Gilberta de Presles. Oblał się rumieńcem, a potem zbladł, i zachwiawszy się, jak uderzony nagłym ciosem w głowę, omal nie upadł na ziemię.
Jobin podbiegł, aby go podtrzymać. Nie było potrzeby. Nastąpiła natychmiastowa reakcja. Wicehrabia odzyskał krew zimną, podniósł głowę z dziwnym uśmiechem i rzekł:
— Nie! to nazbyt głupie, bezsensowne przypuszczenie. Chybia się celu, gdy się przechodzi po za granicę prostego rozumu. Baron zaślepiony w swej nienawiści, pragnie mnie skalać, znieważyć. Niech pomni jednak, że hańba ta spadnie na jego własną głowę!
— Cóż pan więc sądzisz? zapytał Jobin osłupiały na powyższe wyrazy wicehrabiego.
— Sądzę, że pan Worms, okradł sam siebie, by mieć zasadę do rzucenia na mnie oskarżenia. Jestem wszelako spokojny. Sprawiedliwość wyświetli ową nikczemność. Cóż pan teraz z nami uczynić zamierzasz?
— Zawiozę państwa do Paryża.
— Jak prędko?
— Za chwilę.
— Tem lepiej. Radbym jak najspieszniej znaleść się w obecności sędziego, prowadzącego tę sprawę. Czy mogę pomówić z panią Worms?
— Niepodobna.
— Mamy więc oddzielnie podróżować?
— Tak, w dwóch oddzielnych wagonach, a przed wyjazdem pozostaje mi jeszcze przykry obowiązek do spełnienia.
— Jaki? pytał de Presles.
— Upewnić się muszę, czy pan nie masz jakiej broni, przy sobie ukrytej.
Wicehrabia rzucił się gniewnie.
— To znaczy, że pan chcesz mnie zrewidować, zapytał głucho.
— Jest to Koniecznem, niezbędnem.
— Poczynaj więc pan.
Agent przesunął z lekka rękami po ubiorze młodzieńca i nie znalazł nic podejrzanego.
— Dwóch moich podwładnych, będą panu towarzyszyli w podróży, wyrzekł po chwili, mam nadzieję iż na brak grzeczności z ich strony pan się uskarżać nie będziesz. Ale ostrzegam pana, nie zadawaj im żadnych zapytań, ponieważ otrzymali najściślejszy rozkaz unikania rozmowy. Dodam zarówno, iż wszelkie usiłowania z pańskiej strony w celu wyswobodzenia się z pod nadzoru, byłyby daremnemi i mogłyby tylko pogorszyć pańskie położenie.
Pan de Presles na to wszystko wzruszył ramionami i Jobin wyszedł z pokoju najmocniej przekonany, że wicehrabia nie zabił barona Worms; wszak jednocześnie zapytywał siebie, w jaki sposób mógłby dowieść niewinności jego w tej zbrodni, jeżeli rzeczywiście jej nie popełnil?
Daremnie szuka! punktu, rozstrzygającego ową zagadkę.
Komisarz powiadomił go, że czas już udać się na stację aby zdążyć na pociąg, jadący do Paryża.
Jobin wyszedł pierwszy z hotelu wraz z panią Worms, która przygnębiona trwogą i zgryzotą, zmuszoną była wesprzeć się na jego ramieniu by przebyć przestrzeń kilkudziesięciu kroków. Następnie wyszedł wicehrabia, eskortowany przez dwóch policjantów, a po za niemi nieco w oddaleniu dwóch żandarmów.
Kazano mu czekać na platformie.
Napróżno szukał wzrokiem baronowej, nie spostrzegł jej wcale. Jobin ją zaprowadził do biura, zawiadującego stacją, by uchronić tę młodą kobietę przed wzrokiem ciekawych.
Pociąg nadjechał, lecz w żadnym z przedziałów miejsca wolnego znaleść nie było można, dodano więc wagon na żądanie komisarza policji.
Pan de Presles zajął miejsce w pierwszym przedziale, wraz z agentami. Jobin zaprowadził baronową do drugiego i usiadł naprzeciw niej.
Przy slabem świetle lampki, zawieszonej u góry, nie mógł dojrzeć jej twarzy przysłoniętej gęstą woalką, lecz całe jej zachowanie się wyrażało tak głęboką rozpacz, że uczuł prawdziwą litość dla nieszczęśliwej.
Przez całą drogę pani Worms płakała bezustannie, a Jobin układał sobie w myślach wytyczne punkta przeciwśledztwa, jakie postanowił rozpocząć na własny rachunek, niezależnie od prowadzonego przez pana Boulleau-Duvernet.
Przybyli wreszcie do Paryża. Jobin wysłał depeszę do kogo należało. Dwa fiakry na stacji oczekiwały. Wicehrabia z żandarmami wsiadł do jednego z nich, pani Worms z Jobin’em do drugiego i oba powozy wyruszyły w stronę Conciergerie.
Osadziwszy tu uwięzionych, nie dając sobie nawet czasu do pójścia na śniadanie, pobiegł do pałacu sprawiedliwości, i kazał powiadomić pana Boulleau-Duvernet iż oczekuje na jego polecenia.
Sędzia nie dał długo na siebie oczekiwać i natychmiast po ukończeniu badania, w jakiem przewodniczył, kazał wprowadzić przybyłego.
— No i cóż, Jobin? zapytał. Nieopóźniłeś się ani o minutę. Jesteś wcieloną ścisłością, to dobrze! Jakąż mi przynosisz wiadomość? Wicehrabia i baronowa pod pierwszem wrażeniem tak niespodziewanego przyaresztowania, wyznali zapewne swą zbrodnię?
— Nie, panie sędzio, nic nie wyznali, nawet grzechu uwiedzenia, czemu pani Worms zaprzecza najusilniej.
— Jakież było ich zachowanie się?
— Jak bywa ludzi uczciwych, oskarżonych niesprawiedliwie.
Tu opowiedział w krótkości sędziemu znane nam już szczegóły. Gdy skończył, pan Boulleau-Duvernet potrząsnął głową wołając:
— Tam do pioruna! z nielada jak widzę silnymi przeciwnikami walczyć nam przyjdzie.
— Panie sędzio, zaczął nieśmiało Jobin, nie wiem doprawdy jak mam wyrazić moje przekonanie, lecz zdaje mi się, że ztąd pochodzi ta ich siła, ponieważ są niewinnymi.
Boulleau-Duvernet cofnął się nagłe.
— Co, co? zawołał, co mówisz?
Jobin powtórzył poprzednio wyrzeczone słowa.
— Ależ to szaleństwo! rzekł sędzia. Posiadamy przeciwko nim całe stosy dowodowi Wszystko ich obwinia, wszystko !
— Wiem o tem, dla tego to powtarzam raz jeszcze, jestem najmocniej przekonanym, że nie są winnymi.

XI.

Pan Bolleau-Duvernet wzruszył ramionami.
— Miej się na baczności Jobin, ostrzegam, wyrzekł poważnie. Agent policyjny winien przedewszystkiem unikać złudzeń i paradoksów. Widzę że stoisz na fałszywej drodze. Chcesz przeczyć oczywistości, o jakiej człowiek ze zdrowemi zmysłami nie może wątpić na chwilę.
— Lecz panie sędzio, zaczął Jobin.
— Dość! przerwał tenże surowo. Nie mam ni czasu, ni chęci do dyskutowania z tobą. Zostałeś owładnionym, jak dziecko przez ludzi, których w ciągu dziesięciu minut znagłą do wyznania zbrodni. Gdzie jest waliza pana de Presles?
— W sądowej kancelarji.
— Cóż się w niej znajduje?
— Woreczek z biżuterją baronowej i torba podróżna wicehrabiego.
— Cóż jest w tej torbie?
— Nie wiem. Jest na klucz zamkniętą, a ponieważ zabraną została panu de Presles w chwili jego przyaresztowania, sądziłem, iż nie należy mi jej otwierać, aż w obecności pana sędziego.
— Przynieś te przedmioty i złóż je na mojem biurku. Powiedz mi od jak dawna zostali oboje zaaresztowani i czy nie porozumiewali się z sobą, jakem cię o to upominał.
— Nie zamienili z sobą ani jednego wyrazu.
— Dobrze! Idź do Conciergerie i rozkaż w mojem imieniu aby mi natychmiast dostawiono wicehrabiego de Presles, a sam zaczekaj na dalsze moje polecenia. Możesz mi być potrzebnym lada chwila.
Jobin niezadowolony, iż go tak źle zrozumiano, ukłonił się i wyszedł.
W dziesięć minut później Gilbert de Presles wszedł do gabinetu pana Boulleau-Duvernet.
Sędzia, wskazawszy ręką krzesło, stojące przed biurkiem, rzekł:
— Usiądź pan!
Gilbert spełnił polecenie.
— Panie, zaczął głosem, jakiemu napróżno dźwięk zwykły nadać usiłował, agent policyjny, wysłany wczoraj za pańskim rozkazem dla przyaresztowania mnie, dał poznać, że ciąży na mnie haniebne podejrzenie. Oskarżony jestem o kradzież! Zachodzi tu jakaś przerażająca pomyłka, jakieś straszliwe nieporozumienie.
Spieszę usprawiedliwić się z tyle niepodobnego zarzutu co najrychlej!
— Proszę zaczekać na zapytania, przerwał oschle sędzia. Panie pisarzu, pisz pan, dodał, zwracając się do siedzącego urzędnika. Po chwili Boulleau-Duvernet rozpoczął badanie.
— Pańskie nazwisko? zapytał.
— Gilbert, Ireneusz, wicehrabia de Presles.
— Wiek?
— Lat dwadzieścia siedm.
— Jesteś pan żonatym.
— Nie, kawalerem.
— Gdzie pan się rodziłeś?
— W zamku de Presles, w Pikardji.
— Zamek ten należy do pana?
— Został sprzedany przed piętnastoma laty, z chwilą nastąpionej likwidacji interesów.
— Gdzie pan mieszkasz?
— W Paryżu, Neuve des Mathurins Nr. 21.
— Czem się dotąd zajmowałeś?
— Uczęszczałem na kursa prawa i zdałem egzamina. Jestem adwokatem.
— Nie jesteś pan jednak zapisanym na tablicy porządkowej?
— Nie jestem i nigdy nie byłem.
— Cóż pan więc robisz?
— Nic.
— Jesteś bezczynnym. Musisz więc pan posiadać majątek?
— Bardzo mały. Mój ojciec stracił wszystko prawie na nieszczęśliwych spekulacjach. Odziedziczyłem tylko pięćdziesiąt tysięcy franków.
— To daje dwa tysiące pięćset liwrów renty. Z tak szczupłym funduszem trudno prowadzić światowe życie, jakie pan prowadzisz.
— Jeden z bliskich krewnych, mój wuj, markiz de Faverne, przychodzi mi z pomocą, wypłacając roczną pensję w ilości tysiąca talarów.
— Lecz czyż te pięć tysięcy pięćset franków wystarczają panu na konieczne potrzeby życia i koszta, eleganckiego pańskiego ubrania?
— Mam wiele znajomości pośród wyższego świata. Grywam szczęśliwie w wista.
— A! pieniądze z gry. I pan je rachujesz pomiędzy swoje dochody?
— Dla czego nie?
Nastąpiła chwila milczenia, poczem sędzia śledczy, patrząc w oczy panu de Presles, rzekł nagle:
— Pan jesteś kochankiem pani Worms?
Gilbert drgnął i zaczerwienił się.
— Nie, panie! odparł stanowczo. Nie, po sto razy nie! Pan znieważasz tę najuczciwszą z kobiet!
— Zaprzeczasz więc pan oczywistości?
— Gdzież jest ta oczywistość? wskazać mi proszę! Zachowuję dla pani Worms głęboką życzliwość, poszanowanie i poświęcenie bez granic. To głośno wyznaję i szczycę się z tego, lecz niepozwolę nikomu odnajdować czegośkolwiekbądź plamiącego w moich stosunkach z tą zacną kobietą!
— Powiedz mi pan proszę, badał dalej sędzia, na czem spędziłeś onegdajszy wieczór, począwszy od jedenastej godziny? Uprzedzam pana, by ci oszczędzić bezużytecznych wybiegów, że szczegółowe spędzanie przez ciebie tego czasu, wiem co do minuty.
— Dlaczego więc pytasz mnie pan o to?
— Nie przybyłeś pan tu ażeby mnie badać, lecz aby odpowiadać, zawołał groźnie sędzia. Odpowiadaj więc!
— A zatem, panie, wyjąknął wicehrabia, przybyłem w powozie, nieco przed północą, do furtki ogrodowej, znajdującej się po za pałacem barona Worms. Wszedłem do tego ogrodu.
— Miałeś pan klucz od tych drzwi?
— Miałem go, odparł Gilbert zaledwie dosłyszanym głosem.
— Otrzymałeś go od baronowej, ma się rozumieć, a ten ten klucz otwierał ci nie tylko ogród, ale i dom i sypialnię żony bankiera.
— Fałsz! zawołał Gilbert. Nigdy ani razu, przysięgam, nie przestąpiłem w nocy progów tego pałacu.
— Zatem, pan twierdzisz, że twoje nocne schadzki z panią Worms miały miejsce w ogrodzie?
— Tak panie, z różnicą, że to, co pan nazywasz schadzką, było tylko poufną pogadanką, trwającą kilka minut zaledwie.
— Powróćmy jednak do onegdajszego wieczora, zaczął sędzia. O północy znajdujesz się pan w ogrodzie. Baronowa przychodzi aby połączyć się z panem, wszakże tak
— Tak, panie.
— Cóż potem nastąpiło?
— Odprowadziłem panią Worms do powozu, który nas zawiózł do „Hotelu Brabant“ gdzie wziąłem dwa pokoje. Baronowa noc przepędziła w jednym z tychże a z rana wsiedliśmy razem na pociąg, jadący do Brukselli.
— Tym sposobem uwiozłeś pan żonę bankierowi i utrzymujesz, że pomiędzy tobą a tą kobietą istniały jedynie przyjacielsko braterskie stosunki.
— Utrzymuję, ponieważ jest to prawdą.
— Dla czego więc ją pan uwiozłeś?
— Ażeby ją wyswobodzić z opłakanej egzystencji, narzuconej jej przez męża, w jakiej pomimo całej bohaterskiej odwagi wytrwać dłużej nie była w stanie.
— Zatem pan Worms unieszczęśliwiał swą żonę?
— Tak, panie.
— W jaki sposób?
— Wszelkiemi jakie istnieją sposobami. Upokarzał ją z przerażającem okrucieństwem, wyrzucał jej w najbardziej gminnych wyrazach, że ją zbogacił, zaślubiając. Utrzymywał stosunki z kobietami najniższej kategorji i do tego stopnia posuwał swoją bezczelność, że te zhańbione istoty sprowadzał w głąb małżeńskiego domostwa.
— Stawiasz pan ważne dowody, w rzeczy samej, rzekł Boulleau-Duvernet, ale jak dotąd nie zostały one potwierdzonemi.
— Są to fakta publicznie znane, odparł Gilbert de Presles. Skandale, o jakich mówię, po kilkakrotnie się powtarzały. Sam nawet byłem świadkiem jednego z podobnych.
— Dobrze. Śledztwo to wykaże. Według słów pańskich, odegrywałeś pan rolę bezinteresownego pocieszyciela. pani Worms?
— Tak panie.
— Trudno uwierzyć, ażeby człowiek, tak jak pan młody, nie uczuł dla tyle pięknej i nieszczęśliwej kobiety głębszego uczucia po nad prostą przyjaźń.
— Nie analizowałem tego, co się we mnie działo, rzekł wicehrabia. Wiedziałem tylko, że mój najwyższy szacunek dla baronowej dorównywał mej dla niej życzliwości i poświęceniu bez granic. Oto wszystko, panie!
— Jakie pan miałeś nadal zamiary, gdyby ci się udało dostać na obczyznę? badał dalej sędzia.
— Postanowiłem podróżować z panią Worms, oboje pod przybranemi nazwiskami, a podróżować tak długo, dopóki wszelkie ślady za nami zatraconemi by nie zostały, a następnie, umieściwszy baronową w jakiem odosobnionem schronieniu, poświęcić dla niej moje życie.
— Niezmiennie w sposób platoniczny?
— Tak, panie. Obecnie wydaje się to panu być nieprawdopodobnem, skoro jednak poznasz pan tę, o której mówimy, łatwo zrozumiesz, o ile czystem być może uczucie przez nią wzbudzone!
— Mówiłeś pan o długich podróżach i o jakiejś w ukryciu tajemniczej egzystencji. Czy jednak można się puszczać daleko z kilkoma tysiącami franków? jakiemi pan rozporządzałeś?
— Pani Worms zabrała z sobą klejnoty wysokiej wartości, łatwe do spieniężenia!
— A! zatem pan postanowiłeś żyć z osobistych dochodów baronowej?
Żywy rumieniec oblał purpurą blade policzki wicehrabiego.
— Panie, zawołał, cóż uczyniłem, byś mnie traktował w podobnie poniżający sposób. Być na koszcie kobiety! Jakiem prawem posądzasz mnie pan o taką nikczemość?
— Odpowiadać proszę! zaczął surowo Boulleau-Duvernet, na jakie źródła dochodu pan rachowałeś?
— Miałem swe własne pieniądze.
— Ile?
— Blisko pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Gdzie są te pieniądze?
— W mojej torbie podróżnej, jaką mi zabrano w chwili przyaresztowania.
Sędzia zdjął z biurka torebkę skórzaną, na maleńki zamek zamkniętą i podał ją wicehrabiemu.
— Oto przedmiot, o którym mówimy, rzekł. Proszę ją otworzyć.
Pan de Presles spełnił polecenie.
Boulleau-Duvernet wyjął z jednego przedziału torebki pakiet banknotów, a z drugiej trzy rulony złota po tysiąc franków każdy. Przeliczył bilety, było ich czterdzieści pięć po tysiąc franków.
— Czterdzieści pięć tysięcy franków, rzekł. Jakim sposobem podobna suma znalazła się w pańskiem ręku?
— Rzecz bardzo prosta. Sprzedałem moje renty na giełdzie przed trzema dniami.
— Agentowi wymiany? Jego nazwisko?
— Juljusz Bleury...
— Zatem w pomienionym kapitale mieści się wszystko co pan posiadałeś, prócz udzielanego funduszu przez pańskiego krewnego?
— Tak, panie.
Nastąpiła chwila milczenia, poczem Boulleau-Duvernet nagle, jak gdyby chcąc zaskoczyć z nienacka nieprzygotowanego, rzucił zapytanie:
— A cóżeś pan zrobił z temi czterystoma pięćdziesięcioma siedmioma tysiącami franków w zlocie i banknotach, które zabrałeś baronowi Worms po usiłowanem zabójstwie?
Pan de Presles, usłyszawszy te słowa, zerwał się z tokiem oburzeniem, iż żandarmi stojący w kątach gabinetu, sądząc że obwiniony chce się dopuścić jakiego gwałtownego czynu, podbiegli by go pochwycić za ramiona, wicehrabia jednak upad! na krzesło, jak człowiek rażony piorunem.
— A wiec, wyszepnął zaledwie dosłyszanym głosem, zatem, nie tylko o kradzież, ale o zabójstwo zostałem oskarżony?!
— Objaśnię pana w jaki sposób się to wszystko spełniło, rzekł Boulleau-Duvernet, chwytając wrażenia i treść opowiadania Jobina. Znalazłszy się w pałacu, w chwili wyjścia zeń z baronową, postanowiłeś pan zabrać pieniądze, jakie naówczas znajdowały się w kasie. Silne zamki i tajemnicza ich kombinacja, oparły się temu zamiarowi. Natenczas przyszła myśl, panu, ażeby żelazną tę szafę otworzył sam bankier. Pan Worms nadchodził. Słyszałeś pan jak się zbliża. Byłeś pewnym, iż szmer najlżejszy mógłby zwrócić jego uwagę i znaglić go do wyjścia. Nakreśliłeś więc szybko, zmieniając charakter pisma te oto kilka wierszy.
Tu sędzia śledczy wydobył z pośród mnóstwa nagromadzonych na biurku papierów list bezimienny i przeczytał go głośno.
— Następnie, ciągnął sędzia dalej, położyłeś ów list w widocznem miejscu, ukrywszy się po za jakimś sprzętem lub firanką, wstrzymując oddech, nakazując milczenie biciu własnego serca i oczekiwałeś, jak tygrys pod cieniem krzaka, czyhający na swą ofiarę! Pan Worms wszedł, spostrzegł list bezimienny, przeczytał go, a chcąc przekonać się bezzwłocznie, otworzył kasę. Nadeszła chwila stanowcza. Skoczyłeś do niego, jednym ciosem noża przebiłeś i uciekłeś, obładowany, jego pieniędzmi. Otóż ta wstrętna scena morderstwa i kradzieży, przedstawiona w najdrobniejszych szczegółach, ta scena, o której sądziłeś, iż na zawsze nieznaną pozostanie! Szczęściem, Bóg czuwa i oddaje w ręce sprawiedliwości nie gasnącą nigdy pochodnię. Cóż mi pan na to odpowiesz?
Gilbert blady jak śmierć, nie wyrzekł ni słowa. Osłupienie i groza w posąg zmieniły go prawie. Nic w nim nie było żyjącego, prócz oczu, błędnie patrzących przed siebie.
— Milczysz pan? zawołał Boulleau-Duvernet z oddźwiękiem tryumfu. Brak ci odwagi, ażeby zbrodni zaprzeczyć? Ha! dobrze czynisz, zachowując milczenie, żadne albowiem twe zaprzeczenie nie zdołałoby przyćmić tak jasnej prawdy. Mamy dzięki niebu ważniejsze dowody moralne, nie ulegające wątpliwości. Posiadamy głos, o którym sądziłeś iż zaniemiał na zawsze, a który przemówi. Morderczy nóż, jakim się uzbroiłeś, źle posłużył twej drżącej dłoni. Rana, zadana przez ciebie, nie była śmiertelną! Człowiek, którego zabiłeś żyje i oskarża cię!
Pan de Presles drgnął, drgnieniem trupa, dotkniętego iskrą elektryczną. Wyraz radości zapromieniał na jego twarzy, a sędzia osłupiały tak przeciwnym rezultatem temu, jakiego oczekiwał, pytał sam siebie, czyli oskarżony nie dostał obłąkania?
— Ha! zawołał Gilbert, baron więc żyje, widział złodzieja, widział zabójcę. Jestem ocalony!
— Mówię że ciebie oskarża, wyszepnął Boulleau-Duvernet, nieco zmieszany.
— Być może, odparł de Presles, wierzyć temu muszę, ponieważ pan mi to mówisz, ale widoczna że ma gorączkę i w niej majaczy. Co mnie to zresztą obchodzi? Nadejdzie dzień, w którym ustąpi gorączka, spokój mu wróci z pamięcią, a w tym dniu otrzymasz pan wyświetloną prawdę. Baron Worms jest złym mężem, ale nic dotąd nie przekonało ażeby był złym człowiekiem, i nawet gdyby się uczuwał być śmiertelnie obrażonym i żywił ztąd dla mnie nienawiść, bądź pan pewnym, iż niebyłby zdolnym do tak nikczemnego czynu i nie dozwoliłby sprawiedliwości posądzać o zbrodnię niewinnego człowieka. Żądam natychmiastowej konferencji z baronem. Nie odmawiaj mi pan tej łaski! Będę się starał zbłąkaną myśl jego wrócić do przytomności. Wyjdę od niego usprawiedliwionym, oczyszczonym z haniebnego posądzenia. Ach! panie, zaklinam, nie opóźniaj tej chwili, jaką radbym okupić połową mojego życia!
Nigdy pan Boulleau-Duvernet nie uczuł się być bardziej zakłopotanym.
Baron Worms, jak o tem zapewne nie wątpią czytelnicy, umarł niestety.
Sędzia śledczy był przekonanym, że ożywiając go, zada tm sposobem stanowczy cios obwinionemu. Wymówione przezeń wyrazy: „Człowiek, którego zabiłeś żyje i oskarża cię!“ powinny były według niego wyrwać zbrodniarzowi wyznanie prawdy. Skutek bezzwłoczny mógł był uwieńczyć ów zręcznie wyzyskany pomysł, gdyby Gilbert de Presles był rzeczywiście zabójcą. Jego niewinność psuła kombinacje sędziego, a Boulleau-Duvernet, nie chcąc przypuścić uniewinnienia, rujnującego do szczętu tyle niezbitych według niego dowodów, nie mógł pojąć, ani zrozumieć zachowania się oskarżonego. Zadumawszy chwilę, powziął postanowienie.
— Wobec trupa swojej ofiary, pomyślał, on zdradzić się musi. Dobrze! zgadzam się, niechaj i tak będzie, rzekł głośno. Zezwalam na konfrontację, jakiej pan żądasz.
— Dzięki ci, panie, dzięki! zawołał de Presles. Jestem ocalony!
W kilka minut potem dwa fiakry dążyły w stronę pałacu barona Worms. W pierwszym znajdował się sędzia śledczy z pisarzem, w drugim pan de Presles z Jobin’em i drugim agentem.
Od rana zbity tłum ludzi oczekiwał naprzeciw pałacu, mimo iż nie było nic do widzenia, ciekawych jednak nie brak w podobnych okolicznościach.
Na rozkaz pana Boulleau-Duvernet otwarto główna bramę i oba powozy wjechały w dziedziniec pałacu z niezadowoleniem zebranych.
Sędzia z czterema innemi osobistościami, wszedł na pierwsze piętro, rozkazawszy Jobin’owi zatrzymać pana de Presles w przedpokoju, przyległym do mieszkania bankiera, a sam wraz z pisarzem przestąpił próg tegoż apartamentu.
Mówiliśmy powyżej, że ciało barona Worms spoczywało na łóżku w sypialni.
Nadaremnie usiłowano zamknąć mu powieki. Skostniałość trupia opierała się temu i oczy umarłego, szeroko otwarte, o źrenicach zamglonych, bez blasku, przedstawiały coś przestraszającego. Jedwabna chustka, założona na szyję barona, pokrywała straszną ranę, przez którą życie uleciało.
Sędzia posłał pisarza po Jobina, któremu przyciszonym głosem dawał jakieś zlecenia.
Agent, poruszywszy głową na znak, iż zrozumiał, wyszedł z pokoju i wrócił za chwilę, prowadząc z sobą pana de Presles. Boulleau-Duvernet wskazał ręką w stronę łóżka, mówiąc:
— Baron Worms jest tam. Zbliż się pan!

