Tajemnicza dama/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Tajemnicza dama
Pochodzenie
Tygodnik Przygód Sensacyjnych
Nr 89
Lord Lister
Tajemniczy Nieznajomy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 1.7.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TYGODNIK PRZYGÓD SENSACYJNYCH.
Nr. 89.                       Dnia 20 lipca 1939 roku.                   Cena 10 gr.
Lord Lister. Tajemniczy Nieznajomy
TAJEMNICZA DAMA
Plik:PL Lord Lister -89- Tajemnicza dama.jpg


REDAKTOR: Antoni Weiss. — Odpow. za ogłoszenia I reklamy Konstanty Łosiew. Zamieszkali w Łodzi.
WYDAWCA: Wydawnictwo „Republika“ Sp. z ogr. odp. — Odbito w drukarni własnej. Łódź, ul. Piotrkowska 49 i 64.
Konto P. K. O. 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14. Redakcji — tel. 136-56.

SPIS TREŚCI


Tajemnicza dama
Zamach samobójczy

Późną nocą jakaś samotna kobieta szła, a raczej biegła wzdłuż wybrzeża Tamizy... Było to w pobliżu Black Friars Bridge.
Zimny wiatr pędził ciężkie chmury po niebie... Deszcz, który przez cały wieczór lał strumieniami, ustał teraz prawie zupełnie.
Nad brzegiem rzeki panował spokój...
Kobieta zatrzymała się nagle nad balustradą i chwyciła się za serce. Twarz jej zdradzała ślady przeżytych cierpień.
Usta jej szeptały jakieś niezrozumiałe słowa!
— Tak... muszę... To będzie najlepsze... Uwolnię się raz na zawsze...
Rzuciła się naprzód, lecz noga jej zawadziła o kamienny słup.
W tej samej chwili jakaś silna dłoń chwyciła ją za ramię. Równocześnie ozwał się przyjemny męski głos:
— Czy sądzi pani, że to jest właściwy sposób pozbywania się trosk?
Kobieta nie odpowiedziała, lecz ostatkiem sił starała się uwolnić ramię z uścisku nieznajomego. Mężczyzna okazał się jednak silniejszym... Kobieta opadła bezwładnie na kamienną balustradę... Jej wątłym ciałem wstrząsnęło łkanie i odwracała twarz, aby uniknąć spojrzenia swego wybawcy.
— Obserwuję panią od dłuższego czasu. Nie kierowała mną zwykła ciekawość... Miałem przeczucie tego, co pani zamierzała uczynić... Czy życie naprawdę straciło dla pani wszelką wartość?
— Musiałam... Musiałam to uczynić — jęknęła kobieta cicho. — Niech mnie pan nie ratuje... To było jedyne wyjście!
— Nie — odparł mężczyzna. Przecież nie jest pani sama na świecie? Zostawia pani ludzi, którzy ją kochają! — Czy pomyślała pani o nich?
— Dla nich byłoby lepiej, gdybym nie żyła, — odparła z goryczą.
— Nie wierzę... Proszę tylko spojrzeć mi w oczy...
Młoda kobieta bezwolnie odwróciła głowę i spojrzała w szare oczy nieznajomego.
— Musi mi pan powiedzieć, co panią skłoniło do tego czynu? — podjął mężczyzna. — Wierzę, że będę mógł pani pomóc... Czy pani jest zamężna? Chyba mąż musi być brutalem, zatruwającym pani życie. Czy mąż pani żyje?
— Tak.
— I mimo to postanowiła pani skończyć z sobą? Chyba mąż musi być brutalem, zatruwającym pani życie?
— Nie... To raczej uosobienie dobroci, ja natomiast jestem kulą u jego nogi, to ja powinnam się usunąć z jego drogi — wybuchnęła znów kobieta, zalewając się łzami.
— Niech się pani uspokoi.
Głos nieznajomego brzmiał dziwnie stanowczo...