XII.

Pan de Presles szedł pewnym krokiem w stronę łóżka, usiłując przebić wzrokiem mrok, panujący w pokoju, z przyczyny zapuszczonych u okien firanek. W owym ciemnym pół mroku, rysowały się niewyraźnie kształty ciała, leżącego na łóżku. Niepodobna było rozeznać rysów twarzy i jej ponurej bladości. Gilbert po paru sekundach, zwrócił się do sędziego, zapytując z cicha:
— Zdaje mi się że śpi. Czy można go przebudzić?
Boulleau-Duvernet nic nie odpowiedział.
— Baronie! zaczął młodzieniec po chwili milczenia, posłuchaj mnie, zaklinam! Czy mnie poznajesz? To ja, Gilbert de Presles. Oskarżają mnie o podwójną zbrodnię, której wiesz, żem nie popełnił. Przychodzę z ufnością odwołać się do twego honoru i prawości charakteru.
Wymówiwszy z cicha te słowa, wicehrabia czekał ze ściśnionem sercem.
Nic nie przerwało głębokiej ciszy w pokoju.
— Na imię nieba, baronie, odpowiedz! mówił dalej Gilbert. Jedno słowo wymów przynajmniej, jedno, jedyne, by przekonało, że mnie słyszysz.
Sędzia śledczy skinął ręką. Na ten znak umówiony, Jobin wraz z drugim agentem, rozsunęli nagle u okien firanki, wpuszczając strumień światła do żałobnej sypialni.
Gilbert zadrżał.
Marmurowe oblicze barona, te oczy, nieruchome szeroko otwarte, jasno świadczyły o nastąpionej śmierci.
Młodzieniec załamał ręce z wyrazem głębokiej boleści.
— Ależ on umarł, zawołał, on umarł!
— Zabity przez ciebie, odrzekł Boulleau-Duvernet i szybkiem poruszeniem, odjąwszy chustkę z szyi bankiera, dodał: Czy poznajesz tę ranę twą ręką zadaną?
Dreszcz konwulsyjny wstrząsnął Gilbertem, nie odwrócił jednak utkwionego w trupa spojrzenia i przez parę minut smutno się weń wpatrywał.
— Oto twoja ofiara! mówił sędzia śledczy, zdziwiony tem zachowaniem się obwinionego. Czyliż w jej obecności ośmielisz się zaprzeczać, że nie byłeś zabójcą?
— Ha! zawołał pan de Presles, zastawiliście więc na mnie sidła! Byliście więc tak mocno przekonanymi o mojem występku, że rachowaliście, iż zdziwienie moje i przestrach wyrwie mi z piersi wyznanie tak strasznej, zbrodni, na myśl o której wstręt ogarnia i groza! Omyliliście się panowie! Spojrzyjcie na mnie, proszę. Czy wyczytacie na mojej twarzy obawę, albo zgryzoty sumienia? Sądzicie chyba, że jestem jednym z tych zatwardziałych kryminalistów, zachowujących się spokojnie pośród krwi. A więc, z ręką wzniesioną nad trupem, przysięgam że jestem niewinny!
To mówiąc, Gilbert przyklęknął na podłodze. A gdyby Bóg raczył cud uczynić, ciągnął dalej, gdyby dozwolił wybiedz jednemu choć słowu z tych ust nieruchomych, potwierdziłyby one, żem nie spełnił tej zbrodni!
— Zuchwałe bluźnierstwo! zawołał Boulleau-Duvernet.
— Nie! to panie siła czystego sumienia, odrzekł powstając wicehrabia.
Próba widocznie się nie udała. Konfrontacja przyniosła przeciwne, wbrew oczekiwanym rezultaty, które można było uważać za przychylne dla pana de Presles.
— Wyprowadzić obwinionego, zawołał Boulleau-Duvernet.
Gilbert pochyliwszy głowę przed trupem, sam się umieścił pomiędzy dwoma agentami i wyszedł wraz z nimi z pokoju.
— Nie! nie, po sto razy nie! mówił Jobin, schodząc głównemi schodami. Młodzieniec ów nie był sprawcą tej zbrodni? Kto jednak w takim razie? Mnie odkryć należy winowajcę i odkryję go sam, ponieważ zacny ów sędzia, pewien, że schwytał winnego, nic mi w tem nie dopomoże.
Jednocześnie Boulleau-Duvernet myślał sobie:
— Nic go nie zmieszało, nic nie wzruszyło! Ów nędznik jest bardziej zatwardziałym, niźli sądziłem. W jaki sposób przekonać go o popełnionym występku? Będzie walczył do ostatka! Jakaż zbrodnicza organizacja! Jaka energja! Jaka krew zimna! Jeden mnie tylko szczegół zdumiewa, dla czego on pozostawił ów list bezimienny w ręku trupa, a następnie, co zrobił z ukradzionemi pieniędzmi?
I zeszedł z pisarzem na dziedziniec.
Wieść o przybyciu sędziego śledczego z agentami rozbiegła się i po tej części pałacu, gdzie znajdowało się biuro bankierskie i pracowali urzędnicy.
Gdy Boulleau-Duvernet przechodził dziedziniec, zastąpił mu drogę jakiś wysoki szczupły, mężczyzna, o bladej cerze twarzy, kędzierzawych włosach i zapytał z niemieckim akcentem:
— Pan sędzia śledczy mnie niepoznaje?
— A pan jesteś, jeśli się nie mylę, kasjerem domu Worms? odrzekł zagadniony.
— Fryderyk Müller, tak panie.
— Może mi pan przynosisz jakie wskazówki co do tej smutnej sprawy którą się zajmujemy?
— Nieszczęściem nie panie, lecz chciałbym prosić o jedną laskę?
— O cóż takiego?
— Zabroniłeś pan najsurowiej wchodzić komubądźkolwiek do pokoju, w którym zbrodnia spełnioną została. Otóż w biurku, znajdującem się tamże, pozostał papier, zapełniony cyframi, rodzaj bruljonu, jaki miałem przepisać nazajutrz, a który jest mi niezbędnie potrzebnym dla poparcia mej rachunkowej odpowiedzialności. Racz mi pan pozwolić zabrać ów papier.
Boulleau-Duvernet przywołał Jobin’a. Ów agent wsiadł już do fiakra z panem de Presles i drugim policjantem. Na rozkaz sędziego wysiadł i przybiegł.
— Jobin’, rzekł tenże, po odwiezieniu obwinionego do Conciergerie powrócisz tu i wprowadzisz tego pana do zamkniętego na twoje żądanie pokoju, od którego daję ci klucze. Będziesz obecnym przy poszukiwaniu przezeń papieru, potrzebnego mu do sprawdzania rachunków.
— Dobrze panie sędzio, rzekł sługa policyjny, dobierając klucze z uczuciem żywej radości, a zarazem wlepiając badawcze spojrzenie w kasjera, który z zupełnym spokojem ów wzrok wytrzymał. Będę się starał powrócić w jak najkrótszym czasie, dodał zwracając się do Fryderyka Milder i służyć będę panu.
W trzy kwadranse później, sędzia kazał wprowadzić do swego gabinetu panią Worms, której twarz blada zaczerwienione oczy, obok łez, spływających po jej policzkach, czyniły ją stokroć piękniejszą i bardziej zajmującą, budząc pomimowolną litość w panu Boulleau-Duvernet. Opierał się jednak temu wzruszeniu, mówiąc sobie, że powierzchowna ta boleść była jedynie maską obłudy i rozpoczął natychmiast badanie.
— Nazwisko pani? zapytał.
— Walerja Worms.
— Nazwisko rodziców?
— Langier.
— Wiek?
— Dwadzieścia jeden lat.
— Gdzie pani się rodziłaś?.
— W Paryżu.
— Jak dawno jesteś zamężną?
— Od dwóch lat.
— Rodzice pani żyją?
— Nie, jestem sierotą!
— Czy pani wniosłaś baronowi Worms jaki posag?
— Nic. Byłam ubogą, zupełnie ubogą.
— Małżeństwo pani było więc zawarłem ze skłonności?
— Tak, ze strony mojego męża, tak panie.
— Gdzie pan Worms panią poznał?
— W rodzinie pewnego znakomitego przemysłowca, dla mnie życzliwej, gdzie byłam nauczycielką córek. Miałam lat szesnaście, gdy ojciec mnie odumarł, pozostawiwszy mi jako jedyne bogactwo, bardzo wysoką edukację, którą zużytkowałam, obrawszy zawód nauczycielki.
— Czy pan Worms w ślubnym kontrakcie przyznał dla pani odpowiednią sumę?
— Tak, trzysta tysięcy franków, a obok te cenne klejnoty.
— Postąpienie to, przyznasz pani, świadczy o wysokiej jego bezinteresowności. A jednak nie kochałaś pani swojego męża.
— Uczuwałam wdzięczność dla niego ale miłości nigdy, to prawda.
— Dla czego więc go zaślubiłaś?
— Ach! panie, któraż z młodych dziewcząt mając serce wolne, a moje było wolnem natenczas, nie jest rada zamienić przykrej, zależnej sytuacji, pełnej trosk i upokorzeń, przy życiu z dnia na dzień, na tak świetną, pozycję, jaka została mi ofiarowaną? Zresztą nie znając całkiem życia, sądziłam, że moja wdzięczność dla człowieka może się kiedyś zamienić na trwalsze i głębsze uczucie.
— Jak dawno pani poznałaś wicehrabiego de Presles?
Na blade lica baronowej wystąpił żywy rumieniec. Zakrywszy twarz drobnemi rączętami wyszepnęła Z cicha:
— Pan de Presles był jednym z domowych przyjaciół. Znałam go od chwili moich zaślubin.
— A korzystając z owej przyjaźni męża pani i ufności, jaką go tenże obdarzał, pan de Presles starał się pani przypodobać?
— To znaczy, iż stał się dla mnie jednym z najbardziej poświęcających się przyjaciół.
— Twierdzisz więc pani, że pomiędzy wicehrabią a tobą istniała tylko przyjaźń?
— Tak! przyjaźń najczystsza, braterska.
— A jednak miewaliście z sobą schadzki nocami?
Baronowa opuściwszy głowę, milczała.
— Trzeba odpowiedzieć, ozwał się sędzia.
— Schadzki bardzo rzadkie, bardzo krótkie i tylko w ogrodzie, nigdy u mnie w domu, nigdy! odpowiedziała Walerja zaledwie dosłyszanym głosem.
— Wicehrabia otrzymał od pani klucz do furtki ogrodowej?
— Tak panie.
Tu nastąpiło jeszcze kilka zapytań co do klucza,, jak częstemi bywały te schadzki dwojga zakochanych, ponieważ sędziemu zdawało się być niepodobnem, ażeby, pan de Presles nie bywał nigdy nocą w pałacu.
— Zdaje się, iż pani masz jakieś powody do uskarżania się na swego męża?
— Ja się nie uskarżam, zawołała żywo Walerja. Och! nie, ja nie uskarżam się wcale! Baron, obdarzył mnie majątkiem i świetną pozycją. Czegóż potrzeba, więcej? Na co mogłabym się uskarżać?
— Gdyby pan Worms nie popełniał ważnych błędów w pożyciu domowem, jak wtedy wytłómaczyć i usprawiedliwić ucieczkę pani?
— Ależ panie, ja niechcę jej tłumaczyć ani usprawiedliwić. Opuszczając dom mego męża, popełniłam, winę, przyznaję, była to jednak wina szaleństwa, bez najmniejszej myśli o zdradzie!
— Pan de Presles mając pani towarzyszyć na obczyznę, musiał się odpowiednio ku temu przygotować. Jak dawno projekt podróży został ułożonym pomiędzy nim a panią?
— Na dwa dni przed jego wykonaniem.
— Zapewne obawiałaś się pani ścigania? Dla czego więc nie wyjechałaś nocnym pociągiem, co dawałoby ci możność przebycia granicy zanim zdołanoby spostrzedz twoje zniknięcie?
— Zdarzało się, iż niekiedy pan Worms przychodził do mnie około północy, wróciwszy do pałacu, tego dnia również nastąpić to mogło.
— Zapewne to pan de Presles nalegał ażeby ucieczka nastąpiła po powrocie barona do domu?
— Nie panie. Wicehrabia nie miał innej woli po nad moją.
— O której godzinie przybył po panią tego wieczora?
— Wszedł do ogrodu nieco przed północą, zbliżył się do bocznych drzwi, jakie z zewnątrz otworzyłam i wyjechaliśmy w kilka minut po północy.
— Gdzie baron znajdował się natenczas? w owej chwili?
— W swoim apartamencie. Nie zeszłam, aż gdym posłyszała, że on się znajduje u siebie.
— I natychmiast wsiadłaś pani do powozu, jaki na was oczekiwał?
— Tak, panie.
— I oczekiwałaś w nim pani na nadejście wicehrabiego?
— Nie panie. Pan de Presles znajdował się przy mnie. Nie opuścił mnie ani na chwilę.
— Przeciwnie opuścił on panią.
— Upewniam pana, że nie!
— Odszedł powiadam, oddalił się przez czas potrzebny, ażeby okraść męża pani, a następnie go zabić!
Zaledwie Boulleau-Duvernet wymówił te straszne wyrazy, pani Worms zerwała się z obłąkanym wzrokiem przerażająco pobladła.
— Okradł, zabił, powtarzała chrapliwym głosem niemogącym jej przejść przez gardło. I jego to oskarżają, o podobną zbrodnię, jego, Gilberta?
Zachwiała się, a rozłożywszy ku górze obie ręce, jakby szukając oparcia, padła bez zmysłów na ziemię.

XIII.

Podczas gdy rozgrywała się ta scena w gabinecie sędziego śledczego, Jobin wróciwszy do pałacu barona Worms, powiadomił kasjera, że gotów jest mu towarzyszyć.
— Idę z panem, rzekł Müller, i nie zabiorę ci wiele czasu. Parę minut wystarczą mi na potrzebne poszukiwania. Gabinet, w którym znajduje się kasa, posiada dwoje drzwi, nie licząc bocznego wejścia, prowadzącego do mego nieodżałowanego pryncypała! Jedne z tych drzwi wiodą do biura, możemy więc wejść niemi. Masz pan klucz przy sobie?
— Mam, odparł Jobin.
Agent otworzył drzwi i cofnął się zostawiając wolne przejście kasjerowi, pilnie go obserwując, z ową wrażliwą ciekawością właściwą policjantom.
Fryderyk Müller przestąpiwszy próg pokoju, zatrzymał się naprzeciw brunatnej krwawej plamy, w miejscu gdzie bankier padł zamordowany. Blade oblicze kasjera przybrało wyraz głębokiego smutku. Powieki zwilżyły mu się łzami.
— Tyle krwi! wyszepnął, ach! biedny baron! Tak młody, bogaty, szczęśliwy, skończyć w sposób podobny? Ach jakże to bolesne!
— Morderca tem bardziej jest winnym, ozwał się Jobin poważnie. Człowiek, który taki żal po sobie zostawia, musiał być uczciwym i dobrym. Obudzasz pan najżywszą dla siebie sympatję. Sądzę iż bezwątpienia naznaczą pana likwidatorem?
— Nie wiem tego, być może, to prawdopodobne. Nikt bowiem interesów pieniężnych domu Worms nie znal lepiej nademnie.
— Byłyż finanse tu pomyślnemi?
— Prosperowały wspaniale! Spadkobiercy barona znajdą czyste, zlikwidowane miliony, nie mówiąc o kapitałach, poumieszczanych w różnych spekulacjach. Są to jednakże rzeczy obojętne dla pana. Nie chcę zabierać ci czasu, wziąwszy niezbędnie potrzebny mi dokument.
Biurko Fryderyka Müller stało naprzeciw kasy żelaznej pod ścianą, a po nad niem znajdowało się okienko, otoczone mosiężnem okratowaniem z ruchomemi drzwiczkami.
Fryderyk Müller usiadł na fotelu pokrytym zieloną skórą, który był zwykłem jego siedzeniem i wziąwszy w rękę kilka zeszytów rachunkowych, zaczął je przeglądać kolejno.
Jobin stojąc tuż obok niego, nie tracił go z oczu na chwilę, przybierając pozór zupełnej obojętności.
— Gdzież u licha zarzucił mi się ten arkusz? wymruknął kasjer niby, do siebie, dość jednak głośno ażeby zostać słyszanym. Ów straszny wypadek tak zaćmił mi pamięć, nigdy dotąd niezawodzącą że mi jej dziś kompletnie brakuje.
— Szukaj pan zwolna, nic nie nagli, rzekł agent.
Müller otworzył księgi zapełnione listami i różnemi notatkami, jakie przeglądał najstaranniej.
— Ach! zawołał nagle, dobywając papier zapisany cyframi. Otóż czego szukałem. Patrz pan!
Tu podał arkusz papieru Jobin’owi.
Agent rzuciwszy nań okiem, zwrócił mu go mówiąc:
— Dla mnie, jest to bazgranina. Lecz gdzie ja nic nie widzę, tam pan widzisz jasno. Rzecz główna, iż pan odnalazłeś dokument. Nie mamy tu już co robić.
Kasjer, w miejsce odpowiedzi, dobył z kieszeni mały kluczyk i włożył go w zamek szuflady.
— Mam tutaj, rzekł, niektóre papiery, nie dotyczące bankowego domu, osobiste moje listy, które wolno mi jest zabrać jak sądzę?
Tu chciał otworzyć szufladę. Jobin powstrzymał mu rękę, wołając żywo:
— Nie! nigdy! Nic z tego pokoju wyniesionem być nie może, oprócz arkusza z cyframi jaki pan trzymasz w ręku.
— Mam honor powtórzyć panu, że tu nie chodzi o żadne finansowe papiery, ale o moje własne korespondencje, rzekł kasjer.
— Zrozumiałem to doskonale i jestem przekonany o ścisłości pańskiego twierdzenia, rozkaz jednakże wydany, jest świętością dla żołnierza, a ja jestem żołnierzem sprawiedliwości, chciej pan wiedzieć o tem. Spoczywa na mnie odpowiedzialność, a obok tego mam i sumienie. Otrzyma pan upoważnienie od sędziego śledczego, a cały pałac natenczas wynieść ci pozwolę.
Gniew i niezadowolenie, jakiego ukryć nie był w stanie, ściągnęło muskuły twarzy Müllera, wydrążając głęboką bruzdę pomiędzy jego brwiami, zapanowawszy jednak nad sobą, odrzekł ze spokojem:
— Dobrze, nie nalegam więcej.
— Tem lepiej, odparł Jobin, ponieważ byłoby to z pańskiej strony darenmem. Jestem machiną, niczem innem jak machiną, którą ludzkie ręce kierują. Bądź przekonanym że twoje tajemnice uszanowanemi zostaną.
— Moje tajemnice? ja nie mam żadnych!
— No! te jakieś pańskie listy i osobiste papiery. Nie spocznie na nich żadne ciekawe spojrzenie. Zachowaj pan u siebie klucz od szuflady. Jeżeli pan sędzia będzie to uważał za rzecz potrzebną, powiadomi pana i otworzy szufladę w twej obecności.
Kasjer wstał z krzesła w milczeniu. Jobin zauważył jednak, że pomimo pozornego spokoju w obliczu Müllera, nozdrza mu się rozdymały, a w oczach błyszczał ogień tajonej wściekłości.
Wyszli obadwa z pokoju, gdzie zbrodnia pozostawiła krwawe swe ślady.
Agent zamknął drzwi na klucz, Müller poszedł zająć zwykłe miejsce w biurze, z czego korzystając Jobin pośpieszył do jednego z policjantów, pełniącego nadzór nad pałacem.
— Z wyższego rozkazu, rzekł, biegnij do najbliższego ślusarza. Pokaz mu swoją kartę i przyprowadź go tu z sobą, zaopatrzonego w narzędzia potrzebne do otwarcia zamku skomplikowanego, ażeby w nim nic nie zepsuć, nie złamać. Powiedz mu, że tu nie chodzi o otwarcie drzwi ale szuflady.
Czekając na przybycie agenta ze ślusarzem, Jobin szedł w stronę pokoju, jaki opuścił przed chwilą. Szedł z opuszczoną głową, poszeptując z cicha:
— Ów kasjer daremno chciał zapanować nad sobą. Jego niepokój był widocznym i niezadowolenie. Czuwał i układał wyraz fizjognomii, wszak trudno myśleć o wszystkiem od razu. Nozdrza mu się wzdymały, w oczach błyszczała nienawiść. Co u djabła może być w owej szufladzie?
To mówiąc, Jobin wszedł do pokoju, a usiadłszy na stojącem przed biurkiem fotelu, otworzył bezwiednie arkusze bibuły, leżącej mu pod ręką i przeglądał z roztargnieniem znajdujące się tam notatki.
Nagle drgnął i wydał okrzyk zdumienia a pochwyciwszy kawałek niebieskawego papieru na jakim nic nie było napisane, oglądać go zaczął z uwagą.
Ów papier stanowił niezaprzeczenie część, albo ćwiartkę większego arkusza, z jakiego nieuważnie i z pośpiechem oddartą została, ponieważ oddarcie to zamiast być równem, przedstawiało wzdłuż nieregularności jakie przyrównać można do zębów piłki żelaznej.
Przyłożył ćwiartkę niebieskawą do oka, pod światło dzienne i dostrzegł rysujące się w przezroczu litery tworzące ten wyraz: „nia w Essone.“
— Papiernia w Essone, powtórzył Jobin, dałbym moją głowę że na kawałku bezimiennego listu znajdę dopełniających sześć liter tworzących wyraz „papier“ jakich tu właśnie brakuje i że te z brzegu powyrywania zgodzą się z sobą. Odnalazłem rzecz wielkiej wagi. Jestem na śladzie. Przewodnia nić sprawy znajduje się w mojem ręku. Potrzeba tylko iść za nią.
To mówiąc, schował starannie w portfel ów papier niebieskawy, gdy wszedł wysłany policjant ze ślusarzem, zaopatrzonym w pęk kluczów i narzędzi różnego rodzaju.
Zamek w biurku nie przedstawiał wiele trudności skomplikowanych. Po kilku minutach szuflady otwartmi zostały, w głąb których spojrzawszy, Jobin przekonał się, że zawierały one nader szczupłą liczbę listów i notatek.
— Dziękuję ci mój kochany, rzekł do robotnika wsuwając mu w rękę sto sous, za godzinę powróć tu, ażeby zamknąć to wszystko i uporządkować.
Zostawszy sam ze swym podwładnym, Jobin wyjmował jedne po drugich listy adresowane do kasjera domu Worms i przebiegał je wzrokiem.
Pierwsze z tych listów odnoszące się wyłącznie do spraw osobistych Müllera były mało znaczącemi. Nakoniec w głębi szuflady, znalazł dwie małe paczki, jedną przewiązaną sznurkiem czerwonym, a drugą wstążką błękitną.
Rozwiązawszy czerwony sznurek paczki, Jobin spojrzał na adres pierwszego listu. Brzmiał on w tych słowach:
„Poste restante. Pan F. M. Nr. 1004“
Marka oznaczała biuro pocztowe na Placu Giełdy. Data sięgała czasu przed czterema miesiącami.
— Zobaczmy, zobaczmy! wyszepnął agent. Wydobył list z koperty i rozwinąwszy go drgnął spojrzawszy na drukowany nagłówek:
„Agencja Roch i Fumel. Objaśnienia poufne wszelkiego rodzaju. Poszukiwania dłużników. Przedstawienie projektów małżeństw. Ulica Montmartre Nr. 131“.
„Nasz kasjer ma, widzę, stosunki z agencją Roch i Fumel, jaka jest współzawodniczką z nami i piszą do niego poste-restante. To ciekawe na honor!
Treść listu była nader zwięzłą, brzmiała ona w tych słowach:
„Panie. Zamiar dokonany. Otrzymane potrzebne objaśnienia. Oczekuję pana jutro, w galerji Viviennes, o godzinie ósmej wieczorem.

Sta. Pi.“

„P. S. Potrzebuję dwudziestu franków“.
Jobin skrzywił się z niezadowoleniem.
— Brak szczegółów, rzekł, przejrzyjmy inne listy.
Druga koperta nosiła tenże sam adres. List w niej pomieszczony zawierał oznaczenie nowej schadzki, tenże sam dziwny podpis Sta. Pi. i post-scriptum w tych słowach:
„Potrzebuję dwudziestu franków“.
Trzeci, czwarty i piąty list, oddzielone tygodniową przerwą czasu, zawierały tęż samą treść prawie, z różnicą miejsca schadzek i godzin. Dopisek dwudziestu franków wciąż był jednakim.
Jobin śmiać się zaczął.
— — Ów biedny Sta. Pi... pomyślał, wciąż potrzebo wał dwudziestu franków. Jakże go żałuję!
Szósty list, różnił się nieco, mimo że jego zwięzłość była taż sama.
„Panie! Główne, a niezmiernie ważne objaśnienia otrzymano co do dwóch osobistości i ich działania. Schadzkę oznaczam na dziś wieczorem, w gałerji Orleańskiej.

Sta. Pi.“

P. S. Potrzebuję pięćdziesięciu franków“.
— Do czarta! wyszepnął Jobin. Potrzeby pana Sta... Pi... wzrastają jak widzę! Pięćdziesiąt franków. Mądry młodzieniec!
Siódmy list oznaczał schadzkę, z żądaniem dwudziestu franków.
Ósmy wreszcie oznajmiał:
„Panie! Na jutro postanowione. Przyjdź pan dziś do agencji o wpół do szóstej. Będę na ciebie oczekiwał. Piękna robota. Zobaczysz.

Sta. Pi.“

P. S. Potrzebuję stu franków!“
— Co chciał rozumieć ów Sta. Pi... wyszepnął agent, pisząc: Na jutro? Miałożby to oznaczać dzień, wyjazdu baronowej i pana de Presles? Ciemność, lecz, ją rozjaśnię, gdy poznam tego nienasyconego Sta. Pi... Chybabym się nie nazywał Jobin, gdybym nie znalazł sposobu wydobycia zeń tej tajemnicy!
Tu rozwiązał błękitną wstążkę owijającą drugi pakiecik woniejący perfumami Ess-bouquet i przerachował listy. Było ich sześć. Wszystkie bez marek pocztowych i bez adresów, posiadały monogram A. P.
Jobin powyjmował je z kopert.
Zawierały one po kilka wierszy zaledwie, kreślonych kobiecym charakterem pisma. Podajemy te listy dosłownie.
Nr. 1. „Jesteś wcieloną miłością, mój Fred., marzyłam o tobie. Przyjdź dziś wieczorem. Jutro zapłacić trzeba tapicerowi. Nie zapomnij przynieść z sobą pięciu tysięcy franków na załatwienie z nim rachunku, inaczej byłabym zgubioną. Całą wiarę pokładam w tobie mój Fred.“
Nr. 2. „Najmilszy mój bebe; nie przychodź dziś wcale. Idę do mojej chrzestnej zamieszkałej w Saint-Germains. Ta biedna kobieta mocno jest słabą. Smutno mi, ale pocieszam się, myśląc o tobie. Jeden z moich powozowych koni okulał. Pójdź do handlarza, dobierz mi drugiego do pary. Wszak wiesz że ciebie tylko jednego kocham na zawsze mój Fred.“
Nr. 3. „Co ranie obchodzić może twoja pozycja i jakieś tam towarzyskie względy? Mężczyzna, który nieśmie ukazać się z kobietą, jest głupiem zwierzęciem. Musisz mi towarzyszyć dziś wieczorem do Variéés, albo na spacer. Pragnę mieć lożę pierwszego piętra. Widzisz ile ustępstw ci robię? Grałam wczoraj w bakara u Kory i nie nadaremno! Mam dług wynoszący sto luidorów, przynieś je, a okażesz się nad wyraz uprzejmym i grzecznym.“
Nr. 4. „Och! szkaradny Fred., nieznośny zazdrośniku! Szpiegujesz mnie więc przez swoją policję? Ależ mój kochany ona cię okrada! Wszystko to są głupstwa daremne! Gdybym cię zdradzała, miałabym pieniądze, a najlepszym dowodem iż cię nie zdradzam, że ich nie mam! Pamiętaj że jutro przypada termin wypłaty handlarzowi za konia. Przynieś dziś wieczór trzy tysiące pięćset franków. Gdybyś mnie nie zaczekaj, będę u Anny.“
Nr. 5. „No i cóż zatem? A więc tak mój dobry, jest to prawdą. Cóż chcesz ażebym robiła i z czego — mam żyć? Jesteś samolubem. Gdybyś mnie kochał tak jak twierdzisz, pragnąłbyś przedewszystkiem ażebym była szczęśliwą. Czyż podobna ci walczyć z tak grubą rybą? Wyjaw wszystko, jeżeli ci się podoba. A jeśli nie czujesz się być zdolnym do walki, zachowaj się lepiej spokojnie. Zresztą co ci to pomoże? Jeżeli nie służy ci wejście głównemi drzwiami, możesz wchodzić małemi, które nie są gorsze od tamtych. No i jakżeci się to zdaje?“
Nr. 6. „Tak? a zatem wszystko skończone! Pozstajemy się z sobą. Sądzę, że pan poczujesz się do obowiązku zapłacenia ostatniej należytości tapicerowi, wynoszącej pięć tysięcy franków w dniu 30 bieżącego miesiąca. Racz przyjąć wyrazy poważania?“
Jobin dodał cyfry pieniędzy, żądanych w korespondencji.
— Piętnaście tysięcy sto franków! zawołał, w ciągu czterech miesięcy, prócz innych ubocznych sum zapewne. Pan kasjer musiał mieć grube pieniądze! Niemógł zatem nic zaoszczędzić z swej pensji.
W głębi szuflady, pod listami „Sta.. Pi...“ i panny A, znajdowały się różne notatki rachunkowe z wymiany weksli i operacji giełdowych, większość których stratę wykazywała.
Jobin, przejrzawszy je potrząsnął głową.
— Ho! ho! gra na giełdzie. Smutny i ostateczny środek, gdy nie można czerpać pełnemi rękoma w kasie, napełnionej cudzemi pieniądzmi! Rzecz dziwna, jak ów Fryderyk Müller wydaje mi się być podejrzanym. Kto może być owa panna A. P. pisząca tak pięknym stylem i ortografią?
Myślał przez chwilę, a potem jak gdyby uderzony jakiemś nagleni światłem zawołał:
— A! gdyby to była Alina Pradier, kochanka barona Worms? Dla czego nie? Tą grubą rybą, o jakiej ona w liście wspomina, że walczyć przeciw niej niepodobna, byłby w takim razie sam bankier. Rywalizacja miłosna pomiędzy kasjerem a pryncypałem, wzrastająca bezustannie potrzeba pieniędzy. Kto wie czy tu nie leży rozwiązanie zagadki? Czy jednak ta kobieta jest Aliną Pradier?, W jaki sposób o tem się dowiedzieć?
Postawiwszy to zapytanie, Jobin rozmyślać począł na nowo, a po kilku sekundach rzekł sam do siebie:
— Sta. Pi... o tem mnie powiadomi.
Skopjowawszy kilka listów z owej prywatnej korespondencji, związał czerwonym sznurkiem i błękitną wstążką obie paczki i położył je na dawnem miejscu.
Przybyły ślusarz zamknął kluczem zamek, a skoro zniknął ślad wszelki dokonanych poszukiwań, Jobin wyszedł z pałacu barona i wróciwszy do siebie na ulicę des Orfévres, zmienił się na wytwornego eleganta, przywdziawszy wykwintne ubranie i bez straty czasu udał się pod numer 151 na ulicę Montmartre, gdzie znajdowały się biura agencji Roch i Fumel.
Jobin, otworzywszy drzwi, wszedł do pokoju średniej wielkości, zapełnionego numerowanemi księgami prawie aż do sufitu; obok czego, znajdowało się kilka krzeseł i biurko, przy którem siedział Fumel wspólnik pana Roch, były adwokat.
— Przybywasz pan dla otrzymania poufnego: objaśnienia?
— Tak.
— W prywatnej czy handlowej sprawie?
— W prywatnej.
— Interes pieniężny?
— Nie, panie...
— Zatem sercowa sprawa?
— Tak jest.
— Chodzi więc?
— O pewną damę, piękną damę.
Fumel uśmiechnął się z pobłażaniem.
— Dobrze, odpowiedział. Nazwisko tej damy?
— Alina Pradier.
— Doskonale! Sprawy, dotyczące kobiet, Są wyłączną specjalnością Picolet’a, jednego z najzręczniejszych naszych pracowników. I podniosłszy głos zawołał. Hej! Stanisław!... Stani!... chodź no tu na chwilę mój chłopcze.
— Stanisław Picolet, pomyślał Jobin: Sta. Pi... toż samo... Mam go nareszcie.
Otwarły się drzwi główne. Wszedł Stanisław Picolet, spojrzał ciekawie na Jobin’a, a następnie, zwróciwszy się ku Fumelowi, czekał na zapytanie.
Sta. Pi... był młodzieńcem dwudziesto-czteroletnim, tego wzrostu co nasz agent policji, szczupły, lecz bardzo biednie ubrany.
— Stani, rzekł do niego Fumel, używając tego zwykłego skrócenia. Ow pan, nowo przybyły klient do naszego domu, pragnie pozyskać objaśnienia o pewnej damie. Przejrzyj notatki mój Stani.
Młodzieniec dobył z kieszeni obdarty portfel, kawałek ołówka i siadł gotów do pisania.
— Panie, rzekł Fumel, zwracając się do Jobin’a, zechciej powtórzyć nazwisko pomienionej osoby.
— Alina Pradier, wygłosił agent.
Dziwny uśmiech wybiegł na usta Stanisława Picolet.
— Już napisałem, rzekł. Jej adres?
— Ulica Frydlancka.

— Cóż pan życzy wiedzieć?
— Dla panny Aliny Pradier uczuwam wiele sympatji, lecz mało ufności, rzekł Jobin. Czynię dla niej stosunkowo wielkie ofiary, a mam powody wątpienia o jej moralności. Chciałbym przeto wiedzieć dokładnie, jak o niej sądzić w tej mierze, tak co do jej przeszłości, jako zarówno i teraźniejszości.
— Poznasz pan wymienione szczegóły w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Mamże przesłać panu te objaśnienia?
— Nie trzeba, sam przyjdę po nie, lecz zwłoka czterdziestu ośmiu godzin, to nazbyt długo. Czy nie możnaby pozyskać coś prędzej?
— Nie podobna! Policja żądałaby najmniej trzech dni czasu; my jednak jesteśmy zręczniejsi niźli agenci prefektury.
Jobin uśmiechnął się pomimowolnie.
— Pojutrze, na godzinę czwartą po południu sprawa już będzie przygotowaną, rzekł Stani, i salutując po wojskowemu przybyłego, wykręcił się na pięcie i wyszedł.
— A teraz, kochany panie i nowy nasz kliencie, rzekł Fumel, wypada nam pomówić o kwestji pieniężnej. Upewniam pana, iż wygórowaną nie będzie. Mamy ustanowioną taksę na sprawy tego rodzaju. Zwyczajem agencji jest wszakże odbierać połowę umówionej należności z góry przed rozpoczęciem interesu, a drugą połowę po dostarczonych objaśnieniach.
— Och! biedne moje oszczędności, pomyślał Jobin.
Zaczął się targować o wysokość wynagrodzenia z tak wielką energją i oporem, że otrzymał ustępstwo od taksy ustanowionej i złożywszy pieniądze na ręce Fumela, odszedł.
Na pierwszym przedziale wschodów spotkał Stanisława Picolet, który nań widocznie tam oczekiwał.
— Ugodziłeś się pan z pryncypałem? zapytał go żywo.
— Tak.
— I zapłaciłeś?
— Ma się rozumieć. Oto pokwitowanie.
— Czekaj pan na mnie w kawiarni, na rogu ulicy Croissant. Przyjdę tam za pięć minut, ponieważ mam panu coś ważnego do powiedzenia, coś bardzo ważnego.
Zadowolony z obrotu sprawy, Jobin udał się w miejsce wskazane, a usiadłszy w kącie przy stole, przeglądał dzienniki. Po kilku minutach ukazał się Stani... podszedł ku agentowi i zaczął rozmowę zapytaniem:
— Co mi podać każesz?
—Wszystko, co zechcesz. Rozporządzaj.
— Zgoda! Widzę, żeś dobry chłopiec. Hej! garson; zawołał, dwa jaja na miękko, kawałek szynki, butelka Maçou i kieliszek koniaku!
Posługujący stał w zamyśleniu.
— Ten pan zapłaci, dodał — Stanisław wskazując Jobin’a.
Garson nie wahał się dłużej.
— Kłopoczą mnie tu, z przyczyny starego rachunku — nędznych siedmnastu franków, wyszepnął Picolet, lecz, ja mam sposób. Cofnę moją klientelę a będę uczęszczał do Brébant’a. Ale nie o to tu chodzi. Roch i Fumel są łotrami; wyobraź pan sobie, że niemogą się obejść bezemnie, a pozwalają umierać mi z głodu! Nigdy ani grosz jeden nie spłynie do mej kieszeni.
— Ztąd potrzebujesz pan bezustannie dwudziestu, franków: ozwał się Jobin, przypomniawszy sobie o owym postscriptum w listach Sta. Pi.
Młodzieniec spojrzał na mówiącego ze zdziwieniem i nieufnością, sądził wszelako, iż zdanie powyższe odnosiło się do zaległego rachunku w kawiarni, o jakim mówił przed chwilą.
— Tak niestety! odrzekł, wciąż potrzebuję dwudziestu franków. Sądzę że będziesz tyle względnym i dasz, mi czterdzieści?
— To zależy od okoliczności, odpowiedział Jobin. Nie jest to o ile mniemam ani podarunek, ani pożyczka jakiej żądasz odemnie. Cóż mi więc ofiarujesz w zamian za dwa luidory?
— Objaśnienia, dotyczące Aliny Pradier natychmiast, bezzwłocznie.
— Jakto, już je otrzymałeś? zawołał agent udając zdziwienie.
— Mam je przy sobie, jak najściślejsze! Nic w nich nie brakuje. Za te dwa żółte pieniążki, otrzymasz pięćset szczegółów. No! jakże ci się to podoba?
— Targ dokonany, odparł Jobin sięgając po portmonetkę.
— Słyszałeś pan zapewne o morderstwie jakie narobiło tyle wrzawy, zaczął Picolet, schowawszy pieniądze do kieszeni.
— O zabójstwie barona Worms?
— To, to, właśnie! Otóż w tej sprawie mam najlepsze wiadomości. A więc, bankier Worms, był kochankiem tej panny. Odebrał ją swojemu kasjerowi, niejakiemu Fryderykowi Müller, który ukrywając przedemną swój adres i nazwisko, pisywał listy poste-restante, sądząc iż pozostanie mi nieznanym. Co więcej, ów Müller posełał tej jak ją zowią „Pomarańczy“ grube pieniądze. Zkąd je brał? Nie moja to sprawa. Śledziłem go zarówno i ztąd znam wszystkie szczegóły.
— Nie ulega więc wątpliwości, pomyślał Jobin, iż jest to ta sama kobieta. Trzeba dowiedzieć się o reszcie.
Stanisław Picolet, po zjedzeniu jaj, chciwie pochłaniał szynkę i wypróżniał butelkę.
— Patrząc na pański dobry apetyt, zaczął Jobin, sądzićby można, iż pan nie jadłeś śniadania?
— Przeciwnie, jadłem kiełbasę z kawałkiem chleba, ale to znaczy tyle co nic.
— Masz pan apetyt do pozazdroszczenia.
— Jadłbym trzy dni z rzędu bez przerwy.
— Zapraszam więc pana na obiad.
— Doprawdy? każesz mi pan dać obiad wspaniały?
— Przy ulicy Montorgeuil, pod skałą Caneale.
— Ach! jest to mojem marzeniem! Lecz wybacz, kochany kliencie, iż cię zapytam, zkąd pochodzi dla mnie nieznanego tyle życzliwości z twej strony?
— Rozmowa z tobą przyjemność mi sprawia, lubię tego rodzaju małe tajemnice i jestem pewny, że przy obiedzie opowiesz mi coś jeszcze bardziej ciekawego o Alinie Pradier, baronie Worms i kasjerze.
— I o żonie bankiera, dodał Picolet.
— Jakto, znasz baronowę, zapytał żywo Jobin.
— I wicehrabiego de Presles, zarówno! Znam wszystkich, w całym Paryżu. Ach! możesz wierzyć mojemu słowu, że policyjni agenci wobec mnie są niczem.
Jobin skrzywił się pomimowolnie, lecz rychły uśmiech pokrył owo skrzywienie.
Było to ciekawem w rzeczy samej, widzieć jednego z najzręczniejszych policyjnych agentów, czerpiącego objaśnienia od jakiegoś pobocznego członka agencji Koch i Fumel.
Zapłaciwszy za spożyte przez Picolefa śniadanie, Jobin, niechcąc go stracić z oczu ani na chwilę, z uderzeniem piątej godziny udał się wraz z nim do restauracji na ulicę Montorgeuil, gdzie wszedłszy do oddzielnego gabinetu, zadysponował wytworny obiad z likierami, jakie powinny były rozwiązać język gościowi.
Picolet zresztą lubił mówić wiele. Mówił zatem bez przerwy, a tak długo że o dziesiątej wieczorem, jeszcze znajdowali się obadwaj w restauracyjnym gabinecie, gdzie Sta. Pi... kompletnie pijany, wylewał łzy, ściskając z rozczuleniem agenta, który nawzajem przyrzekał dlań być bratem i ożenić się co prędzej, by mu dać możność czuwania nad swoją żoną i powiadamiania go, gdyby miała nastąpić jaka katastrofa małżeńska.
Jobin niepotrzebował już dowiadywać się więcej, wiedział wszystko, co tylko samemu było Picoletowi wiadomem.
Nie przytaczamy szczegółowo opowiadań tego ostatniego, którego wpływ dobrych potraw i silnego wina, czynił wymownym więcej, niżby było potrzeba. W zamian wyjaśniamy okoliczności, jakich nie mogła znać agencja domu Roch i Fumel.
Baron Worms przed zawarciem małżeństwa należał do kategorji ludzi pozbawionych wszelkiego poczucia moralności, nieumiejących stawić oporu namiętnościom jakiegobądźkolwiek one byłyby rodzaju. Jego wielki majątek, którego pierwotne źródło było zupełnie nieznanem i nadzwyczaj pomyślny wciąż obrót pieniężnych interesów czyniły zeń, finansistę wysoce poważanego w świecie giełdowym.
Jedną rzecz tylko ów naturalizowany Niemiec przekładał po nad pieniądze. Były to roskosze miłości. Uwielbiał kobiety, a niestały w swoich fantazjach, zmieniał często kochanki.
Przed kilku laty, jak wiemy, zajął się młodem dziewczęciem, sierotą, Walerją Langier, jaka w domu pewnego bogatego przemysłowca pełniła obowiązki nauczycielki i swojemi bezustannemu grzecznościami skompromitował ją do tego stopnia, że straciła miejsce.
Widząc biedne dziewczę osamotnionem, bez żadnych środków utrzymania, przekonany iż trzyma ją w swem ręku, kupić ją postanowił. Walerja jednak sprzedać się nie chciała. Odepchnęła ze wzgardą świetne ofiary barona w taki sposób, że bankier straciwszy wszelką nadzieję uczynienia z niej swojej faworyty, rzucił się na pociechę po otrzymanej odmowie, w rozpustę wszelkiego rodzaju.
Chybił jednakże celu. Nie tylko że o niej nie zapomniał, ale co gorsza, ów początkowo kaprys chwilowy, zmienił się w nim w gwałtowną namiętność. Powiedział sobie natenczas, iż bez tego młodego dziewczęcia żyć mu niepodobna i za jakąbądź cenę, mimo iż był wrogiem małżeństw w ogólności, postanowił zaślubić Walerję.