— Zapewniam panią, że zetknął mnie z panią szczęśliwy przypadek. Proszę mi zaufać i opowiedzieć mi o swym nieszczęściu. Jest pani młoda i ładna, mimo zapłakanych oczu i wymizerowanej twarzy... Mówi pani, że mąż jest dla niej dobry... Cóż zatym skłoniło panią do tego rozpaczliwego kroku?
Kobieta spojrzała raz jeszcze w oczy nieznajomego.
— Nie wiem, czy pan dobrze uczynił, ratując mnie od śmierci — rzekła powoli. — W każdym jednak razie zyskał pan prawo, aby dowiedzieć się co mnie do tego czynu pchnęło. Proszę mnie wysłuchać...
— Tutaj? To niemożliwe... Przemokła pani do nitki i woda spływa z pani sukni strumieniami. Nie mogę na to pozwolić, zaziębienie pewne... Musi pani niezwłocznie przebrać się. Czy daleko pani mieszka?
— Jeśli wrócę do domu, będę musiała mu wszystko powiedzieć — odparła drżąc... Nie, tego nie przetrzymam... Nie mogę teraz jeszcze wrócić do domu... To dobry, kochany człowiek, ale słusznie powiedziałby mi kilka gorzkich słów. Zniszczyłam wszystkie jego nadzieje, cały dorobek jego życia... Niech mi pan pozwoli odejść, tak będzie najlepiej...
Daremnie starała się wyzwolić z jego uścisku, wreszcie zmęczona dała za wygraną.
— Pani mąż niepokoi się z pewnością.. Trzeba go zawiadomić, że pani żyje i jest zdrowa... Czy mogę do niego zatelefonować? — My nie mamy telefonu — odparła cicho kobieta.
— Musimy więc posłać mu wiadomość przez posłańca... Czy mieszka pani w tej okolicy?
— Mieszkam stąd przynajmniej o półtora godziny drogi. Chodziłam kilometry, zanim się tu znalazłam.
— Czy w pobliżu nie mieszka tutaj ktoś z pani krewnych lub przyjaciół? Chodzi tylko o zmianę ubrania...
Kobieta uderzyła się dłonią w czoło.
— Ciotka Serafina! — zawołała z uśmiechem. — Zapomniałam, że ciotka mieszka niedaleko stąd — Była dla mnie zawsze bardzo dobra. Jest równie biedna, jak my obecnie, lecz chętnie udzieli mi przytułku. Mówiąc prawdę, wolę aby ona opowiedziała wszystko memu mężowi... Sama nigdy nie zdobędę się na tę odwagę.
— Pomyślimy o tym później — odparł nieznajomy — zapomniałem przedstawić się pani: nazywam się Larington — Edward Larington... Jeśli pani pozwoli, wejdziemy do taksówki... Spacer po deszczu w przemoczonym ubraniu, to przecież zwykłe szaleństwo.
Ujął ją pod ramię i pomógł wsiąść do taksówki. Wkrótce zatrzymali się w ciemnej uliczce, przed starym dwupiętrowym domem.
— Która godzina? — zapytała młoda kobieta, szczękając zębami z zimna.
— Około pierwszej.. Musimy obudzić pani ciotkę — odparł Larington. Suche, ciepłe ubranie, chustka, szklanka gorącej herbaty i wówczas dopiero porozmawiamy ze sobą rozsądnie...
Kobieta uśmiechnęła się, Larington tymczasem nacisnął guzik dzwonka.
— Cóż to pomoże? — rzekła. — Nikt nie może mi pomóc... Nawet gdyby pan mógł, nie zechce pan z pewnością...
— Miała pani widocznie do czynienia z ludźmi bez serca — odparł Larington. — Skąd ta pewność, że nie zechcę pani pomóc?
Kobieta chwyciła go nagle za połę płaszcza... Uczuł, że ręce jej drżą.
— Jeśli to prawda... Jeśli naprawdę chce nam pan przyjść z pomocą... Wierze, że Bóg postawił pana na mej drodze! — szepnęła. — Gdyby pan mógł naprawdę pożyczyć memu mężowi pieniądze? Odda je panu podwójnie, potrójnie!
Nie skończyła rozpoczętego zdania, gdyż na piętrze otwarło się okno i rozległ się przerażony głos kobiecy.
— Co się stało? Co to za alarm?... Czy nie wstyd wam budzić starą kobietę w nocy? Czy się pali?...
— To ja, ciotko Serafino — odparła młoda kobieta. — Otwórz drzwi, przyszłam prosić cię o pomoc.
Staruszka w oknie omal nie krzyknęła ze zdziwienia. Okno zamknęło się a wkrótce potem uchyliły się drzwi.
Młoda kobieta weszła do sieni wraz ze swym towarzyszem. Oboje udali się na drugie piętro. W drzwiach stała staruszka z zapalonym lichtarzem w ręku...
Na widok mężczyzny z zażenowaniem cofnęła się.
— To przyjaciel, ciotko! Prawdziwy, szczery przyjaciel — rzekła uspakajająco młoda kobieta. — Chciałam cię prosić o pożyczenie mi odzienia: przemokłam do nitki... Dopiewo potem będę mogła wrócić do Harrego. Stało się coś strasznego! Opowiem ci wszystko później... Zrozumiesz sama, dlaczego o tak późnej porze proszę cię o gościnę!
Nie tracąc czasu na dalsze wyjaśnienia, poczciwa kobieta wprowadziła niezwykłych gości to mieszkania... Wskazała Laringtonowi fotel, prosząc go, aby zaczekał chwilę w skromnym lecz schludnym saloniku, sama zaś ze swą siostrzenicą zniknęła w sąsiednim pokoju.
Do uszu Laringtona dochodziły odgłosy rozmowy, hałas wysuwanych szuflad i otwieranych szaf... Po upływie dziesięciu minut drzwi się otwarły i ukazała się w nich młoda kobieta w ciepłym flanelowym szlafroku i w miękkich pantoflach.
Za nią wtoczyła się do pokoju staruszka, niosąc filiżankę gorącego bulionu. Larington podniósł się i zbliżył do młodej kobiety... Uśmiechnęła się do niego przyjaźnie i usiadła w fotelu...
— Wypij to, drogie dziecko — odezwała się staruszka. — Odrobina gorącej strawy dobrze ci zrobi.
— Dziękuję ci, ciociu — odparta z wdzięcznością — zawstydzasz mnie swą dobrocią... W porównaniu z tobą wydaję się istotą bez serca... Nie przeczcie mi... Wiem, że tak jest... Wysłuchajcie mnie oboje.
— Nazywam się Jane Doherty. Byłam skromną chórzystką, zanim poznałam mego męża Harrego Doherty, kompozytora i wirtuoza! Mego panieńskiego nazwiska — Jane Nortin — nikt prawie nie znał... Kochaliśmy się. Mąż mój skomponował operę... I tu zaczyna się początek naszych nieszczęść... Pewnego dnia Harry przyciął sobie drzwiami palec lewej ręki... Zlekceważył ten wypadek i w następstwie musiał się poddać operacji. Odcięto mu czubek palca... Harry starał się zbagatelizować ten fakt, lecz skrzypce musiał porzucić na zawsze... Śmiał się mówiąc, że bez przeszkód będzie mógł teraz poświęcić się pracy kompozytorskiej... Lecz nie szło mu to łatwo... Nikt nie chciał wystawić jego opery... Kołataliśmy do wszystkich dyrekcji, rujnowaliśmy się na przejazdy do rozmaitych stolic świata. Wszyscy chwalili muzykę, śmiałość kompozycji, lecz uchylali się od wystawienia... Postanowiłam pomóc mu za wszelką cenę i to spowodowało nieszczęście.
Ukryła twarz w dłoniach.