XIV.

Nie olśniona bynajmniej tym wielkim niespodziewanym majątkiem, młoda dziewczyna przyjęła oświadczyny, pana Worms i ów dziesięcio miljonowy bankier, chcąc się okazać wspaniałomyślnym, przyznał Walerji w ślubnym kontrakcie, jako jej posag, sumę sto tysięcy talarów, obdarzając ją obok tego klejnotami wysokiej wartości.
Nastąpiły zaślubiny.
Przez cztery pierwsze miesiące, młoda pani baronowa czuła się być dość szczęśliwą.
Ów były Niemiec, pragnąc poszczycić się niezwykłą pięknością swej żony, zaczął dostarczać jej zabaw i rozrywek różnego rodzaju, rzuciwszy ją tym sposobem w wir światowy, tak, ażeby nuda i smutek nie zdołały zbliżyć się ku niej; poczem wierny dawnym swoim i zwyczajom, usunął się od niej, tak jak to czynił dotąd ze swemi kochankami.
Zobojętnienie zastąpiło miłość, nie pozostawiając nawet owego tkliwego szacunku, w miejsce zniknionej namiętności.
Pozostawiwszy żonę na stronie, pan Worms z najwyższym cynizmem zaczął prowadzić życie wolnego libertyna. nie kryjąc się z wydatkami wielkich sum na kobiety z półświatka, ukazując się wszędzie w towarzystwie kurtyzanek najbardziej znanych w Paryżu, posuwając bezczelność aż do przyjmowania tych kobiet nocą, w swoim oddzielnym apartamencie, wobec własnych służących.
Mimo całej pobłażliwości Walerji, niepodobna było, by jako legalna małżonka, urażona w swej osobistej godności, nie uczuła owej obelgi. Obojętność, byłaby przyjęła bez szemrania, ale zniewaga tego rodzaju, rodziła pogardę, a pogarda, oburzenie. Odważyła się na wypowiedzenie kilku bardzo delikatnych uwag i na kilka i skarg cichych.
Za pierwszem odezwaniem się, baron zamknął jej usta brutalnie, odpowiadając jej z niemiecką opryskliwością, że zaślubiwszy ją bez majątku i dawszy jej tak świetną pozycję, nie wolno jej się oskarżać i że będzie działał dowolnie tak teraz, jak i w przyszłości.
Walerja opuściła głowę, otarła łzy i milczała, żałując i gorąco owych czasów, gdzie uboga, lecz niezależna, i utrzymywała się z udzielania lekcji. W owej epoce pracy i niedostatku, nadzieja przynajmniej ją podtrzymywała. Obecnie o szczęściu marzyć już nie wolno jej było.
Osamotnionej pośród bogactwa, żadna nie pozostawała nadzieja. Rozwiane sny niepowrócą już więcej.
Myliła się jednak tak sądząc.
Znalazł się pocieszyciel.
Wicehrabia Gilbert de Presles był od dwóch lat poufnym przyjacielem bankiera, jednym ze stałych gości w jego mieszkaniu. Żywa sympatja, jaką uczuwał dla Walerji od pierwszych chwil jej małżeństwa, wywołała uczucie głębokiej litości, gdy widział tę młodą kobietę zdradzaną przez męża, osamotnioną, znieważaną. Uczucie to szybko zmieniło się w miłość i powiedzmy od razu, w miłość dzieloną przez panią Worms, która z całą tkliwością uciekała się do tego ożywczego źródła.
Spieszymy dodać, że owa miłość była czystą, bez skazy, coś w rodzaju braterskiej przyjaźni, przynajmniej ze strony baronowej. Oboje młodzi i piękni, pokochali się nawzajem, nigdy wszelako ich ust nie złączył pocałunek.
Rzecz pewna, iż wicehrabia żywił w głębi duszy nadzieję, iż w bliższej lub dalszej przyszłości, ta kobieta oprzeć się nie zdoła obustronnemu gorącemu uczuciu, ukrywał jednak myśl tę głęboko i Walerja z niezachwianą ufnością wierzyła w ów platoniczny związek dusz, w czem znajdowała jedyne swe szczęście i zapomnienie boleści.


∗             ∗
Zeznania uczynione panu Boulleau-Duvernet, wkrótce po popełnionej zbrodni, powiadomiły nas, że Fryderyk Müller przedstawiwszy się za poddanego niemieckiego, był od lat siedmiu urzędnikiem, a od pięciu kasjerem w bankierskim domu pana Worms.

Przez te ostatnie pięć lat, Müller mógł rościć w rzeczy samej prawo do nazwy wzorowego kasjera. Niezmordowaną wytrwałość w pracy, pilność, zdolność, uczciwość, te tyle cenne zalety, w wysokim stopniu jednoczył on w sobie.
Mimo pozorów światowego człowieka, żył skromnie, unikał sposobności do zabaw, wynająwszy mały domek dla siebie przy ulicy de Neuilly, starając się jak najmniej wydawać, zbierając znaczne oszczędności z swej pensji.
Baron Worms cieszył się niewymownie ze swego pracownika i błogosławił berlińskiego korespondenta za nadesłanie sobie tak wyjątkowo doskonałego człowieka.
Pewnego wieczora, Fryderyk Müller nie mogąc wymówić się od zaproszenia jednego z kolegów, udał się na obiad do restauracji. Uczta w jakiej uczestniczyło pięciu zaproszonych, była nadzwyczaj ożywioną i przeciągnęła się do północy.
Fryderyk Müller ażeby nie okazać się dziwakiem, poszedł z towarzyszami na bal opery, gdzie spotkała go niespodziewana przygoda.
Jakaś kobieta, ująwszy go pod rękę, zaczęła go intrygować z przyczyny jego ponurej i smutnej fizjognomii.
Była ona wysokiego wzrostu, zamaskowana. Czarny kapturek pokrywał jej głowę, pod fałdami jedwabnego domina rysowała się kształtna postać, a głos mimo że nieco chrypliwy, wskazywał młodą istotę. Silna woń perfum wydzielała się z jej ubrania.
Müller odpowiedział z razu obojętnie na jej zaczepki. Zdawał się być wahającym i zakłopotanym, jak człowiek, do którego przemawia ktoś obcym językiem, w miarę jednakże, gdy owo domino rozwijało zastosowane do niego dowcipne żarciki, kasjer barona Worms zmienił się powoli; obłudna niemiecka powaga znikła z jego oblicza, zostawując miejsce wesołej efronterji doświadczonego hulaki emeryta i wkrótce odpowiadać zaczął z werwą, dorównywającą dowcipowi swej towarzyszki. Zapędził się tak dalece w swem oszołomieniu, że domino zawołało ze zdumieniem:
— Ależ mój niemiecki kasjerze, ty jesteś na wkroś paryżaninem!
— Znasz mnie więc? zapytał Müller?
— Tak, trochę, od dnia, w którym mi wymieniałeś czek, przez okienko swej kasy. Mówię ci otwarcie, bardzo mi się podobałeś. Lecz jedzmy na kolację, a raczej na śniadanie, ponieważ to już piąta nad ranem.
W gabinecie, domino zdjęło maskę i Müller przypomniał sobie iż w rzeczy samej widział niegdyś tę osobę.
Była to Alina Pradier, piękna brunetka z bujnemi splotami włosów tak czarnemi, iż barwa ich mieniła się w granatową prawie i czarnemi, piekielnie ognistemi oczyma.
Alina była istotą niebezpieczniejszą niż wiele jej podobnych.
Wychodząc tegoż samego dnia z pałacyku przy ulicy Frydlanckiej. w którym zamieszkiwała ta niegdyś kupcowa pomarańcz, Müller postanowił posłać tej swojej nowej kochance bransoletę złotą za dwadzieścia pięć luidorów. Nazajutrz jednak, rozmyślił się i sam zaniósł ów podarunek!
Po upływie tygodnia, szalenie zaszołomiony, a co więcej wściekle zazdrosny, pozyskał już nazwę „pana“ u pokojówki owej kokoty.
Przez trzy miesiące utrzymywał się ów związek przy pomocy wielkiej liczby listów w rodzaju tych jakie przytoczyliśmy powyżej.
Muller nie szczędząc pieniędzy, stał niezachwianie na zdobytej pozycji kochanka Aliny aż do dnia w którym spostrzegł iż jest zdradzanym. Co począć? Bardziej niż kiedykolwiek rozkochany badać ją zaczął, Alina Pradier skłamała, rzecz naturalna, spostrzegł to od. razu i postanowi! ją śledzić.
Od godziny dziewiątej z rana do czwartej po południu, kasjer przykuty jest do kasy, jak szyldach na warcie. Wszelka wycieczka jest niepodobną. Müller wynalazł na to sposób. Inni zrobią za niego to czego sam zrobić nie mógł.
Prospekt agencji Roch i Fumel jaki wpadł mu w ręce, przywiódł go na ulicę Montmartre. Stanisław Picolet otrzymał zlecenie szpiegowania Aliny Pradier, a kasjer dla ukrycia swego nazwiska rozkazał adresować listy pod inicjałami poste-restante w biurze pocztowem przy ulicy Rousseau, którędy codziennie przechodził wracając z biura.
W krótkim czasie przekonał się, że jego podejrzenia były uzasadnionemi. Miał rywala a tem groźniejszego, że był nim jego własny pryncypał, baron Worms.
Mąż Walerji, zawrócił sobie głowę Aliną Pradier, i rzecz nie do uwierzenia, roztoczyła ona nad nim absolutną władzę, dzięki zapewne wyższości wad swoich i zapanowała tak nad nim, jak dotąd żadna z kobiet.
Pewnego wieczora, a raczej pewnej nocy, wprowadzonej pod dach małżeński Alinie Pradier, przyszła fantazja zwiedzić sale przyjęcia w pałacu.
Pan Worms, zawsze i we wszystkiem posłuszny na jej skinienie, oprowadzał ją z zapaloną świecą w ręku.
— Bardzo to piękne, odpowiedziała popatrzywszy chwilę, radabym jednak widzieć to wszystko przy pełnem gazowem oświetleniu.
—- Chcesz? rozkażę natychmiast oświetlić, zapytał śmiejąc się baron.
— Jakto, tej nocy?
— Jednej chwili, w oka mgnieniu. Powiedz że życzysz sobie, a obudzę kamerdynera i w ciągu dziesięciu minut nastąpi illuminacja.
Alina Pradier potrząsnęła głową.
— Nie! Ja mam inną myśl, lepszą. Wydaj bal, ja na nim będę, zadecydowała stanowczo.
Baron spojrzał na swoją kochankę z osłupieniem. Mimo, że nawykł do kaprysów owej kobiety, wyż wymieniony jednakże przez nią, zdawał mu się przechodzić granicę najbardziej rozbujałej fantazji.
— Cóż to? co znowu? zawołała z gniewem Alina. Dlaczego patrzysz na mnie tak osłupiałemi oczyma, jak gdybym powiedziała coś szalonego?
— Jakto? Ty chcesz przyjść na bal do mnie, tu, do pałacu?
— Tak, chcę!
— Do mojej żony?
— Do twojej żony, do ciebie! Tak!
— Ależ to niepodobna, niepodobna! powtarzał.
— Ach! tępa głowo! zawołała z podrażnieniem. Jeśli bal będzie maskowy, któż zgadnie że ja na nim jestem?
Baron uspokojony, uśmiechać się zaczął.
— To prawda, odpowiedział, to prawda! Masz myśl doskonalą!
Nazajutrz pan Worms, którego cynizm nie cofał się przed najhaniebniejszem szaleństwem nakazanem przez Alinę, rozesłał po Paryżu liczne zaproszenia na bal „kostjumowo-maskowy,“ jaki miał się odbyć u niego w następującym tygodniu.
Przez cały tydzień rysownicy, krawcy i szwaczki renomowane, zasypanymi byli zamówieniami, jak niegdyś w przeddzień słynnego balu, wydanego przez księcia de Morny, jaki zostawił tyle pamiętnych wspomnień.
Przyszedł nareszcie ów wieczór tak niecierpliwie oczekiwany.
Około dziesiątej wieczorem, powozy zajeżdżać poczęły z zaproszonymi przed peron pałacu.
Pan Worms w kostjumie finansisty, złotem drapowanym z czasów Ludwika XV-go, stał w małym salonie dotykającym przysionka, odbierając osobiście karty zaproszenia, jakie podawał mu lokaj w porcelanowej, wazie japońskiej.
Baronowa z odkrytą twarzą, w skromnym kostiumię wieśniaczki Bretońskiej, czarownie była piękną tego wieczora. Przyjmowała ona przybywających w progu wielkiego salonu. Wszyscy oni prawie wymieniali swoje nazwiska, witając ją ukłonami.
Gilbert de Presles, zachwycająco piękny w ubiorze Palikara, pożerał ją wzrokiem.
Pomiędzy gośćmi, mężczyzna wysokiego wzrostu w kostjumie Armeńczyka stał nieruchomy pod oknem, nie mówiąc nic do nikogo, widocznie wyosabniając się z ogólnej wrzawy i wesołości.
Był to Fryderyk Müller, ponury, smutny, przygnębiony znaną nam troską, pełen nienawiści dla barona od chwili, w której tenże odebrał mu Alinę Pradier.
Salony zwolna się zapełniały.
Dwie niewidzialne orkiestry, umieszczone w górnej trybunie między krzewami raźno przygrywały. Organizowały się kadryle i bal dochodził kulminacyjnego punktu ożywienia.
Północ wybiła. Rytm uroczego walca cichnąć już zaczął. Obie orkiestry umilkły. Nagle szmer powstał ode drzwi wielkiego salonu, zbliżając się i rosnąc z każdą chwilą.
Ze strony męzkiej ów szmer wyrażał zachwyt i zdumienie, ze strony żeńskiej zdumienie wraz z oburzeniem.
Obecni powstali z miejsc swoich. Każdy miał coś do powiedzenia na ucho sąsiadowi swemu, albo sąsiadce.
We drzwiach salonu ukazała się kobieta majestatycznej postaci i bez najmniejszej oznaki zakłopotania szła pośród grupy osłupiałych gości.
Ta kobieta, której górną część twarzy pokrywała aksamitna półmaska, posiadała godne podziwu kształty plastyczne, odkryte więcej niżby przyzwoitość tego wymagała.
Była to Alina Pradier w kostjumie Oceanidy, jaki bywa jedynie widywanym w sztukach sensacyjnych niższego rodzaju, wobec publiki mniej drażliwej na względy przyzwoitości.
— Ależ to arcydzieło gustu i piękności, myśleli mężczyźni.
— Ach! to haniebne! szeptały kobiety.
Baron Worms po wejściu Oceanidy ukrył się wśród zaproszonych, złorzecząc nazbyt mitologicznemu przebraniu swej faworyty.
Oceanida zdawała się tego nie spostrzegać i zachowywała się tak swobodnie i śmiało, jak Wenus w „Orfeuszu w piekle.“
Zaproszeni zgromadzili się w około baronowej Worms, zarzucając ją pytaniami, jakie można streścić w tych słowach:
— Piękna osoba, lecz ekscentryczna. Zdaje się że sama przybyła? Twarz ma ukrytą pod maską, poznać jej zatem nie można. Tobie jednakże baronowo jako gospodyni domu, zapewne musi być znaną?
— W rzeczy samej, znać ją powinnam skoro znajduje się u mnie w salonie, wyjąknęła z pomięszaniem Walerja, podczas gdy jej serce dziwna uciskała trwoga, mimo to nieodgaduję, niewiem kto może być ona.
— Baron jednak wiedzieć powinien wszak sam odbiera karty zaproszonych gości?
— To prawda, pójdę zapytać go o to.
Tu pani Worms przeciskać się poczęła przez tłum zaproszonych szukając męża, którego odnalazła nareszcie.
— Mój przyjacielu, rzekła do niego z lekkiem zakłopotaniem, przychodzę do ciebie jako posłanniczka od obecnych tu dam. Dziwią się, niepokoją, mówiła dalej baronowa, obecnością osoby pięknej, niezaprzeczenie, ale ubranej w dziwnie nieprzyzwoity kostjum.
— Tak, kostjum jest nieco drastycznym, odrzekł pan Worms. Te włoszki mają tak mało taktu i zastanowienia. Nawykłe do obnażonych w swym kraju posągów, naśladują je przy przebraniu, nie widząc w tem nic złego.
— A! jest to więc Włoszka?
— Tak moja droga. Dama wysokiego rodu, niezmiernie bogata! Markiza de Mentano.
— Po raz pierwszy słyszę to nazwisko, wyszepnęła Walerja.
— I ja przed dwoma dniami nie znałem go wcale! Bądź jednak spokojną, to co ci mówię, jest autentycznem. Ambasador Włoski pisał do mnie wczoraj, polecając mi swoją szlachetną rodaczkę i prosząc dla niej o zaproszenie na nasz bal.
— Zaprosiłeś więc zapewne i markiza wraz z jego żoną?
— Nie, ona sama przebywa w Paryżu. Uspokój więc proszę, obecne tu damy, których skromność cierpiałaby może na niedyskrecji tego kostjumu.
Walerja odeszła a za chwilę później zaczęło krążyć po salonie to zdanie z ust do ust powtarzane:
— Jest to wielka dama włoska, protegowana przez ambasadora.
I przygłuszono rodzący się skandal.
Orkiestry grać zaczęły i tłum młodzieży otoczył Oceanidę, zapraszając ją do następujących kadrylów.
Podawszy rękę jednemu z nieb, dozwoliła się prowadzić.
Zadziwiło jednak kawalera owej mniemanej cudzoziemki, kilka drastycznych wyrazów, wybiegłych z różowych jej ust pomimowolnie, ale młodzieniec ów mało podróżując po świecie, wytłumaczył sobie, że w owym pięknym kraju Italii gdzie kwitnie pomarańcza, wszystkie wielkie damy w podobny sposób się zachowują.
Kilka bufetów zaopatrzonych w zbytkowne potrawy i napoje umieszczono na galerji przyległej do wielkiego salonu.
Młodzieniec zaprowadził tam piękną Włoszkę.
— Może pani pozwoli podać sobie kilka kropel wina szampańskiego? zapytał.
— Dobrze, odpowiedziała, nie tylko kilka kropel, ale cały kieliszek i to pełny po brzegi.
Wychyliła go, następnie drugi, a potem trzeci.
— No! teraz dobrze się czuję, dodała, idźmy rozpocząć polkę, potrzebuję ruchu, uczuwam jak gdyby chodziły mi mrówki po nogach.
Mniemana markiza odwiedzała bufet po kilkakrotnie, racząc się Cliquot’em pomięszanym z winem Bordeaux i ponczem palonym, skutkiem czego kompletnie sobie podpiła.
Po wychyleniu ostatnich tamże kieliszków, stanęła pośród zebranych gości a chwiejąc się z boku na bok, zawołała.
— Precz tańce salonowe i przekleństwo im wraz z obłudą salonów! Zbierajcie się w około mnie młodzieńcy, zobaczycie jak się to zdobywa kawalerów! Zobaczycie czegoście dotąd niewidzieli! Tam gdzie panuje przymus nie ma zabawy!
I zerwawszy szybkim ruchem maskę, odkryła obecnym oblicze Aliny Pradier przezwanej „Pomarańczą.“

XV.