— Może panu wiadomo, że mniej więcej przed rokiem powstał w Londynie bank, finansujący budowę kolei w Anatolii... Bank ten wypuścił akcje, które pojawiły się na rynku poniżej ceny nominalnej... Jedna z mych przyjaciółek, która sama nabyła te akcje, namówiła mnie do ich kupna... Nie znając się zupełnie na tranzakcjach giełdowych usłuchałam jej rady... Istotnie akcje anatolijskie z 97 wkrótce skoczyły do 150... Czekałam aż pójdą jeszcze wyżej... Doszły do 450. Przyjaciółka moja sprzedała wszystkie swe akcje, ja zaś nie chciałam pójść za jej przykładem... Nastąpił krach... Pewnego dnia akcje spadły o 100 punktów.... Mogłam je wtedy sprzedać i uratować swe pieniądze, ale wciąż marzyłam o tym, że jeszcze pójdą w górę... Chciałam zdobyć tyle pieniędzy, aby starczyło na wystawienie opery Harrego. Domyślacie się co nastąpiło... Akcje spadły na łeb i na szyję, tak że dziś nikt nawet ich kupić nie chce za grosze... To wszystko...

Bank Anatolijski

Przez chwilę zapanowało milczenie.
— Słaba to pociecha, że wiele osób spotkał ten sam cios — rzekł Larington. — Ludzie potracili fortuny na spekulacjach giełdowych... Trudno, utopiła pani pieniądze w głębokiej studni i nie ma żadnego sposobu, aby odzyskać je na zwykłej drodze.
— Czy orientuje się pan w tych sprawach? — zapytała kobieta ze łzami w oczach.
— Sadzę, że tak — odparł Larington z uśmiechem. — Śledziłem od samego początku historię tego banku... Tak gwałtowna zwyżka papierów nie mogła ujść mej uwadze... Odrazu wyczułem w tym coś podejrzanego... Czy wie pani na czym polegają spekulacje giełdowe?
— Nie mam pojęcia — odparła kobieta. — Czy to jakieś oszustwo?
Larington wzruszył ramionami.
— Może było nawet coś nie w porządku w posunięciach dyrekcji tego banku... Bank spekulował własnymi akcjami, a to nie jest dozwolone.
— Przecież istnieje podobno w każdym banku Rada Nadzorcza?
— Rada Nadzorcza składa się z ludzi, którzy są powolnym narzędziem w rękach dyrektorów. Członkowie rady sami byli właścicielami sporych pakietów akcji i zwyżka kursu była im na rękę.
— A prezes?... Prezesem był przecież człowiek ogólnie szanowany, lord!
— Tak... Ale to figura bez znaczenia! Znam go dobrze: sam spekulował na własną rękę... Akcje znajdowały się prawie wszystkie w posiadaniu banku, dlatego też można było sztucznie wyśrubowywać ich kurs. Zwyżka, nie oparta na żadnej realnej podstawie, musiała się kiedyś załamać... Wtajemniczeni wiedzieli o tym i w porę sprzedali papiery. Inni, tacy jak pani, potracili majątki.
— Czy... czy nie można takich ludzi ukarać?
— Jeśli postępowali oględnie... nie! Kurs akcji reguluje przecież podaż i popyt.
— Więc to taki człowiek, ten Beewater — rzekła Jane. — Unieszczęśliwił nas... Jeśli nie poniesie za to kary nie uwierzę w sprawiedliwość.
— Zapewniam panią, że dosięgnie go karząca ręka — odparł mężczyzna z zagadkowym uśmiechem. — Muszę jednak uprzedzić panią, że tego rodzaju sprawy rzadko kiedy trafiają do sędziego śledczego. Dyrektor Banku posiada zazwyczaj wiele sposobów, aby usprawiedliwić swoje postępowanie... Ale dość tej rozmowy! Czas już najwyższy zawiadomić pani małżonka... Czy czuje się pani na siłach, aby ruszyć w drogę?
— O tym nie może być mowy — wtrąciła się do rozmowy staruszka. — Jane zostanie ze mną... Przecież nie wyjdzie na ulicę we flanelowym szlafroku... A zresztą — wystarczy spojrzeć na jej blada twarz...
— Uważam, że strój ten wygląda dość malowniczo — odparł Larington z uśmiechem. — Jeśli nie czuje się pani dobrze, to zupełnie inna sprawa... Sam postaram się zawiadomić pani małżonka... O świcie przyjedzie zapewne po panią.
Ze zdumieniem spostrzegł, że na twarzy młodej kobiety pojawił się wyraz niepokoju.
— Harry jest zupełnie o mnie spokojny — rzekła. — Z pewnością sam się tu zgłosi.
— Tutaj? W jaki sposób? — zdziwiła się staruszka. — Skąd on może wiedzieć, gdzie ty jesteś?
— Wizytę u ciotki podałam jako pretekst mojej wieczorowej eskapady... Tłumaczyłam mu, że już dawno przyrzekłam odwiedzić cię, ciociu... Inaczej nie wypuściłby nie z domu... Czułam się źle i byłam dziwnie blada...
Młoda kobieta zamilkła.
— Czy nie lepiej jednak zawiadomić go o tym, co się stało? — zapytał Larington. — W każdym razie poproszę panią o adres... Wstąpię tam jutro. O przyszłość niech się pani nie kłopocze... Znajdą się ludzie, którzy umożliwią pani mężowi wystawienie opery, o ile, oczywiście, jest tego warta...
— Jest naprawdę wspaniała! — zawołała kobieta z entuzjazmem. — Ale nie będę pana chwilowo trudzić: ciotka posiada telefon i zawiadomi mego męża...
Zdziwienie Laringtona wzrosło... Mara dama z zakłopotaniem otworzyła usta i zamilkła, spotkawszy się ze wzrokiem swej siostrzenicy. Larington doszedł do przekonania, że przeszkadza... Zdjął z wieszaka kapelusz i zapytał dość zimnym tonem:
— Chciałbym jednak jutro dowiedzieć się o pani zdrowie... Jaki jest adres pani?
— King Charlesstreet numer 19 — odparła Jane, nie patrząc swemu zbawcy w oczy.
Ukłonił się uprzejmie.
— Pozwolę sobie jutro rano złożyć wizytę pani małżonkowi... Jeśli istotnie posiada talent, który pani mu raczy przypisywać — proszę nie troszczyć się o przyszłość... Umożliwię mu wystawienie opery...
Jane spojrzała na niego... Przez krótką chwilę widać było, że walczy ze sobą, aby nie schwytać jego dłoni i nie uścisnąć jej z wdzięcznością.
— Robi pan dla nas więcej niż na to zasługujemy — szepnęła. — Nie zna mnie pan nawet... Dziękuję panu... Może wszystko jeszcze ułoży się szczęśliwie.
Przytuliła się do starej damy, jak gdyby szukając u niej otuchy.
— W tym wszystkim kryje się jakaś tajemnica — szepnął do siebie Larington, stojąc już na ulicy. — Dlaczego, u licha, powiedziała, że zatelefonuje od ciotki, która z całą pewnością nie ma w domu aparatu telefonicznego? Biedna staruszka omal się nie wygadała. A przecież na chwilę przed tym mówiła mi, że Harry Doherty nie ma telefonu? Co to ma znaczyć? Dlaczego ta kobieta kłamie?... Nie byłbym Johnem Rafflesem, gdybym nie zdołał tego rozwikłać... Chcę pomóc temu człowiekowi, lecz muszę najpierw zbadać, czy na to zasługuje... Tak czy inaczej mam jeszcze pewne porachunki z panem Beewaterem, a teraz nastręcza się wspaniała okazja.
Spojrzał na zegarek... Była godzina druga.
— Mam jeszcze przed sobą pięć godzin — szepnął. — W ciągu tego czasu wiele można zdziałać. Muszę przede wszystkim porozumieć się z Brandem i Hendersonem... Pewnie wrócili już z wycieczki...
Wsiadł do przejeżdżającej taksówki i rzucił szoferowi adres. Droga trwała niecałych pięć minut... Raffles wysiadł z auta i zaczekał, aż zniknie ono zupełnie z jego pola widzenia. Dopiero wówczas ruszył w kierunku domu, w którym oczekiwał go Charley Brand, jego wierny przyjaciel i współpracownik.
Charley siedział w bibliotece pięknie urządzonego mieszkania, przy ulicy Cromwella i skracał sobie czas popijaniem znakomitego wina.