Wielu młodych ludzi i niektórzy ze starszych mężczyzn znali osobiście Alinę. Wszyscy wiedzieli o jej bliskich stosunkach z baronem Worms. Nastąpiło więc ogólne osłupienie, w połączeniu ze wstrętnem zgorszeniem. Szmer oburzenia i dające się słyszeć wykrzykniki, zdradzały stan umysłów zebranych tu gości.
Pani Worms wszystko widziała, wszystko zrozumiała.
Śmiertelna bladość pokryła jej oblicze. Przez parę sekund wahać się zdawała, poczem powziąwszy stałe postanowienie, zbliżyła się ku swemu mężowi, który starał się nie stracić równowagi umysłu, wobec ogólnego a tak jawnego oburzenia.
Nastąpiła chwila głębokiego milczenia, grupy się rozstąpiły, dając wolne przejście znieważonej małżonce w jej własnym domu.
Walerja położyła rękę na ramieniu barona i rzekła zaledwie dosłyszanym głosem.
Nie oskarżam cię, panie, żebyś był wspólnikiem nikczemnego planu, jaki się odbył przed oczyma zebranych. Przypuszczam że cię oszukano, nadużyto twej dobrej wiary i wszyscy przekonają się o tem jeżeli przez szacunek dla mnie i znajdujących się tu osób, wypędzisz natychmiast ztąd tę kobietę!
Baron mocno się zarumienił. Czuł słuszność żądania ze strony żony. Żałował gorzko nie haniebnego czynu, jaki popełnił, lecz następstw mogących wyniknąć z tego.
Pozostawało mu jedyne honorowe wyjście z owego położenia. Należało mu, zebrawszy całą energję, wyrzucić za drzwi ową nikczemną istotę, tego obrzydłego skandalu. Nie miał ku temu odwagi, przeto postanowił silą brutalności wydobyć się z przygniatającego go położenia.
— Czyś zmysły straciła? odrzekł usiłując onieśmielić Walerję surowością głosu. Ma więc być zwyczajem w naszym domu znieważanie gości? Innej ja grzeczności oczekiwałem z twej strony! Ktokolwiekbądź wstąpi w nasze progi, szanowanym być powinien! Kto czyni mi zaszczyt odwiedzenia mnie, nie odmówi zaszczytu i pozostania u mnie na dłużej!
— A wiec ta kobieta?
— Ta „pani“ jest moim gościem, zawołał baron z gwałtownością, wskazując gestem Alinę. Nakazuję ci ją szanować!
— Nie każesz więc jej odejść?
— Nie! i bronić jej będę, gdyby było trzeba nawet przeciw tobie!
— A zatem ja jestem tutaj zbyteczną? wyjąknęła Walerja. Zatem ja wyjść ztąd powinnam?
— Jeśli tak sądzisz, możesz to uczynić!
Pani Worms zadrżała, przejęta zgrozą. Spojrzała na męża i Alinę Pradier.
Blade oblicze barona przedstawiało wyraz dzikiego, niewzruszonego postanowienia.
Alina zwycięzko się uśmiechała.
Pani Worms z okrzykiem ciężkiej boleści, chwyciwszy się za głowę jak obłąkana, wybiegła z salonu, podczas, gdy w około niej i po za nią rozlegał się szmer głębokiego współczucia i litości.
Zaledwie zniknęła ta nieszczęśliwa kobieta, szmer ustał, a jego miejsce zajęło tak pogardliwe milczenie, że pan Worms, nie zdolny stawić dłużej czoła burzy, wywołanej swoim cynizmem, chwycił za rękę Alinę, wołając:
— Wychodź pani!... Mają słuszność. Nadużyłaś mej dobrej wiary. Nie tu jest miejsce dla ciebie!
I wyprowadził ją, a raczej wywlókł aż do przysionka, gdzie zarzuciwszy jej płaszcz na ramiona, rozkazał kamerdynerowi odprowadzić ją do powozu, sam zaś powrócił do salonu, gdzie starał się wytłómaczyć obecnym ów skandal, wynikły z nadużycia jego ufności przez włoskiego ambasadora.
Słuchano przez grzeczność owych objaśnień, pozornie dając niby im wiarę, wiedziano jednak dobrze co o tem sądzić i powyżej opisane przez nas zdarzenie tak ujemnie oddziałało na zebranych, że zabawa odrodzić się już nie zdołała.
Piękności zaproszone przez barona, uważały się słusznie za ciężko obrażone przez wprowadzenie kobiety z półświatka do ich towarzystwa, obok czego poczytywały sobie za obowiązek stanąć po stronie znieważonej pani Worms.
Napróżno obie orkiestry z podwójną werwą wygrywały walce i kadryle, rozpoczęło się wyludnianie salonu i wkrótce w owych rozległych, rzęsiście oświetlonych apartamentach pozostało jedynie kilku amatorów ostatniego kotyljona.
Walerja wyszedłszy schroniła się do zimowego ogrodu, słabo oświetlonego, pełnego bujnej wegetacji, zacienionego zielenią na kształt dziewiczego lasu, przyległego do galerji, na której zastawionemi były bufety.
Gilbert de Presles szedł za nią, zbaczając roztropnie wśród tłumu zebranych, aby zapobiedz wszelkiej niedyskretnej ciekawości; zaś kasjer Fryderyk Müller, niemy świadek skandalu wywołanego przez Alinę Pradier. postępował ostrożnie za wicehrabią.
Walerja upadla na ławkę umieszczoną w ciemnym zakątku zimowego ogrodu i ukrywszy twarz w dłoniach, gorzko płakała. Nagle zadrżała i wybiegające łkanie stłumiło się w jej piersiach.
Pan de Presles ukląkł przed nią.
Po raz pierwszy oddała swe drobne ręce pocałunkom tego, którego dotąd kochała jak brata.
Czyż można było uważać to za winę z jej strony? Biedna kobieta tak potrzebowała być przez kogoś kochaną.
— Ach! Gilbercie, szepnęła, ty jeden mi tylko na świecie pozostajesz. Zbyt wiele na mnie spada niezasłużonego wstydu, zbyt wiele otacza mnie niegodziwości! Dziś zniewaga publiczną się stała. Bóg świadkiem na nią nie zasłużyłam. Czuję iż braknie mi sił do zniesienia czegoś podobnego! Osłoń mnie swoją opieką, Gilbercie. Broń mnię i ocal!
Oddzielony od wicehrabiego i Walerji pnącemi się tylko krzewami i liśćmi, po za któremi się ukrył, Fryderyk Müller był niewidzialnym świadkiem powyższej rozmowy. Posiadł tajemnicę dwóch istot, gorąco się kochających, mimo, że ani jednego wyrazu miłości nie wymówiły ich usta. Domyślił się, że Gilbert posiadać musiał klucz od furtki. Poznał ich nocne schadzki w małej altance ogrodowej i z radością szeptał sobie:
— Baron Worms zabrał mi moją kochankę. Nadejdzie dzień niezadługo, w jakim rzucę mu w twarz zdradą jego żony! Niewinna dotąd owa platoniczna tkliwość inne wkrótce przybierze rozmiary.
Nazajutrz Müller wrócił do agencji Roch i Fumel, i połączył się na nowo z prawą ręką tegoż zakładu, nieoszacowanym Picolet’em.
Sta... Pi. został proszonym przezeń o rozpoczęcie swej śledczej pracy, wszakże tym razem nie nad Aliną Pradier, ale nad żoną barona Worms.
Picolet rozpoczął bezzwłocznie swój nadzór po nad zakochanemi, co lubo nie przyniosło na razie rezultatów pożądanych, w dalszej przyszłości nie chybiło celu.
Baron Worms okazywał się być coraz więcej brutalnym, coraz bardziej zobelżał swą żonę, czyniąc tym sposobem wspólne pożycie małżeńskie niemożebnem.
Pewnego dnia w przystępie szalonego gniewu, poważył się unieść rękę na Walerję.
Od owej to chwili zrodziło się w umyśle baronowej postanowienie ucieczki dla uchronienia się raz na zawsze od tyle wstrętnej i ciężkiej egzystencji.
Picolet, któremu owo nowego rodzaju szpiegowanie bardzo do gustu przypadało, podsłuchał plan wyjazdu dwojga zakochanych, o czem nie omieszkał powiadomić Müllera.
Pisząc: „na jutro postanowione“ znaczyło to, że nazajutrz Gilbert de Presles z baronową mieli wyjechać z pałacu.
Ow współpracownik agencji Roch i Fumel, jak wiemy, w stanie podpiłym, opowiedział te rzeczy szczegółowo Jobinowi, biorąc go za młodzieńca szalenie zakochanego w Alinie Pradier, a tem samem wielce o nią zazdrosnego. Zakończył opowiadanie temi słowy:
— Otóż ociekli oboje, jak sobie to ułożyli. Lecz niech mnie djabli porwą, jeślim nie przewidywał, że przed ową ucieczką wyporządkują na czysto kasę bankiera.
— Zatem pan sądzisz, że to oni zabrali pieniądze? zapytał Jobin.
— Dobre zapytanie! Któż więc inny mógłby to zrobić? Sądzę że nie pan, ani ja zarówno.
— Ileż osób wiedziało o ich wyjeździe? badał dalej: agent.
— No! dwie osoby, ja i pan kasjer.
— Nikt więcej?
— Nikt! Gotów jestem położyć na to głowę pod gilotynę.

— Dobrze, dobrze! rzekł Jobin głośno, a w duchu pomyślał: Skoro tak, mam sprawę, w kieszeni!

XVI.

Późno wieczorem wyszedł nasz agent z restauracji „pod Skałą Caneala“, zostawiwszy Stanisława Picolet w stanie upiłym.
Wsiadłszy do fiakra, kazał się zawieść na ulicę Frydlancką do panny Aliny Pradier.
Przyjemna owa osóbka oczekiwała na przybycie pewnego, bardzo bogatego przemysłowca, jaki jej w dniu poprzednim został przedstawionym i wydała najsurowszy rozkaz swej służbie nie wpuszczania nikogo, prócz wyż wymienionej osobistości.
Jobin na kartce papieru nakreślił te słowa: „Ze strony pana prefekta policji“ rozkazując pokojówce doręczyć natychmiast ów papier swej pani.
Jakoż nastąpił bezzwłocznie skutek pożądany i agent został wprowadzonym do buduaru Aliny.
Znalazł ją bardzo wzburzoną i niespokojną, mimo że usiłowała ukryć swoje wzruszenie.
— A! to pan, zawołała, który przychodzisz ze strony policji?
— Tak pani. Oto moja karta agenta.
— Co to znaczy? Czego chcą odemnie? Ja nie zrobiłam nic złego. Powiedz pan, czy mi zagraża jakie oskarżenie?
— Nie, upewniam, jeżeli pani odpowiesz szczerze na kilka przezemnie zadanych ci pytań; w przeciwnym razie, oczekuje cię Saint-Lazare.
— Zapytaj mnie pan, wołała z trwogą, odpowiadać będę prawdę, najczystszą prawdę. O czem chcesz ażebym ci mówiła?
— Oznacz mi pani cyfrę pieniędzy, jakie Fryderyk Müller, kasjer pana Worms wydał na ciebie przez kilkomiesięczny czas trwania związku waszego, lecz proszę o ścisłe oznaczenie sumy!
Alina Pradier miała zwyczaj, jak wiele jej koleżanek zapisywania u siebie regularnie przychodów i wydatków. Służącą jej do tego oprawną księgę położyła przed Jobin’em:
— Otóż co pragnąłem wiedzieć, rzekł tenże zsumowawszy ogół do 60,000 franków wynoszący. Pomnij pani, dodał, że nikt na świecie, a nadewszystko Fryderyk Müller wiedzieć nie powinien że ja tu byłem, i że pani ze mną się widziałaś. W razie najmniejszej niedyskrecji czeka cię Saint-Lazare!
Przestraszona Alina milczeć przysięgła i agent wsiadłszy do fiakra kazał się wieść do mieszkania pana Boulleau-Duvernet.
Ów sędzia śledczy był w domu. Siedział nad aktami tej sprawy, studjując je pilnie.
— Ty, u mnie? O tej godzinie? zawołał, widząc wchodzącego Jobin’a. Czy masz mi coś nowego do powiedzenia.
— Tak jest, panie sędzio.
— Tem lepiej, ponieważ ów wicehrabia wraz z baronową sprawiają mi wiele kłopotu. Podczas mego długoletniego prawniczego zawodu, nie spotkałem podobnie zatwardziałych hultajów. Panią Worms doprowadziło to aż do zemdlenia, prawdziwego omdlenia, skonstatowanego przez lekarza. Nie chcą się przyznać do niczego. Potrzebaby nam było mieć przeciwko nim jakieś przekonywające ważne dowody; masz że takowe?
— Zdaje mi się że je pozyskałem.
— Dowody ich zbrodni?
— Przeciwnie, ich niewinności.
Boulleau-Duvernet zerwał się z fotelu ale tym razem nie zgromił Jobina jak poprzednio.
— W takim razie, odrzekł po chwili milczenia, któżby według ciebie mógł być zabójcą barona?
— Odpowiem na tę kwestję lecz niech pan sędzia przed tem zapytać pozwoli, czy ów list bezimienny, pisany do pana Worms znajduje się w aktach leżących na tym biurku?
— Oto jest, rzekł sędzia.
Wziąwszy go Jobin, wyjął z pugilaresu ćwiartkę niebieskawego papieru, znalezionego przezeń w bibule kasjera i przyłożył ją do listu. Nie tylko że wycięcia obu kawałków zgadzały się z sobą najzupełniej, ale wyrazy widoczne wewnątrz: „Papiernia w Essone“ łączyły się również doskonale.
— Ha! zawołał Jobin z dźwiękiem tryumfu, byłem o tem przekonany! Teraz mogę powiedzieć z absolutną pewnością: Mordercą barona Worms jest Fryderyk Müller!
— Ależ to szaleństwo!
— Ja mówię że prawda.
— Dowody, przedstaw mi dowody!
— Posiadam ich wiele! Na ich zebranie to właśnie zużytkowałem dzisiejsze popołudnie i wieczór. Niech pan sędzia wybaczyć raczy pewne nielegalności w mojem postępowaniu choćby ze względu na wieńczący je skutek.
Tu opowiedział on w krótkości szczegóły, wiadome czytelnikom.
Po kilkakrotnie w czasie jego opowiadania sędzia brwi marszczył z niezadowoleniem, nie przerywał jednak mowy agenta, a gdy ten skończył:
— Masz słuszność, rzekł. Zgadzam się z tobą w zupełności. Fryderyk Müller zrabował kasę, aby wywrzeć zemstę na tym, który mu zabrał tę kobietę. Powiadomiony przez swego szpiega o wyjeździe baronowej z wicehrabią, korzystał z ich ucieczki, ażeby zwalić na nich cały ciężar zbrodni i zgnębić ich pod nawałem pozornych dowodów. Dokonałeś mistrzowskiego dzieła, demaskując tego łotra, Jobin’ie. Jestem z ciebie zadowolony. Nie należy zatem pozwolić aby tak niebezpieczny złoczyńca wymknął się z rąk sprawiedliwości. Udzielę ci pełnomocnictwo ujęcia go i sprowadzenia, jakie wykonasz jeszcze tej nocy.
Boulleau-Duvernet wziąwszy arkusz papieru, zapełnił go, podpisał i podał Jobinowi. Agent schował pomieniony arkusz do portfelu, ale nie ruszył się z miejsca.
— Na co czekasz, zapytał go sędzia.
— Prawdziwy zaszczyt przynosi mi pańskie oświadczenie iż pan jesteś ze mnie zadowolonym, wyszepnął Jobin z lekkiem zakłopotaniem, polegając na tem, upraszałbym o położenie we mnie całkowitego zaufania, a tem samem i odłożenie do jutra wieczorem przyaresztowania Müllera.
— Dlaczego ta zwłoka?
— Podobna jemu osobistość posiada tysięczne sposoby do wymknięcia się z rąk sprawiedliwości, znajdzie on nawet środek za pomocą którego oczywistość zmieni w zwątpienie. Ja więc zobowiązuję się przeszkodzić wszelkim jego wybiegom i zmuszę go do wyznania winy wprzód zanim stanie przed panem sędzią.
— Ty to uczynisz? jakim sposobem?
— Racz mnie pan, błagam, nie badać w tym względzie.
Boulleau-Duvernet zamyślił się chwilę.
— Niech i tak będzie, rzekł, nie badam cię o szczegóły twojego planu. Działaj według własnego przekonania, lecz bądź ostrożnym, bacz pilnie aby ów nędznik z rąk ci się nie wymknął.
— Niech pan sędzia będzie spokojnym. Będę osobiście czuwał tej nocy nad małym domkiem w którym ów kasjer zamieszkuje. Jutro z rana dwaj agenci zastąpić mnie przyjdą i nie stracą go z oczu na chwilę. Oni to doręczą mu rozkaz przyaresztowania. Gdyby Fryderyk Müller wiedziony instynktem uciec chciał drogą żelazną, w drodze pochwycić go zdołają.
— Daję ci pełnomocnictwo w tej sprawie.
— Dzięki panu sędziemu za tyle zaufania, rzekł Jobin i wyszedł.
Nazajutrz z rana kasjer o zwykłej godzinie, udał się pieszo do biura bankierskiego Worms, śledzony w pewnej odległości przez jednego z kolegów Jobin’a.
Drugi policjant, stał na stanowisku około domku i dostrzegł przybywającą z miasta służącę Müllera, która otworzywszy drzwi kluczem weszła do mieszkania. Po ukończeniu swojej roboty odeszła koło południa.
Agent pozwolił jej oddalić się na pewną odległość, poczem doścignąwszy ją, przedstawił posiadane upoważnienie i zaprowadził do komisarza policji, który uspokoiwszy wystraszoną kobietę, kazał jej pozostawić sobie klucz od mieszkania kasjera, polecając aby do jutra rana nigdzie z domu nie wychodziła.
Po zamknięciu biur, Fryderyk Müller poszedł do kawiarni, gdzie dingo i uważnie wczytywał się w gazetę sądową publikującą szczegóły o „Sprawie Worms“, przyaresztowaniu osobistości podejrzanych o morderstwo, jako i obciążających je dowodach.
Następnie udał się jak zwykle na obiad do angielskiej restauracji, przy ulicy Magdaleny, z tamtąd na Pola Elizejskie na przechadzkę i wrócił na ulicę de Neuily około dziewiątej wieczorem.
Ów mały domek w jakim zamieszkiwał, dziś już nie istnieje. Wznosił się on w pobliżu fortyfikacji, był jedno piętrowym. Na parterze znajdowała się jadalnia, salon i kuchnia. Na pierwszem piętrze gabinet pracy i dwie sypialnie. Po za domkiem znajdował się maleńki ogródek, zacieniony kilkoma drzewkami, wychodzący na drogę wiodącą w pole. Za to wszystko Fryderyk Müller płacił rocznie komornego tysiąc dwadzieścia franków.
Gazowe latarnie umieszczone w pewmej od siebie odległości, słabo oświetlały tę ulicę, szczególnie podczas ciemnych nocy.
Kasjer wracając do domu, nie zwrócił uwagi na fiakr stojący o kilkadziesiąt kroków dalej, przed sąsiednim domem. Otworzywszy drzwi, zapalił zapałkę, minął pierwsze piętro a wszedłszy do pokoju tak skromnie umeblowanego jak cela zakonnika, zapalił lampę.
Zaledwie zdołał to uczynić, zabrzmiał głos dzwonka od strony bramy tak gwałtownie iż kasjer drgnął pomimowolnie.
— Co to znaczy? pytał sam siebie z niepokojem. Nie spodziewam się nikogo. Nigdy nikogo tu nie przyjmuję. Kto może dzwonić o tej godzinie? Ktoś się pomylił bezwątpienia, lub który z uliczników zadzwonił dla zabawki.
Powtórnie przedłużone a bardziej gwałtowne dzwonienie, zadało kłam jego twierdzeniu.
Müller podbiegłszy ku oknu otworzył je i wychylił się na zewnątrz.
Przy bramie jakaś czarna postać stojąca na chodniku rysowała się wyraźnie.
— Czego pan żądasz? zapytał kasjer.
— Pragnę się widzieć z panem Müller, odrzekł głos, na dźwięk którego zadrżał pytający.
— Cóż pan chcesz od niego? badał dalej.
— Odpowiem ci na to panie Fred, skoro mnie wpuścisz do swego Luwru, co radzę ci uczynić jak najprędzej dla ułatwienia rozmowy.
— Kto jednak jesteś?
— Ha! ha! niepoznajesz mnie po głosie? zaśmiał się pytający, to dziwna. Nie lubię wygłaszać mego nazwiska na ulicy. Proszę więc otwórz, ponieważ mam nader ważne szczegóły do udzielenia ci panie Fred, szczegóły nie cierpiące zwłoki.
— Idę, rzekł Müller zamykając okno.
I otworzywszy w biurku szufladę, wyjął z niej mały rewolwer, wsunął go do kieszeni i szedł z lampą w ręku, żeby otworzyć.
— Nie jest to grzecznie dać wyczekiwać na ulicy biednemu Sta Pi. zawołał przybyły, wpadając z pośpiechem w dziedziniec.
— Ach! to pan, panie Picolet, odrzekł kasjer poznając w mroku szczutą postać i blade oblicze współpracownika agencji Koch i Fumel.
— No! tak, ja jestem. Czyż cię to dziwi panie Müller?
— Zkąd znasz moje nazwisko, mój adres?
— Jakież to naiwne zapytanie, odrzekł Picolet śmiejąc się głośno. Czyliż pan nie znasz mojego rzemiosła jakie mi nakazuje wszystko i o wszystkiem wiedzieć? Gdym pisywał do pana listy poste-restante, pod inicjałami F. M. wiedziałem już wtedy, iż mam zaszczyt korespondować z panem Fryderykiem Müller, kasjerem barona, Worms i nie mało krwi sobie napsułem widząc z pańskiej strony tak mało przezorności w zachowywaniu „incognito.“
— W jakim celu przychodzisz pan dziś do mnie?
— Ażeby porozmawiać.
— Cóż pan mi masz do powiedzenia? Służyłeś mi pan, ja ci zapłaciłem, skwitowaliśmy się nawzajem.
— Nie dosyć na tem. W pomienionej okoliczności musimy przeprowadzić dyskusję. Ja pana uważani jako mojego dłużnika i mam nadzieję że w ciągu pięciu minut pan przyznasz mi słuszność w tym względzie.
Müller potrząsnął głową przecząco.
— Płacę, com winien, odpowiedział; nigdy więcej.
— Zgoda, lecz jeżeli pan dłużnym coś jesteś?
— Nic dłużny nie jestem.
— Tak pan uważasz? No! to od chwili w której pożegnam się z panem, pójdę do pewnego sędziego śledczego, o którym zdaje mi się pan słyszałeś, do sędziego Boulleau-Duvernet i prosić go będę ażeby on uregulował pomiędzy nami rachunek, skoro pan niechcesz sam tego uczynić.
Kasjer zbladł jak ściana.
— Nic rozumiem o co chodzi? wyjąknął zmieszany.
— No! to pan jutro zrozumiesz, odparł Picolet. Dobranoc panie Fred, wybacz że cię napróżno kłopotałem. Odchodzę.
— Jakto, nie wyjaśniwszy mi słów swoich?
— Wszak pan mnie słuchać nie chciałeś.
— Przeciwnie. Mów pan. Wejdź ze mną.
— To co innego. Stajesz się pan grzecznym jak widzę i jestem pewny że w krótkim czasie obadwaj porozumieć się zdołamy.
Müller szedł po wschodach prowadząc przybyłego za sobą do pokoju.
— Siądź pan, rzekł wskazując mu krzesło i jednocześnie przenosząc lampę w głąb pokoju, dla ukrycia przerażającej bladości swej twarzy. Powróciwszy, siadł i zaczął: Mówiłeś mi pan o sędzim śledczym, co to ma znaczyć? Dla czego?
— Sądzę iż pan o tem wiesz dobrze.
— Nic niewiem.
— A zatem będę miał przyjemność powiadomić pana. Pracowałem dla ciebie kochany panie Fred, i sądzę że pan byłeś z mych drobnych usług zadowolonym.
Müller rzucił się niecierpliwie.
— Do rzeczy! zawołał, przystępujmy do rzeczy.
— Ależ to właśnie jądro kwestji. Jesteśmy w całej pełni. Wszakże pan wiesz ile od ciebie z trudem wydostałem podczas bezustannego śledzenia Aliny Pradier, barona Worms, baronowej jego żony i wicehrabiego de Presles, ich przyjaciela. Nędzną sumę dochodzącą najwyżej czterystu franków.
— Cóż mnie to obchodzi? Dałem więcej niż ugodziłem!
— Powinno pana wiele obchodzić. Jestem biedakiem, bez żadnych środków utrzymania. Czwartą część życia spędzam na ustawicznem bieganiu za sztuką dwudziestofrankową, jaka rzadko kiedy pochwycić mi się daje. Czy to nazywa się życiem, zapytuję pana, jeśli się ma jak ja upodobanie do zabaw i chęć do wyławiania pieniędzy? A więc zaprzysiągłem sobie iż jeśli kiedykolwiek znajdę sposobność do pozyskania majątku, chwycę się tego obiema rękami i wymknąć się temu nie pozwolę. Taka właśnie sposobność dziś mi się wydarza, trzymam ją i nie wypuszczę nigdy!
— Pozwoliłem panu mówić, nie przerywałem, rzekł kasjer, wyznam jednakże iż coraz mniej pana rozumiem.
— Panie Fryderyku Müller, potrzebuję stu tysięcy franków, zawołał Picolet.
— Może pan spodziewasz się dostać je odemnie?
— Stanowczo, ma się rozumieć!
Müller wzruszył ramionami.
— Jesteś pan żartownisiem, albo szalonym!
— Ni jednym, ni drugim, odrzekł Picolet. Mówię na serjo, w pełnej przytomności zmysłów. Daj mi pan sto tysięcy franków, to cię nie zrujnuje, zostanie ci jeszcze trzysta pięćdziesiąt siedm tysięcy z tej sprawy. Piękny grosz zaiste!
Müller zerwał się z krzesła.
— Co, co pan mówisz? wyjęknął wzburzony.
— Mówię że zabrałeś pan czterysta pięćdziesiąt siedm tysięcy z kasy barona Worms, zamordowawszy go, i że mnie się należy część z tego!
— Ach! nędzniku! zawołał kasjer gotów skoczyć z zaciśniętą pięścią na przybyłego.
Picolet nie poruszając się z miejsca, powstrzymał go, ukazując siedmiostrzałowy rewolwer, poczem rzekł:
— Nie czyń głupstw nadaremnie. Moje postanowienie jest niewzruszonem, zresztą nie zrobię ci nic złego. Nie służąc w policji, nie jestem zobowiązanym do oskarżania ciebie. Daj mi sto tysięcy franków, a stanę się twoim wspólnikiem, zachowując tajemnicę, która pomimo wszystko djabelnie jest podłą. No jakże zgadzasz się na moją propozycję?
Fryderyk Müller odzyskał krew zimną.
— Jesteś zuchwałym łotrem! rzekł z pogardliwą ironją, ten jednak proponowany mi szantaż nieprzyjdzie do skutku! Czegóż mam się obawiać z twej strony, co mi zależy na tak głupiem i śmiesznem oskarżeniu? Mordercy barona Worms znajdują się już w rękach sprawiedliwości, widać że o tem nie wiesz, lub zapomniałeś. A więc powiadamiam cię o tem, i przypominam. Nie tylko jesteś nędznikiem panie Picolet lecz jesteś i głupcem.
Przybyły wstawszy, ukłonił się komicznie i odrzekł:
— Dzięki za komplement, panie kasjerze. Wszystko to bardzo piękne, ale błąkamy się w manowcach. W ów wieczór popełnionego morderstwa, od jedenastej do godziny pierwszej po północy, znajdowałem się w ogrodzie, od którego klucz mi dałeś. Jakaś dziwna myśl przyszła mi do głowy. Postanowiłem jako amator prowadzić dalej śledztwo rozpoczęte przez ciebie. Zachciało mi się widzieć naocznie wyjazd dwojga rozkochanych. Widziałem jak odjeżdżali pozostawiwszy za sobą otwartą bramę. Wiedziony ciekawością a może i myślą jakiego zysku, wemknąlem się do pałacu. Widziałem jak palce ci drżały gdyś kreślił wyrazy w liście bezimiennym, jaki później znaleziono w ręku zmarłego. Widziałem wchodzącego barona Worms. Widziałem... Mamże dokończyć co potem widziałem?
— Nie! wykrzyknął Müller, przytłumionym głosem. Milcz! milcz!
— Wszystko to zapisałem sobie w najdrobniejszych szczegółach w przewidywaniu iż gdyby mnie spotkał jaki wypadek, sędzia Boulleau-Duvernet odebrałby nazajutrz nader pewną drogą, ów mały dokument. No! jakże teraz, przyjmujesz mą propozycję?
— Tak.
— Dasz mi sto tysięcy franków?
— Dam, lecz pod warunkiem.
— Pod jakim?
— Że otrzymawszy te pieniądze wyjedziesz na trzy miesiące z Paryża.
— Lecz będę mógł później powrócić?
— Tak, bo w ciągu tych trzech miesięcy zrobię co mi pozostaje do zrobienia.
— Zgadzam się i czekam na pieniądze.
— Mniemam iż sądzisz mnie być tyle przezornym, iż banknotów jakie policja odkryć by mogła, nie trzymam u siebie. Są one umieszczone w pewnem miejscu. Dziś w nocy wydostać ich nie mogę, wszak jeśli podejrzywasz że cię chcę oszukać, pozostań u mnie, a jutro równo z dnia brzaskiem zapłacę ci za twoje milczenie.
— Nie! wypłacisz mi je natychmiast! zawołał przybyły innym zupełnie głosem, który nie był dźwiękiem mowy Picoleta. Musisz zapłacić, za oddaną sobie przysługę!
To mówiąc, zerwał perukę z wypomadowanemu na skroniach puklami, odrzucił przyprawione wąsy i zamiast cynicznej twarzy Stanisława Picolet, Müller ujrzał przed sobą szydercze oblicze Jobin’a.
— Fryderyku Müller, aresztuję cię w imieniu prawa! mówił agent dalej. Oto wydane mi ku temu upoważnienie! Bez oporu więc, zapowiadam! Wiesz że jestem uzbrojony. Komisarz policji oczekuje we fiakrze, przed bramą z dwoma silnymi agentami. Poddaj się więc, radzę!
Kasjer wydał okrzyk wściekłości, jak dzikie zwierzę nagle w zasadzkę schwytane, szukał wzrokiem wyjścia nie znajdując go wcale.
Jobin spokojny, uśmiechnięty, bawił się rewolwerem.
Po upływie sekundy i Müller się uspokoił.
— Poddaję się, rzekł głucho.
— Najlepiej uczynisz.
Agent zbliżywszy do ust świstawkę, wydał z niej dźwięk ostry.
— Powiadamiam, rzekł, komisarza i moich kolegów, że sprawa ukończona. Wejdą tu. Bądź spokojny, mają oni klucz od twojej służącej.
Słychać było otwierające się drzwi od ulicy.
Fryderyk Müller wybuchnął dzikim śmiechem, a włożywszy rękę do kieszeni, wyjął z niej rewolwer i w mgnieniu oka wystrzelił trzykrotnie w Jobin’a.
Agent padł jak masa bezwładna na podłogę.
Zabójca wywrócił lampę, zapanowała głęboka ciemność w pokoju pełnym krwi.

XVII.

Policja naprzód przewiduje wszystko. Komisarz i agenci zaopatrzyli się w małą zakrytą latarnię, jaką otworzyli wchodząc do domu. Trzy strzały rewolwerowe rozległszy się w milczeniu nocy, powiadomiły o jakiejś ponurej tragedji rozgrywającej się na pierwszem piętrze.
Przebiegłszy szybko schody, weszli do pokoju gdzie odbyła się scena wyż przez nas opowiedziana.
Jobin leżał rozciągnięty na podłodze pośród kałuży krwi, jakiej upływ zwiększał się z każdą chwilą. Był on przedmiotem jaki naprzód wpadł wchodzącym przed oczy.
Nieszczęśliwy agent nie dawał znaku życia. Jeden z policjantów podniósł go, chcąc obejrzeć rany.
— Natychmiast się nim zajmiemy, wyrzekł komisarz, przedewszystkiem jednak trzeba nam szukać i odnaleść mordercę.
Sypialnia nie zawierała najmniejszego zakąta, żadnej kryjówki, w której Fryderyk Müller mógłby się po nowej swej zbrodni.
Przeszukano dwa inne pokoje; były prawie próżne, zaledwie cośkolwiek umeblowane.
Jedno z okien, dostrzegli szeroko otwarłem a to okno wychodziło na ogródek.
— On tędy uciekł, rzekł jeden z policjantów. Piętro jest dość wysokie i być może że ów łotr połamał nogi w upadku.
Nie tracąc czasu, zeszli wszyscy na dół.
Deszcz od kilku dni wciąż padał. Głębokie ślady obcasów dostrzedz się dawały w rozmiękłej ziemi ogródka. Takież same ślady prowadziły do nieco wzniesionego muru, wychodzącego na drogę. Kilka kamieni obrosłych bluszczem leżało pod murem i dla człowieka lekkiego, z silnem postanowieniem, przeskoczyć go było igraszką.
— Uciekł nam ten łotr! zawołał komisarz. Piękna wyprawa zaiste.
— Ba! odrzekł jeden z agentów, da się to wszystko powetować. Gdyby spróbował dziś w nocy wyjechać z Paryża, jutro go schwytają. Wszystkie oddziały żandarmerji odbiorą nakaz depeszami, a zabójca ten jest łatwym do rozpoznania. Nie odważy się jechać drogą żelazną, upewniam. Zbyt jest przezornym aby wpadł w wagon, jak w zastawioną pułapkę. Nie to mnie jednak niepokoi.
— Cóż wiec takiego?
— Jobin. Tak dobry chłopiec. Zdolność pierwszorzędna! Szczerze go żałuję! A jednak sam winien temu co nastąpiło. Pragnął sam działać, aby pozyskał sławę gorliwego agenta i otóż jaki los sobie zgotował!
— Być może ocalić go jeszcze zdołamy.
— Miejmy nadzieję, ale ja na to nie liczę.
Komisarz z agentami wrócił na pierwsze piętro.
Rozebrano Jobin’a i spostrzeżono z przerażeniem że trzy kule przebiły ciało. Powstrzymano krew szarpiami i bandażami i przeniesiono bezwładnego do fiakra wioząc go do najbliższego szpitala.
Doktór służbowy zbadał ranionego i ku wielkiemu zdumieniu obecnych oświadczył, iż jakkolwiek głębokiemi były zadane rany, żadna z nich nie zdawała się być śmiertelną i że gdyby nie nastąpiły jakieś nieprzewidziane komplikacje, agent może powrócić do zdrowia za kilka tygodni.
Boulleau Duvernet oczekiwał niecierpliwie zawiadomienia, jakie oddałoby w jego ręce człowieka, którego odtąd uważał za wyłącznego sprawcę tych zbrodni. Około jedenastej godziny wieczorem ujrzał wchodzącego do siebie komisarza policji, mocno niezadowolonego, który mu opowiedział nastąpione szczegóły bynajmniej nie korzystne dla ścigających mordercę.
Sędzia śledczy usiłował się uspokoić powtarzając, iż jeśli dziś nie schwytano zbrodniarza, jutro go na pewno schwytają.
W oczekiwaniu jednak na spełnienie tego, trzeba było co prędzej rozstrzygnąć o losie baronowej i wicehrabiego, których niewinność nie ulegała teraz zaprzeczeniu, wobec nowego morderstwa i ucieczki kasjera.
Boulleau-Duvernet spędził noc całą na redagowaniu raportu, prosząc, ażeby Izba Sądowa wydała w jak najkrótszym czasie rozkaz wrócenia wolności uwięzionym.
Wyszedłszy z Conciergerie Walerja Worms miała zaledwie kilkuminutową rozmowę z panem de Presles i udała się dla przepędzenia roku żałoby do jednego z tych domów religijnych, gdzie przyjmują damy pensjonarki.
Odnajdziemy niezadługo wicehrabiego i baronową, obecnie jednak nadmienić musimy, iż po upływie dni kilku, pani Worms powiadomioną została, iż odnaleziono w papierach bankiera testament, własną ręką kreślony w miodowych miesiącach małżeństwa.
Mocą owego testamentu, baronowa pozostawała ogólną spadkobierczynią majątku.
Cyfra owej tak niespodziewanie pozyskanej fortuny, dosięgała jedenastu milionów!
Powróćmy wszakże do Fryderyka Müller, który dla wielu czytelników nie jest może tak całkiem nieznanym, jakby to zdawać się mogło.
Położywszy Jobin’a trzema strzałami z rewolweru, Müller wbiegł do sąsiedniego pokoju, a zamknąwszy drzwi za sobą, otworzył okno i na ryzyko, skoczył z pierwszego piętra w ogród. Stanął szczęśliwie na nogach i nawet w głowie nie zamąciło mu się wcale. W minutę później, znajdował się na wierzchołku muru z którego zeskoczył na drogę wiodącą w obręb fortyfikacji.
— Umknąłem zręcznie! wyszepnął. Jestem ocalony!
Pewien, iż przez kilka minut co najmniej będą przeszukiwać jego mieszkanie, szedł przez ulicę de Neuilly krokiem spokojnym i udał się w stronę Łuku Tryumfalnego, gdzie wsiadłszy do fiakra kazał się wieść do rogatek Tronowych. Następnie wszedł do pierwszego lepszego domu, z którego wyszedł natychmiast, zapytawszy odźwiernego o jakiegoś zmyślonego lokatora, który to manewr powtarzał po kilkakrotnie w różnych odmiennych częściach Paryża i nakoniec około godziny pierwszej po północy, zapłacił fiakrowi, wysiadłszy na rogu ulicy świętego Dominika.
Wyłącznym celem tej jego nocnej przejażdżki było pozyskanie możności pozostawania jak najdłużej w powozie. Spojrzawszy na oddalający się fiakr, Müller poszedł dalej o kilkadziesiąt kroków i zadzwonił do wysokiej jakiejś kamienicy. Drzwi otworzyły się. Głęboka ciemność panowała w bramie. Odźwierny gaz zagasił przed udaniem się na spoczynek. Ów łotr właśnie na to rachował.
— Kto idzie? pytał odźwierny przez szybę swego okienka.
— To ja, ojcze Andrzeju, ja, Godard, rzekł kasjer głosem, w którym nie było śladu niemieckiego akcentu.
— A! wróciłeś więc już pan ze wsi, panie Godard?
— Jak widzisz ojcze Andrzeju.
— Może pan chcesz światła?
— Nie, mam przy sobie zapałki. Nie przychodźcie jutro do mnie zbyt rano. Jestem znużony i chcę spać długo.
Kasjer udał się schodami na piąte piętro i wszedł do małego mieszkania składającego się z dwóch pokoików.
Na cztery miesiące przed tem w przewidywaniu mogących nastąpić wypadków, najął to mieszkanie pod nazwiskiem Godarda, podając się za właściciela ziemskiego w okolicach Pontoise, pragnącego mieć stałe pomieszczenie w Paryżu.
Od czasu do czasu przychodził tam nocować, zwykle po północy i w przyjaznych stosunkach zostawał z odźwiernym.
Zamknąwszy drzwi za sobą, zapalił dwie świece, zdjął flakon szczelnie zamknięty z półeczki starego biurka i trzecią część płynu z pomienionego flakonu nalał w miednicę napełnioną czystą wodą.
Zanurzywszy głowę w tej mięszaninie zmył nią silnie swe włosy, z których zniknęła barwa rudawa, a stały się one zupełnie czarnemi.
Następnie położył się i spał spokojnie przez kilka godzin. Wstawszy nad ranem, przystrzygł sobie faworyty i z wprawą komedjanta przygotowującego się do wystąpienia na scenie, przyprawił sobie czarną jedwabistą brodę, a po nad górną wargą długie zakręcane wąsy.
Ukończywszy to, założył na nos binokle i przejrzawszy się w zwierciadle wyszepnął:
— No! tu, nie przyjdą mnie szukać, na pewno zresztą pan Godard właściciel ziemski z departamentu Seine i Oise nie jest bynajmniej podobnym do niemieckiego kasjera Fryderyka Müller, jak ów Fryderyk Müller nie jest podobnym do hrabiego Loc-Earn’a.
Ów były kochanek Henryki, wypuszczony z domu poprawy w Poissy, miał przy sobie kilka banknotów tysiąc frankowych zaoszczędzonych przezeń z pensji sekretarza i intendenta, jakie zdołał wsunąć w kieszeń w chwili zaaresztowania go w pałacu d’Auberive.
Po niespodziewanym wejściu Henryki do klasztoru i zniknięciu dziecka wraz z rybakami z wyspy Saint-Denis. Robert Loc-Earn, nie chcąc rozpoczynać na nowo awanturniczego życia w nizkich sferach społecznych, gdzie policja mogłaby go odnaleść, osądził, że pobyt w Paryżu był dlań niepodobnym przez lat kilka.
Postanowi! więc opuścić Francję i szukać fortuny w Hamburgu i Baden.
Ów nędznik, jak go znamy, ze świetną intelligencją przyswajał sobie łatwo wszelkie cudzoziemskie narzecza. Nauczył się w kolegium języków niemieckiego, włoskiego, ruskiego i angielskiego.
Przeżywszy lat trzy po drugiej stronie Renu, mówił tak biegle po niemiecku jak gdyby zrodzony w tej narodowości.
Pragnąc ze znanych nam powodów zmienić francuskie swe pochodzenie, przedstawiał się jako Badeńczyk i wyrobił sobie akt urodzenia na nazwisko Fryderyka Müllera.
Z biegiem czasu namiętność gry opanowała do tego stopnia Roberta Loc-Earn’a, czyli raczej Fryderyka Müllera, że straciwszy na szulerce wszystkie pieniądze, znalazł się nagle bez żadnych środków utrzymania.
Pozostawało mu jedynie wystrzelić sobie w skroń z rewolweru. Traf niespodziewany nadarzył mu sposobność do zawarcia znajomości z pewnym Prusakiem, ze strony którego zjednał sobie sympatję eleganckiem wielko światowem zachowaniem się i bystrą inteligencją.
Ów młodzieniec, syn bogatego bankiera widząc kłopotliwe położenie tego, którego sądził być swoim współziomkiem, ofiarował mu miejsce w biurze swojego ojca.
Loc-Earn przyjął propozycję, wypełniał przyjęte obowiązki z nadzwyczajną gorliwością i zadowoleniem zwierzchników, gdy baron Worms zażądał przez korespondencję wysłaną do jednego z kolegów, przysłania sobie urzędnika ze znajomością obcych języków, ów Berlińczyk wysiał mu Fryderyka Müllera z najlepszemi rekomendacjami.
Wiemy, iż po upływie dwóch lat, ów mniemany Badeńczyk został kasjerem.
Przez cale lat siedm Loc-Earn działał jak uczciwy człowiek, mimo przerażająco skalanej swojej przeszłości, a być może nawet dla tego.
Porównywając swe przeszłe życie pełne niebezpieczeństw i niepokojów, ze swą obecnie czynną egzystencją, uczciwą zapełnioną pracą, kasjer przyznawał sobie, że przyjemnie jest zasypiać wieczorem bez trwogi, aby zostać obudzonym nazajutrz przez komisarza policji i żandarmów.
Ów łotr spodziewał się po upływie dwudziestu lat gorliwej pracy zostać posiadaczem dość okrągłej sumki pieniędzy, z jakiej niepotrzebowałby zdawać rachunku ludzkiej sprawiedliwości.
Nieszczęściem jednak ta jego nowa moralność była moralnością wyrachowania i samolubstwa, nie oparta na żadnej z tych trwałych podstaw honoru i wierzeń, jakie jedynie nadają człowiekowi niewzruszoność w jego prawości.
Otóż jak wiemy, Loc-Earn który dotąd nigdy nie kochał, nigdy, nawet Henryki d’Auberive, owej uroczej, istoty, zaszołomiony namiętnie w Alinie Pradier, wypróżnił dla niej swą kasę, wydał wszystkie oszczędności, a chcąc pokryć deficyt zaczął grać na giełdzie, co zamiast dopomódz, pogorszyło jego położenie.
Na kilka dni przed owym balem kostjumowym, wydanym przez barona Worms, Müller poznał, że niepodobna mu będzie przeciągnąć dłużej nad kilka tygodni sfałszowania ksiąg rachunkowych, mimo że to czynił z wielką zręcznością.
Dowiedziawszy się o istniejącej miłości pomiędzy Walerją Worms a panem de Presles i ich projekcie odjazdu, przyszła mu myśl spełnienia ostatniej jeszcze kradzieży i zrzucenia tego wszystkiego na rachunek zbiegów.
Wieczorem, w dniu odjazdu baronowej i Gilberta de Presles, wemknąl się w głąb ogrodu a potem do pałacu, gdzie zapaliwszy świecę otworzył kasę, wyjął z niej złoto, banknoty, a zamknąwszy ją chciał uciec, gdy posłyszał na bocznych schodach kroki powracającego pana Worms.
Zaledwie zdołał zgasić świecę i zapuścić firanki u okna, gdy ukazał się bankier z lampą w ręku, przybywający po piętnaście tysięcy franków dla Aliny Pradier. Otworzył kasę a ujrzawszy ją opróżnioną, spojrzał w około siebie obłąkanym wzrokiem.
Zatrzymał spojrzenie na firance, której lekkie poruszenia fałdów całkiem źle zrozumiał.
— Okno być musi otwarte, rzekł sam do siebie i tędy umknął ów złodziej.
Postąpił parę kroków aby upewnić się o tem.
Kasjer niechybnie mógł zostać odkrytym. Baron przyzwałby pomocy, nastąpiłoby przyaresztowanie, sąd i galery.
Loc-Earn nosił zawsze przy sobie sztylet w kieszeni. Skoczył jak tygrys i baron w jednej chwili z przerżniętem gardłem padł nie wydawszy krzyku.
Morderca natenczas z potwornym spokojem zapalił świecę, oddarł kawałek papieru, nakreślił list bezimienny pismem zmienionem i nie dozwoliwszy nawet zaschnąć ostatnim wierszom, zgniótł papier i wsunął go w rękę zmarłego.
Reszta szczegółów jest nam wiadoma.
Od owej chwili miesiąc upłynął.
Mniemany Godard właściciel ziemskiej posiadłości w departamencie Seine i Oise pod pozorem dręczących go bólów reumatycznych nie wychodził z mieszkania, gdzie odźwierny przynosił mu obiady i dzienniki.
Po upływie dwóch tygodni, ów więzień dowolny zauważył iż przestano zajmować się sprawą Worms’a. Wszelkie poszukiwania policji w celu odnalezienia Fryderyka Müller były nadaremnemi. Sądzono że ów łotr przemknąwszy się przez granicę, uciekł do Niemiec.
Nikt nie przypuścił, ażeby kasjer mógł się ukrywać w Paryżu i zwolna zapominać o nim poczęto.
Pawdziwa broda odrosła przez ten czas mniemanemu Godardowi pod przyprawną brodą; z końcem miesiąca poznał że ta ostatnia była mu niepotrzebną. Przemiana była kompletną. Nie podobna byłoby dostrzedz obecnie jakiejkolwiekbądź łączności z owym Francuzem o czarnym zaroście, a tym niegdyś niemieckim kasjerem z rudemi włosami i faworytami.
Müller oznajmił wreszcie swojemu odźwiernemu, że reumatyzm go opuścił i powraca na wieś. Jakoż w rzeczy samej opuścił Paryż, uwożąc z sobą czterysta pięćdziesiąt tysięcy franków, skradzionych baronowi Worms.
Wielu innych hultajów tego rodzaju, zadowolniłoby się tą sumą. Loc-Earn jednak skutkiem poprzednich swoich stosunków z Aliną Pradier uczuł wzrastające w sobie pragnienie zbytku, wytwornego życia i roskoszy rożnego rodzaju.
Jak niegdyś marzył o posiadaniu majątku pana d’Auberive, tak teraz śnił o milionach.
Dla jakich planów oddalił się więc z Paryża?
Najprzód sądził, iż wypada mu żyć w pewnej odległości od tego wielkiego miasta, dopóki sprawa Worms nie przejdzie w stan całkiem zapomnianego wspomnienia. Następnie uczuwał konieczną potrzebę stworzenia sobie nowej indywidualności, utrwalonej na niezaprzeczonych dowodach, zważając, iż wszelkie przybrane nazwiska niedostatecznie pokryćby mogły jego zbrodniczą przeszłość.
Ażeby dosięgnąć owego upragnionego celu postanowił zwiedzić kraj cały, w oczekiwaniu na jakiś szczęśliwy traf i dobrą gwiazdę.
Jedno i drugie pomyślnie mu posłużyło.
Pewna miłosna awantura, zawiązana na drodze żelaznej, powiodła go we Franche-Comté, do małej wiejskiej oberży w Cusane, w pobliżu Baume-les-Dames.
Pewnego wieczora gdy zapaliwszy cygaro stanął we drzwiach tego zajazdu, podziwiając malowniczy krajobraz rozścielający się przed jego oczyma, spostrzegł pomiędzy tem zwaliska starego zamku feudalnego, z czworograniastą wysoką wieżycą, sięgającą prawie aż pod obłoki.
— Co to za ruiny? pytał oberżystę.
— Są to zwaliska zamku Croix-Dieu.
— Piękna nazwa, wyszepnął Loc-Earn.
— Baronowie de Croix-Dieu w dawnych czasach, mówił dalej oberżysta, byli bogatszymi nawet od hrabiów Cavabas. Wszystkie lasy i ziemie uprawne w okolicy do nich należały, począwszy od Pont-les-Moulins, aż po drugiej stronie do Gruillon, a nawet dalej. Wszystko to zwolna zniknęło.
— Rodzina zatem wygasła?
— Nie ze wszystkiem, ale już prawie.
— A! istnieją więc jeszcze baronowie Croix-Dieu?
— Tst! wyrzekł oberżysta, kładąc palec na ustach.
Loc-Earn usiłował odgadnąć powód tego nagłego znaku milczenia, gdy spostrzegł nadchodzącego małego zgarbionego starca, w długim połatanym surducie, w czapce wełnianej na głowie i drewnianych sabotach.
Ów starzec trzymał w ręku koszyk, a w nim wypróżnioną butelkę i drugą flaszkę mniejszej objętości, oraz blaszany półmisek.
— Janie Simon, rzekł drżącym głosem do oberżysty, każ mi podać za dwa sous chleba, za dwa również zupy, za cztery sous mięsa, za cztery wina i za sześć sous wódki.
— Natychmiast, panie baronie, rzekł właściciel zajazdu, odbierając koszyk z naczyniami, w który miał włożyć tę skromną żywność w zamian za otrzymane dziewięćdziesiąt centymów.
— Żegnam pana barona, ozwał się wynosząc koszyk napełniony pokarmem.
— Do widzenia, Janie Simon, rzekł starzec. I szedł chwiejnym krokiem drogą, którą przybył.
— Cóż to za dziwna osobistość? pytał Loc-Earn.
— Jest to ostatni z baronów Croix-Dieu, odparł zapytany. Sądziłbyś pan zapewne iż ma on lat z dziewięćdziesiąt, gdy rzeczywiście, liczy dopiero rok siedmdziesiąty. Nie dziwna! Ów biedny człowiek odmawia sobie wszystkiego, z wyjątkiem kieliszka wódki, jaka, go podtrzymuje na siłach. Widziałeś pan co sobie kupił. Jest to żywność na dwa dni dla niego.
— Jest skąpym?
— Nie! jest tylko ubogim. Trzysta franków rocznej renty panie, niema co z tem wiele wojować.
— Zamieszkuje w zamku?
— Nie, mieszka on w starym domu, zbudowanym w tych zwaliskach przez jego dziada którego to budynku, rzecz prosta nie jest w stanie utrzymać. Leci tam woda podczas deszczu, jak z fontanny.
— Sam mieszka?
— Sam zupełnie. Nie ma żony, dzieci, ani służącej. Miał brata znacznie młodszego od siebie, który wyjechał z kraju od dawna, zaciągnąwszy się do jednej z armii cudzoziemskich, nie chcąc służyć we Francji. Mówią, że ów brat umarł, na pewno jednak nie jest to wiadomem. Co zaś do tego starca, nie pożyje on długo. Kiedykolwiekbądź znajdziemy go skostniałym na posłaniu. Zresztą nie zależy mu wiele zapewne na tak cieżkiem i smutnem życiu.
Robert Loc-Earn spał mało tej nocy, a myślał wiele. Nazajutrz z rana poszedł do ruin zamczyska i zaczął rozmawiać ze starcem, który mimo słabej pamięci przypomniał sobie, iż przed kilku laty odebrał wiadomość o śmierci swojego brata, chwalił położenie zamczyska, piękne widoki i nakoniec za kupno tych ruin żądał okrągłą sumę dziesięć tysięcy franków płatne natychmiast w brzęczącej monecie.
Dziesięć tysięcy franków, pięćset franków rocznej renty, to bogactwo dla ubogiego!
Loc-Earn zgodził się i akt sprzedaży zamczyska został tegoż samego dnia podpisany przez obie traktujące strony u notarjusza w Baumes-les-Dames.
Wracając z miasta w starym wynajętym powozie, były Fryderyk Müller wyjął z kieszeni pięćdziesiąt luidorów a zabłysnąwszy temi nowemi sztukami złota przed oczyma zdumionego starca rzekł do niego:
— Ofiaruję panu te tysiąc franków w zamian za familijne twoje papiery i korespondencje twojego brata i to natychmiast jeżeli zgadzasz się na moją propozycję.
Ugoda została zawartą.
Loc-Earn polecił sobie dostarczyć w merostwie tej wioski akt urodzenia barona Croix-Dieu, zmarłego na obczyźnie, przekonawszy się pierwej, że ów akt niebył nigdy przed tem zapisanym w księgach stanu cywilnego. Zostawszy odtąd właścicielem zamku, Croix-Dieu wyjechał z Franche-Comté, zobowiązawszy oberżystę, aby od czasu do czasu dawał mu wiadomość o starcu.