— Byłem o ciebie trochę niespokojny, Edwardzie — rzekł, witając z radością przyjaciela. — Siądź i wysłuchaj mego raportu... Ten dom w Dover, który poleciłeś mi zbadać...
— Pozostawimy tę sprawę chwilowo w spokoju — przerwał mu Raffles z uśmiechem. — Mam obecnie na głowie sprawy daleko poważniejsze... Będziemy je mogli omówić doskonale w aucie, bo czas nagli...
— W aucie? — zapytał Brand zdziwiony i lekko zaniepokojony. — A dokąd jedziemy?
— Do mieszkania Beewatera, przyjacielu!
— Dyrektora Banku Anatolijskiego?
— Tego samego... Czy go znasz?
— Tak i to dość dobrze, choć nie osobiście... Wiem, że ostatnio był częstym gościem na giełdzie i że można go było zastać o określonej godzinie zawsze w tym samym miejscu.
— Czy był on tam również przedwczoraj?
— Przed obiadem, na kwadrans przed zamknięciem giełdy. — Rozpętała się tam prawdziwa burza... Czy wiesz, że ten bank runął?
— Tak, mówiono mi o tym.
— Akcje rzucano po prostu całymi paczkami... Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego... Nikt nie rozumiał tego zjawiska, lecz wszyscy zgadzali się, że musi w tym tkwić jakiś trick spekulantów. Akcie spadły na łeb i szyję. Nikt nie chciał brać ich, nawet za darmo.
— A przecież parę dni temu wyrywano je sobie z rąk — zaśmiał się ironicznie Raffles. — Należy pamiętać o tym, że Bank ten miał finansować budowę kolei żelaznej w Anatolii i że ani jedna łopata nie została wbita w ziemię...
— To nie ulega kwestii..
— Co mówią ludzie o Beewaterze?
— Bardzo mało... Zdaje się, że sprzedał swoje akcje, gdy miały kurs 450.
— Czy to jest stwierdzone? — zapytał Raffles ze zdumieniem.
— Nie... Sprzedawał je, jak się sam domyślasz, nie we własnym imieniu, lecz przez osoby podstawione.
— Musiał na tym sporo zarobić?
— Podobno przeszło dwa miliony funtów... Inni również wpadli na ten sam pomysł, ale większość trzyma jeszcze akcje i wierzy, że pójdą one w górę.
Ostatnie zdanie padło już podczas wsiadania do auta. W trakcie bowiem tej rozmowy przyjaciele wyszli z domu i znaleźli się na ulicy. Brand nie zauważył nawet, że Raffles zabrał ze sobą niewielką skórzaną walizeczkę.
Henderson, wierny szofer, siedział przy sterze potężnej maszyny. Brand i Raffles zajęli miejsca z tylu.
— Dokąd jedziemy? — zapytał Brand.
— Złożyć wizytę Beewaterowi...
— O godzinie wpół do trzeciej w nocy?
— Jest to pora zupełnie właściwa.. Obawiam się, że o innej porze nie osiągnąłbym mojego celu, a mam właśnie zamiar zbadać zawartość ogniotrwałej kasy pana dyrektora.

Zdumiewające odkrycie

Brand spojrzał badawczo na Rafflesa, jakgdyby chcąc wyczytać z jego twarzy ukryte zamiary.
— Kiedy powziąłeś ten plan?
— Dziś wieczorem, a raczej dziś w nocy o godzinie pierwszej... Posłuchaj, a wszystko zrozumiesz.
W krótkich słowach opowiedział Brandowi swa nocną przygodę. Nie ukrył przed nim ani dziwnego zachowania się Jane Doherty, ani historii z telefonem.
— Nie rozumiem... — odparł Brand. — Moim zdaniem po takich przeżyciach, każda kobieta jaknajszybciej chciałaby znaleźć się u boku kochającego męża.
— Widocznie ona inaczej zapatruje się na tę sprawę, — odparł Brand. — Trudno mi uwierzyć, abym się mylił w ocenie tej kobiety... Wygląda na szczerą i uczciwą... Jej stara ciotka też nie rozumiała jej zachowania się... Coś za tym się kryje, ale sam nie domyślał się jeszcze co...