XVIII.

Załatwiwszy się z tem, zajął się przeglądaniem listów kreślonych przez Filipa Croix-Dieu do jego starszego brata.
Korespondencja ta powiadomiła go, że ów francuski szlachcic służył jako oficer w armii Austryackiej, że był bezżennym, że szybko awansując, pozyskał kilka krzyżów wojskowych, poczem pewnego dnia, podał się nagle do dymisji.
Ostatni list jego, pisany przed czterema laty, oznajmiał o udaniu się w podróż do Azji, gdzie bezwątpienia śmierć go zaskoczyła.
Po upływie trzech miesięcy były kasjer barona Worms otrzymał list od oberżysty z Cusane. Ostatni z baronów Croix-Dieu nie cieszył się długo otrzymaną fortuną, umarł, tknięty atakiem paraliżu.
Loc-Earn wyjechał bezzwłocznie do Austrji, gdzie kazał sobie dostarczyć duplikaty legalizowane, służby pana de Croix-Dieu, jak również dowody posiadanych przezeń orderów.
Wróciwszy do Francji w 1868 roku wynajął w Paryżu pod nazwiskiem Filipa de Croix-Dieu antresolę przy ulicy Saint-Lazare, którą urządził sobie nader przyzwoicie i elegancko.
Filip de Croix-Dieu przedewszystkiem przedstawił się pewnemu staremu szlachcicowi francuskiemu, któremu historja jego mniemanej rodziny była dobrze znana a przez jakiego został nader życzliwie przyjętym w przekonaniu, że to był prawdziwy Croix-Dieu, powracający z obczyzny.
Przy protekcji tego szlachcica, podwoje wszystkich domów arystokratycznych do jakich wejść podobało się Loc-Earnowi, przed nim się otwarły.
Przed upływem pół roku, baron stał się człowiekiem mody, wziętym, pożądanym, wydatkującym bez liczenia się z pieniędzmi, grającym grubo w karty, płacącym w ciągu dwudziestu czterech godzin swe długi przegrane i nie mającym żadnych wierzycieli.
Gdyby dziwiło kogoś, jak mógł prowadzić życie światowe, rozległe, ze skromnych dochodów, jakie mu przynosiły pieniądze, skradzione z kasy pana Worms, powiemy, że ów łotr zuchwały, miał obok tego i inne źródła, których tajemnicę wkrótce odsłonimy i że obok tego był pewien, iż rychlej czy później pochwyci w swe ręce miljony, jakiemi dopełni naruszony kapitał.
Lecz otóż doszliśmy do punktu, na którym zatrzymaliśmy się w pierwszej części naszego opowiadania, dla cofnięcia się w przeszłość głównej osobistości naszej powieści.
Czytelnicy zrozumieją teraz przerażenie owego Croix-Dieu po odebraniu listu bezimiennego podpisanego inicjałami: X. Y. Z, jaki jedynie Sariol mógł napisać.
Ów list, jak sobie przypominamy, powiadamiał:
„Jeden z twych dawnych przyjaciół, któremu szczęście nie sprzyjało w osiągnieniu tak świetnej, jak twoja sytuacji, odwołuje się do twej wspaniałomyślności, z tem większą ufnością, iż zna do głębi wszystkie twe sprawy.“
Ostatnie wyrazy przejęły drżeniem mniemanego Croix Dieu.
O jakich sprawach mówił to Sariol? O czem mógł wiedzieć? Czyliżby fatalność miała go powiadomić o prawdziwem nazwisku zabójcy barona Worms?
Bądź co bądź, gdyby nawet ów nieznajomy znał jego odległą przeszłość, byłoby już to równie przerażająco niebezpiecznem.
Jakakolwiekbądź denuncjaja, zwróciłaby nań uwagę policji i Croix-Dieu nie mógł bez drżenia spojrzeć przed siebie, gdzie ukazywał mu się sąd z wyrokiem na galery.
— Co począć? zapytywał sam siebie po dziesięciokrotnem odczytywaniu tego listu, jaki wymykał mu się z rąk drżących. Wyjechać z Paryża, to ruina? Zresztą uciekać przed niebezpieczeństwem bez walki, rzecz podła! Będę walczył! tak, walczyć będę! powtarzał. Dość czasu mi pozostanie, skoro się ujrzę zgubionym, do rozsadzenia sobie czaszki wystrzałem z rewolweru. Od jutra działać pocznę. Noc niesie dobrą radę. Zobaczymy!
Po monologu tym, gorączkowo wypowiedzianym, potrzebując ruchu, powietrza, dla uspokojenia nerwów, chodził przez dwie godziny po Paryżu, na los szczęścia, nie wiedząc gdzie i dokąd idzie. Około północy znalazł się na placu Bastylii.
Przypomniał sobie naówczas, iż wypadałoby mu dowiedzieć się czegoś o Andrzeju San-Rémo, wsiadłszy przeto do fiakra kazał się zawieść na ulicę Boulogne, z tem silnem przekonaniem, iż dowie się tam o śmierci tego młodego człowieka. Omylił się jednak tym razem.
Gdy wszedł do pokoju, oświetlonego bladym blaskiem nocnej lampy, doktór wychodził ztamtąd właśnie, aby w przyległym gabinecie przespać się nieco i Jerzy Tréjan, leżąc na szezlongu, znajdował się w pobliżu łóżka chorego.
Posłyszawszy otwierające się drzwi, spojrzał, położył palec na ustach i zbliżył się ku wchodzącemu.
— I cóż? zapytał Croix-Dieu z cicha uścisnąwszy rękę artysty. Mam nadzieję iż nie usłyszę złej wiadomości?
— Nie mogę powiedzieć, iż mu jest lepiej, lecz stan jego zdrowia nie pogorszył się.
— Szczegóły, opowiadaj co prędzej szczegóły!
— Gdybyś pan przybył przed pięcioma minutami, byłbyś się widział z doktorem. Znajduje się on w sąsiednim pokoju, gotów przybyć na każde wezwanie. Nie chce mi czynić nadziei, ale wydaje mi się być mniej niespokojnym. Nie mogę wierzyć, ażeby wyrok przezeń wydany, miał być niezmiennym. Nie wyobrażasz pan sobie ile żywię współczucia i szczerej życzliwości dla tego młodego człowieka, którego poznałem przed kilkoma dniami. Gdyby umarł opłakiwałbym go gorączkowo, lecz on nie umrze. Nie. Musimy go ocalić! Śpi daleko spokojniej niż w chwili, gdy pan ztąd odchodziłeś, pójdź, zobacz i osądź!
Croix-Dieu, zbliżywszy się do łóżka, ujrzał, że nadzieje Jerzego nie były złudzeniem.
Przerażająca skostniałość ciała, jaka nastąpiła po konwulsjach, zniknęła. Blade oblicze Andrzeja spokojnie spoczywało na poduszkach. Oddech równy unosił piersi szeroka jedynie krwawa plama na białem cienkiem prześcieradle przypominała tragedję, odbytą w lasku Winceńskim i pchnięcie szpadą Grisoll’a. Gdyby nie owa plama, można byłoby sądzić, iż się widzi przed sobą śpiącego rekonwalescenta po długo przebytej chorobie.
— Wiec jakże ci się zdaje, baronie? zapytał Jerzy po chwili milczenia.
— Masz słuszność, odparł Croix-Dieu, stan zdrowia ranionego jest mniej niebezpiecznym, nieszczęściem jednak nie będąc lekarzami, nie możemy się nazbyt oddawać nadziei.
— A jednak ów jego spokój głęboki.
— Jest dobrą wróżbą, to pewna. Czy wszakże będzie on długotrwałym?
Jednocześnie jak gdyby na potwierdzenie słów barona, zmieniła sic fizjognomia Andrzeja.
Nie przebudził się, ale rzucił nagle. Silny rumieniec zapałał na jego policzkach, cała fizjognomja wyrażała jakąś egzaltację a raczej uwielbienie, usta na wpół otwarte szeptały cichym głosem wyrazy:
— To ona! tak, to ty, pani! O! ja ciebie poznaję. To ty jesteś. Podnieś, błagam, tę woalkę. Odkryj twe cudne oblicze po raz ostatni przed memi oczyma, które już jutro zamkną się na wieki! Nie odmawia się prośbie umierających, a ja umieram! Żyć u stóp twoich, lub umrzeć dla ciebie, pani, było moim przeznaczeniem. Nie mogąc żyć, kochając ciebie, chcę umrzeć z tą miłością w mem sercu. Będzie to szczęściem dla mnie! Ach! gdybyś wiedziała jak ja cię kochałem! Gdybyś wiedziała!
Głos Andrzeja coraz słabszym się stawał. Usta jego się poruszały, lecz słów, jakie wymawiał, zrozumieć niepodobna było. Głowa, uniesiona nieco, opadła zwolna na poduszki. Oblicze chorego promieniało jakąś nadziemską radością, jak gdyby zjawisko, które ujrzał w przystępie gorączki, podniosło zasłonę na jego prośbę.
— O kim on mówi? pytał cicho Jerzy barona.
— O kobiecie, którą kocha, a którą ujrzał w marzeniu.
— Któż jest ta kobieta?
— Nie wiem tego.
Andrzej poruszył się znowu, a wsparty na łokciu, usiłował podnieść się i usiąść. Było to daremne, za zbyt był osłabionym, ażeby mu pozwolono na taką nieroztropność.
— Gdzie ona jest? pytał jak gdyby z obłąkaniem. Stała tu, w tem miejscu gdzie ty stoisz. Mówiłem do mej, odpowiadała mi, gdzie ona?
— Moje drogie dziecię, zawołał Croix-Dieu, ujmując rozpaloną rękę młodzieńca, prócz nas nie ma nikogo w tym pokoju.
— Mówię ci, że ją widziałem, rzekł chory. Ukryłeś ją przedemną. Dla czego mnie oszukujesz? To źle, to okrutnie!
— Ależ uspokój się, proszę.
W czasie powyższej rozmowy między baronem i Andrzejem, Jerzy poszedł obudzić doktora i przyprowadził go z sobą.
— Ja chcę ją widzieć, chcę widzieć, powtarzał San-Rémo z podrażnieniem.
— Wypij to, a zobaczysz ją, rzekł lekarz.
— Ręczysz że ją zobaczę?
— Ręczę na pewno.
Andrzej, ująwszy szklankę, wypróżnił ją szybko. Wzburzenie natychmiast ustąpiło. Oczy chorego zamknęły się pomimowolnie, nadszedł sen, lecz był on gorączkowym, coraz silniejszy rumieniec ukazywał się na jego policzkach.
— Cóż sądzisz obecnie, doktorze, o chorym? pytał Croix-Dieu.
— Dotąd nic jeszcze. Jeżeli rozpoczynająca się gorączka nie zgnębi ranionego, zostanie nam nadzieja ocalenia mu życia.
— Przed kilkoma godzinami nauka na śmierć zawyrokowała chorego, pomyślał Croix-Dieu. Jeżeli natura go ocali, nabiorę odwagi i walczyć będę dalej! Zwróciwszy się do Jerzego Tréjan wyszepnął z cicha: Będę czuwał wraz z tobą przy naszym przyjacielu.
Jerzy uścisnął rękę barona.
— Wiem, że pan go kochasz na równi ze mną, bo znasz go dłużej odemnie.
Służący Andrzeja wszedł cicho na palcach, szepcząc baronowi:
— Przybył lokaj, przysłany przez wicehrabiego de Grandlieu, zapytując o stan zdrowia mojego pana.
— Odpowiedz mu, rzekł Jerzy, iż za kilka minut sam przybędę do pałacu pana de Grandlieu.
Mimo, iż powyższe wyrazy cicho wymienione zostały, nazwisko „de Grandlieu“ przebiegło około uszu Andrzeja. Otworzył oczy, słuchając z natężoną uwagą, ale nie wyrzekł słowa, nie poruszył się wcale i skoro odszedł służący, przymknął w milczeniu powieki.
Jerzy, ubrawszy się szybko, pojechał na przedmieście św. Honorjusza.
Było zaledwie wpół do dziewiątej, gdy przybył do swego kuzyna. W chwili gdy wchodził tam Tréjan, jedna z firanek poruszyła się zlekka. Ukryła się po za nią Herminia, drżąca z niepokoju, przyodziana z pospiechem w biały wełniany peniuar, z rozsypanemi jedwabistemi włosami na ramionach.
— Gdyby stan jego był bez nadziei, myślała, będą chcieli ukryć prawdę przedemną. Będą mnie traktowali jak dziecko, które oszczędzać należy. Nie powiedzą mi wszystkiego, a ja wszystko chcę wiedzieć!
Oto dla czego się ukryła. Był to jedyny powód, tak sądziła przynajmniej, jej niewinnego podsłuchiwania.
Jerzy wszedł do gabinetu.
— Czy żyje jeszcze? zapytał go nagle Armand de Grandlieu.
— Żyje, kuzynie, żyje!
— Ach! dzięki Wszechmocnemu! Nie opuściłeś go od wczoraj?
— Ani na minutę.
— Jakże przeszła noc i wieczór? Co mówi doktór? Opowiedz mi wszystko, niczego niepomijając. Najdrobniejsze z pozoru szczegóły mają dla mnie niezmierną wagę.
Tréjan rozpoczął skrupulatne opowiadanie faktów od chwili, w której pan de Grandlieu opuścił ranionego, a pragnąc zadowolnić swojego kuzyna, nie zaniedbał powtórzyć i togo epizodu, w którym San-Rémo, objęty gorączką, ujrzał postać ukochanej, mówił jej o swej miłości, zaklinając, aby uniosła z twarzy zasłonę.
Na te wyrazy, Herminia uczuła dziwny ból, uciskający jej serce, nie zdając sobie sprawy z tego bolesnego wzruszenia.
— Zatem, szepnęła z pomimowolną goryczą, on kocha! i będąc tak bliskim śmierci zwraca ostatnią myśl swoją ku tej nieznajomej! Poczem usiłując zapanować nad sobą, dodała. O! ta, którą on wielbi, musi go bardzo kochać nawzajem. Jest on tak szlachetnym, pięknym, odważnym. Któżby nie ubóstwiał takiego człowieka? Uwielbia go ta kobieta, jestem tego pewną. Biedna! ileż musi cierpieć wiedząc, że został ranionym, że jest umierającym! Żałuję ją z całej duszy. Dla czego jednak przy nim jej nie ma? Wszakże jej miejsce jest przy łożu tego konającego.
Réjan ciągnąc dalej opowiadanie, doszedł do miejsca, w którem doktór przepowiadał pomyślny obrót cierpienia i nie tracąc nadziei, ufał w możność uzdrowienia chorego.
— Ach! wyszepnął pan de Grandlieu, nie próżno zawołałem: „Dzięki Wszechmocnemu.“ Ważny fakt jak widzę spełnił się od wczoraj, ponieważ kryzys, jaki śmierć zwykle sprowadza, przynosi nam dziś nadzieję. Dzięki ci, drogi kuzynie, po tysiąc razy dzięki za tak pocieszającą wiadomość. Wracaj do tego zacnego chłopca, który zasługuje ażeby go kochano. Pójdę uspokoić biedną Herminię, której nerwowe wzruszenie zatrwożyło mnie wczoraj i która z tego powodu bezsennie noc spędziła. Za godzinę przybędę tam do was.
Herminia niesłuchała więcej. Uciekła do swego pokoju, a otworzywszy drzwi do kapliczki, weszła tam, uklękła i w gorącej modlitwie dziękowała Bogu za ocalenie chorego.
Wyszedłszy ztamtąd, zrzuciła peniuar i położyła się w łóżko jak gdyby zeń wcale nie wstawała.
Za chwilę weszła pokojówka oznajmując, iż wicehrabia chce widzieć się z panią, czy zatem wejść może?
— Dobrze, odpowiedziała Herminia, niech wejdzie.
Armand de Grandlieu, zbliżył się do łóżka i dotknął ustami czoła swej młodej małżonki.
— Drogie dziecię, rzekł, nasz kuzyn Tréjan był u mnie przed chwilą, przynosząc mi wiadomość o markizie San-Rémo.
— Jaką? wyszepnęła młoda kobieta z widocznem zmieszaniem.
— Modliłaś się o ocalenie ranionego, jestem tego pewny, zagadnął pan de Grandlieu.
— Tak! z całego serca, odpowiedziała.
— Otóż twoja modlitwa została wysłuchaną. Straconą wczoraj nadzieję dziś odzyskujemy. Herminia, spuściwszy oczy, słuchała.
Wicehrabia powtórzył opowiadanie artysty, zamilczając jednak szczegóły o miłosnych halucynacjach Andrzeja.
— Dla czego on to ukrywa przedemną? zapytywała siebie Herminia. Dla czego chce, abym ja o tem nie wiedziała? Miałżeby Andrzej San-Rémo kochać występną jaką miłością?
— Wiadomość ta sprawia ci przyjemność, nieprawdaż? pytał pan de Grandlieu, kończąc opowiadanie.
— O! tak, szczęśliwą mnie to czyni nad wyraz!
— Módl się więc jeszcze, drogie moje dziecię. Proś Boga gorąco. On słucha głosów czystych, anielskich a z pomiędzy wznoszących się ku Niemu, mało jest podobnie niewinnych twej prośbie.
Rumieniec pokrył blade policzki Herminii. Pochwała starca zdawała się jej być nie zasłużoną. Od kilku chwil czuła jak gdyby ciążącą plamę na nieskalanej dotąd swej duszy.
Ukrywając przed mężem, że słyszała całą jego rozmowę z Jerzym Tréjan i udając, że świeżo dowiaduje się o tem wszystkiem od niego po raz pierwszy, skłamała chybiając dotychczasowej prawości swojego życia.
Pierwszy błąd został spełnionym.

XIX.

Artysta wróciwszy do pokoju ranionego, po swojej krótkiej wizycie w pałacu przy ulicy św. Honorjusza, oznajmił baronowi, że pan de Grandlieu wkrótce przybędzie.
Croix-Dieu odgadując instynktownie wstręt, jaki budził w wicehrabi, unikał jego obecności. Potrzeba mu było prócz tego wolnego czasu do ułożenia odpowiedzi na ów list bezimienny otrzymany w dniu poprzedzającym, którego autorem niezaprzeczenie był Sariol.
Odszedł więc z ulicy de Boulogne i wrócił do siebie, gdzie odczytawszy po raz ostatni ów list tyle groźny, wsparł rozpaloną głowę na ręku, pogrążony w głębokiem rozmyślaniu. Zadumę ową zawrzeć można w tych słowach:
— Odmówić mu niepodobna! Co znaczy dla mnie posiadanie kilku banknotów mniej albo więcej, gdy mam przed sobą pewność pochwycenia w krótkim czasie milionów? Trwoży mnie to tylko, że Sariol zachęcony powodzeniem pierwszego swego „szantażu“, na tem żądaniu niepoprzestanie. Wymagania jego wzrastać będą bez granic. Nie zostawi mi chwili spokoju. W jaki sposób zażegnać niebezpieczeństwo? Istnieje środek jedyny z dzisiejszego wroga zrobić sprzymierzeńca, wciągnąwszy go zręcznie w tę sprawę. Pozostanie on zawsze niebezpiecznym, wiem o tem, lecz wyrównają się szanse, jeżeli on trzyma mnie w swym ręku i ja nawzajem trzymać go będę. Jak wszelako ów łotr działać zamierza? Tu leży kwestja. Dawniejsze wspomnienia wzbudziły w nim nieufność zapewne. Pokonać go niepodobna, a będzie mnie trzymał w swej mocy dopóki pozostanie w cieniu. Bądź co bądź, będę próbował, w każdym razie zyskam przynajmniej na czasie!
Powziąwszy takie postanowienie Croix-Dieu zasiadł przy biurku i nakreślił szybko zmienionym charakterem pisma list następujący:
„Jeżeli się nie mylę, ów bezimienny korespondent jest rzeczywiście moim dawnym przyjacielem przeciw któremu przewiniłem, czego dotąd wyrzucać sobie nie przestaję.
Niezaprzeczonym dowodem szczerości mego wyznania jest pośpiech z jakim dopełniam niniejszą przesyłkę, mimo głębokiego przeświadczenia, iż znajomość przezeń wszystkich spraw moich niczem mi zaszkodzić nie może. To co winien byłem społeczeństwu spłaciłem. Przeszłość dziś dla mnie nie istnieje. Mam wszelkie prawo do tytułu jaki noszę obecnie, a przez ów silny pancerz nikt dosięgnąć mnie nie jest w stanie.
Być może znajdę sposobność stania się użytecznym panu X. Y. Z. więcej niż w dniu dzisiejszym. Proszę go zatem, nie o to, ażeby mi się dł poznać, jeżeli pragnie zostać nieznanym, lecz aby mi wskazał jakikolwiek bądź sposób prowadzenia z sobą dalszej korespondencji.
Niechaj się nie obawia X. Y. Z. żadnej zasadzki z mej strony. Nie chwyta się lisa dwa razy na jedną przynętę.“
Croix-Dieu wsunąwszy ów list w kopertę wraz z dziesięcioma biletami tysiąc frankowemi, nakreślił na mej te słowa: Paryż. Poste-restante X. Y. Z.
Zamknąwszy następnie list, pieczątką z przybranymi inicjałami, poszedł z nim do pocztowego biura, przy ulicy Saint-Lazare.
Dwa dni upłynęły. Croix-Dieu, mocno zaniepokojony, nie odbierał na swój list żadnej odpowiedzi.
Pomienione milczenie bezimiennego korespondenta, dorównywające odmowie wejścia z nim w dalsze stosunki, zdawało mu się zawierać w sobie straszną groźbę. Nic jednak na to poradzić nie mógł. Oczekiwać było trzeba.
Przy ulicy de Boulogne wszystko szło dobrze.
Andrzej San-Rémo żył. Żaden z niebezpiecznych objawów jakich się doktór obawiał, nie ukazał się wcale. Nie można było powiedzieć, ażeby chory zostawał na drodze uzdrowienia, groźne wszelako położenie usuniętem zostało.
Gorączkowe przypadłości następowały w przerwach regularnych, wraz z majaczeniem, objawiającem się w sposób jednaki. Andrzej widział Herminię stojącą przy swojem łóżku. Zaklinał ją gorącemi słowy by uchyliła zakrywającą jej twarz woalkę! Skoro to uczyniła, usiłował się podnieść dla pochwycenia uroczego zjawiska, przyciśnięcia jej do serca, poczem opadał na poduszki promieniejący radością, złamany znużeniem.
Po przeminięciu onych kryzysów następował spokój bezwzględny. Dziwił się i gniewał, iż widzi w około siebie samych tylko mężczyzn, brał bowiem ową gorączkową halucynację za rzeczywistość.
Nerwowe drżenie, niezrozumiałe dla doktora, opanowało Andrzeja gdy wicehrabia Armand przyszedł go odwiedzić. Trwoga ogarniała chorego na myśl iż Herminia, ukazawszy mu się powtórnie, może się znaleźć w obecności swojego męża.
Na trzeci dzień z rana, pan de Grandlieu otrzymał od swego rządcy depeszę powiadamiającą go, że w nocy dnia poprzedniego pożar wzniecony jakąś zbrodniczą ręką pochłonął budynki jednego z najobszerniejszych folwarków i całe zapasy zboża, w śpichrzach zgromadzonego. Cyfra poniesionych strat była ogromną.
Przedstawiciele Towarzystwa ubezpieczeń wraz z sądowymi urzędnikami udali się bezzwłocznie na miejsce wypadku. Obecność tamże właściciela była nieodwołalnie potrzebną. Zaklinano go, aby przyjeżdżał.
Armand, mimo, iż wielce było dlań przykrem rozłączenie się z Herminią, wahać się nie mógł. Zatelegrafował aby mu przysłano powóz na stację najbliższą zamku de Grandlieu, poczem udał się na ulicę de Boulogne dla powzięcia wiadomości o zdrowiu markiza San-Rémo i ucałowawszy swą żonę, pojechał na pociąg drogi żelaznej, wychodzący z Paryża o godzinie 10-tej minut 45 z rana, upewniając, iż nieobecność jego nie potrwa dłużej po nad czterdzieści ośm godzin.
Herminią po raz pierwszy w życiu znalazła się samą, zupełnie osamotnioną w owym wielkim pałacu którego była królową. Odosobnienie to cięższem jej było do zniesienia, niż o tem z razu sadziła.
Uczuwała ona głębokie serdeczne przywiązanie córki dla pana de Grandlieu, z którym się dotąd nigdy nie rozłączała od lat młodocianych, a którego to przywiązania nie zmniejszyło zawarte później małżeństwo.
Ciągła obecność tego człowieka tak ujmującego i młodego, mimo jego lat sędziwych i białych włosów, człowieka, dla którego najwyższą radością i szczęściem było zgadywać jej myśli, spełniać życzenia i chęci, stała się dla niej zwyczajem, a nawet potrzebą życia.
Godziny płynęły jej smutnie i długo. Daremnie patrzyła na karty książki otwartej przed sobą. Myśl rozerwana gdzieindziej ulatywała. Zamknąwszy książkę siadła do fortepianu. Klawisze pod dotknięciem jej palców, wydawały żałosne, pełne skarg melodje.
Wicehrabina wsparła się na fotelu przed ogniskiem kominka w sypialni, przytłoczona jakimś nieznanym sobie dotąd smutkiem.
Wśród tej zadumy, postać Andrzeja San-Rémo nagle się jej ukazała. Ujrzała go przed sobą bladego, bezwładnego. Niezwykła trwoga ją ogarnęła, wyobraziła, sobie, że umarł.
Daremnie sobie powtarzała, że mąż jej przynosił uspokajające wiadomości o zdrowiu chorego. Mówiła, sobie że ją oszukiwano i że wczorajsze polepszenie, dziś na złe zmienić się mogło. Śmierć miewa swoje fantazje. Ileż to razy widzimy umierających ranionych,, których zdrowie się niespodziewanie polepszyło, wszakże i doktór nie twierdził, ażeby Andrzej uniknął już niebezpieczeństwa.
Zapragnęła po raz ostatni widzieć umierającego.
Co działo się w tej biednej duszy ciężką zgryzotą nękanej? W tem sercu, rozdzieranem boleścią?
Wiemy, iż Herminia tego sama nie pojmowała.
Widzieliśmy tę młodą kobietę na klęczkach, całującą krucyfiks na którym niegdyś spoczywały usta umierającej jej matki. Szłyszeliśmy ją wołającą w uniesienia gorącej wiary:
„Boże Wszechmogący! Boże dobry! Boże sprawiedliwy, ocal tego szlachetnego człowieka, który z narażeniem życia stanął w obronie starca! Coby uczynił syn dla ojca, on to uczynił dla niego, którego jestem córką! Pozwól mu żyć, o Boże! jest on dla mnie bratem, kocham go, kocham!“
To co Herminia czuła i myślała natenczas, czuła i dzisiaj zarówno. W co wierzyła wtedy, wierzyła i teraz.
Nie przepuściła ani na chwilę by to uczucie, przepełniające jej serce miało być występną namiętnością.
Załamywała ręce, powtarzając głośno bezwiednie.
— Zanim umrze, ja chcę, ja muszę go widzieć!
I gdyby pan de Grandlieu znajdował się przy niej natenczas byłaby mu powiedziała:
— Zaprowadź mnie do tego, który umiera dla ciebie.
Była jednakże samą, nie chciała wtajemniczać w swój zamiar nikogo ze służby, a dla kobiety zajmującej podobnie wysokie jak ona stanowisko, urzeczywistnienie podobnego żądania otoczone jest tysiącem przeszkód niezwalczonych.
Wahała się długo, to popychana trwogą, to zwyciężana przestrachem, aż wreszcie wyszepnęła z cicha:
— Gdybym nie poszła, czuję, iż dostałabym obłąkania tej nocy.
Nie wahała się dłużej.
Uderzyła godzina dziewiąta wieczorem, powietrze wilgotne i mgliste przez dzień cały pogorszyło się jeszcze. Wiatr huczał po wierzchołkach dachów, deszcz smagał po szybach. Nie zważała na to wcale.
Przywoławszy swą pokojówkę, kazała się jej jak zwykle rozebrać, rozpalić ogień na kominku, posłać łóżko, co gdy dziewczyna uczyniła, rozkazała jej nie wchodzić do swego pokoju pod żadnym pozorem aż nazajutrz o dziewiątej rano.
Nie jednokrotnie podczas pogodnych dni lata, gdy wicehrabina zapragnęła na przechadzkę wyjść pieszo, pan de Grandlieu prowadził ją na Pola Elizejskie przez małą furtkę, zrobioną w okratowaniu ogrodu.
Wiedziała ztąd ona, gdzie się znajdował klucz od tych drzwi, weszła do gabinetu swojego męża, a powróciwszy zamknęła się na klucz, czego dotąd nigdy nie czyniła, włożyła czarną suknię, najskromniejszą, jaką znalazła w swej garderobie, zarzuciła czarny płaszcz na ramiona, włożyła na głowę maleńki czarny aksamitny kapelusz, zakryła twarz woalką i drżąca, lecz z silnem niezłomnem postanowieniem, zeszła na dół ukrytemi schodami.
We dwie minuty później, znajdowała się w ogrodzie.
Deszcz lał potokami.
Jako posiadaczka trzystu tysięcy liwrów rocznej renty, dziesięciu powozów w remizach, czternastu koni na stajni, wychodząc jedynie pieszo w czas pogodny i pewny, nie miała parasola. Niepomyślała o tem wcale i mknąc odważnie po mokrym piasku, szła mimo ulewy aż do furtki jaką otworzyła z trudnością pośród głębokich ciemności, oczekując w nadziei spotkania jakiego przejeżdżającego fiakra. Nieszczęściem jednak, podczas ulewy jak zwykle, powozy te stają się niewidzialnemi. Po upływie kilku minut przekonana, iż czekać będzie napróżno, wyszła udając się w stronę ulicy Royal.
Spostrzegłszy się osamotnioną w ciemnej i pustej alei, gdzie pierwszy lepszy nocny włóczęga mógł napaść ją nagle, uczuła przestrach, mrożący krew w jej żyłach. Trwoga ta jednak nie zdołała złamać jej postanowienia. Zamiast zatrzymać się lub wrócić, przyśpieszyła kroku.
Nie doznała jednak żadnej napaści. Jakiś fiakr opróżniony, wracając, zatrzymał konia, a ujrzawszy idącą pieszo pośród ulewy młodą kobietę, której ubranie mimo zmoczenia deszczem odznaczało się wytworną elegancją zawołał:
— Oto mój powóz, może wsiądziesz pani?
— Dobrze, odpowiedziała żywo Herminia. Zbliżyła się, a kładąc rękę na drzwiczkach, dodała: Wynajmuję cię na godzinę.
— Na godzinę, w taką niepogodę? zawołał, śmiejąc się woźnica, nigdy w życiu! Nie zgodzę się na to. Mając już odjechać, zwrócił się jeszcze. Dziesięć franków zresztą za godzinę, rzekł, jeżeli pani zechcesz, zdecyduj się prędko.
— Dobrze, odpowiedziała wicehrabina, zapłacę, ile żądasz.
— Tak się to mówi przy wsiadaniu do fiakra, zaczął woźnica, a gdy się przybędzie na miejsce, poczynamy się targować według taksy. Nie lubię sprzeczek. Zapłać mi pani naprzód, inaczej nie pojadę.
Herminia sięgnęła do kieszeni, ale znalazła ją próżną.
Jak wszystkie kobiety, otoczone służącemi i nigdy niewychodzące same, nie myślała o noszeniu przy sobie pieniędzy. Portmonetka jej z kilkoma sztukami złota pozostała w pokoju.
Woźnica, spostrzegłszy ów gest nieznajomej, roześmiał się głośno.
— Znam ja to, rzekł, znam dobrze. Zapomniane niby pieniądze. Gdybym był mniej przezornym, zostałbym oszukanym. Pfe! to nie ładnie, moja młoda pani!
I zaciął konia, chcąc odjeżdżać.
Pani de Grandlieu uczuła, iż siły nagle ją opuszczają, była bliską omdlenia. Zimno ją na wskroś przejmowało.
Zdjąwszy z siebie zegarek z łańcuszkiem, podała go woźnicy.
— Weź to, wyrzekła, wartość tego przedmiotu przewyższa stokroć twoje żądanie. Zapłaciwszy, odbiorę to od ciebie.
— Zgoda! rzekł, w każdym razie warto to więcej nad dziesięć franków. Wsiadaj pani. Dokąd mam cię zawieść?
Herminia wiedziała od męża adres markiza San-Rémo, wskazała numer i ulicę.
Stary powóz zatętnił po bruku żałośliwie i w ciągu kwadransa zatrzymał się przy ulicy de Boulogne, przed znanym nam pałacykiem.
Pani de Grandlieu wysiadłszy, zadzwoniła.
Jerzy Tréjan po kilku bezsennych nocach czuwania odjechał do siebie, pozostawiwszy barona przy chorym.
Andrzej San-Rémo spał.
Croix-Dieu siedząc przy stoliku, oświetlonym lampą, czytał dzienniki, gdy we drzwiach ukazał się lokaj markiza, szepcząc cicho:
— Panie baronie. W salonie czeka jakaś dama, która chce widzieć mojego pana.
— Dama? powtórzył Croix-Dieu. Cóż to za dama?
— Nie wiem tego, po raz pierwszy tutaj ją widzę.
— Pójdę sam rozmówić się z tą damą, odrzekł Croix-Dieu. Czeka powiadasz w małym salonie?
— Tak, panie baronie!
Baron wyszedł do przyległego pokoju, spojrzawszy na uśpionego Andrzeja.
Herminia oczekiwała w łatwem do zrozumienia wzruszeniu. Ujrzawszy wchodzącego, zadrżała. Obcy wiec człowiek miał zostać świadkiem tak szalonego kroku z jej strony? Uspokoiła się jednak, będąc pewną, że przez woalkę nie dojrzy jej rysów twarzy, a ponieważ nie znała go wcale, wniosła ztąd że i on zapewne jej nie zna.
Jedno spojrzenie wystarczyło Croix-Dieu, do rozpoznania tej kształtnej, pełnej wdzięku patrycjuszki.
Ukłonił się, zapytując:
— Pani pragniesz widzieć mojego przyjaciela, Andrzeja San-Rémo?
Pani de Grandlieu skinęła głową potwierdzająco.
— Zapewne pani wiadomo, że markiz San-Rémo został ranionym ciężko, niebezpiecznie ranionym?
— Czyliżbym się tu znajdowała inaczej? szepnęła młoda kobieta. Jest bardzo chorym nieprawdaż? A może — umiera?
— Nie! dzięki niebu! Stan jego był bez nadziei, polepszenie jednak nastąpiło i mimo że obawy nasze istnieć nie przestały, bardzo się wszelako one zmniejszyły.
— Pan mówisz prawdę? Mogęż temu wierzyć?
— Przysięgam na honor! Zresztą, możesz pani za chwilę upewnić się sama, skoro będę miał zaszczyt zaprowadzić panią do sypialni, gdzie markiz spoczywa, spiąć spokojnie.
O tak, zaprowadź mnie pani zawołała. Nie wątpię o tem, co mi mówiłeś, lecz tak jestem pełną trwogi, że wtedy dopiero się uspokoję skoro zobaczę go sama!
— Skoro tak, racz więc pójść pani, rzekł Croix-Die.Kon

Koniec tomu trzeciego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.