— I ona właśnie naprowadziła cię na myśl odwiedzenia Beewatera?
— Tak...
— Czy sądzisz, że znajdziesz coś w jego kasie ogniotrwałej? W tych czasach tylko biedacy trzymają w domu pieniądze.. O wiele bezpieczniej umieścić je w banku... Człowiek nie obawia się wówczas ani włamywaczy, ani pożaru.
— Mylisz się, mój drogi, przerwał mu Raffles. — Znam panów tego typu, co Beewater... Wydają oni pieniądze... Przypuszczam, że znajdę w kasie coś, co wyświetli mi wiele spraw... Jesteśmy u celu...
Zatrzymali się przed niewielką willą.
— Mylisz się... Dom, w którym mieszka Beewater, znajduje się trochę dalej.
— Wiem o tym, ale nie chcę zatrzymywać tam auta... Szum motoru o tak spóźnionej porze mógłby zwrócić na nas uwagę... Słyszałem, że ten pan zwykł kłaść się do łóżka bardzo późno, często bowiem przyjmuje gości lub nad ranem wraca z hulanek... Musimy się z tym liczyć i zachować wszelkie środki ostrożności.
Przyjaciele wysiedli z auta... Brand dopiero teraz spostrzegł w ręku Rafflesa skórzaną walizeczkę.
— Czy masz wszystko, co może nam być potrzebne? — zapytał.
— Sądzę, że tak — odparł Raffles. — Od czterech prawie miesięcy przygotowałem grunt do dzisiejszej wyprawy. W rozkładzie mieszkania orientuję się doskonale... Słuchaj, Henderson — zwrócił się do szofera. — Staniesz w bocznej uliczce... Gdyby cię jakiś agent pytał co robisz, odpowiesz, że czekasz na swego pana. A nie zapomnij zmienić numeru rejestracyjnego!...
— Słucham, mylordzie — odparł olbrzym. — Jak długo mam czekać?
— Dopóki nie wrócimy, James!
— Zrozumiałem, mylordzie...
Auto ruszyło... Raffles wiedział, że gdyby Hendersonowi przyszło czekać dwie doby, znajdzie go w umówionym miejscu...
Beewater zamieszkiwał wspaniale urządzoną wille, otoczona niewielkim ogrodem...
Do uszu Rafflesa dochodził odgłos miarowych kroków policjanta, odbywającego obchód swej dzielnicy.
Przyjaciele przeszli na druga stronę ulicy. Księżyc wynurzył się z pomiędzy chmur, oblewając srebrną poświatą willę i ogród Beewatera... Ta strona ulicy, na której stał Raffles z Brandem, tonęła w mroku.
— Willę te kupił zaledwie przed paru miesiącami, gdy udała mu się szczęśliwie afera giełdowa, — szepnął Raffles. — Przed tym willa ta należała do jednego z bankierów, którego nazwiska chwilowo nie mogę sobie przypomnieć...
— Do sir Payne‘a — podpowiedział mu Raffles. — Kiedyś bywałem w tym domu częstym gościem... Beewater przebudował go, nie wprowadzając zresztą większych zmian... Będziemy mogli przedostać się do ogrodu, przesadziwszy parkan z lewej strony. Od frontu lepiej nie zaczynać... Drzwi frontowe nie łatwo dadzą się otworzyć, a księżyc świeci przy tym w same oczy... Stop!... Zdaje mi się, te słyszę czyjeś kroki?
Zamilkli i przywarli jeszcze bliżej do zagłębienia muru... Odgłos kroków zbliżał się wyraźniej... Wkrótce z mroków wyłoniła się postać agenta policji... Przeszedł tuż obok naszych przyjaciół, nie domyślając się ich obecności. Wreszcie kroki ucichły.
— Omal nie przeszkodził nam w robocie! — mruknął Raffles. — Mamy tylko dwie godziny do świtu... Naprzód Brand!
— Nie ruszaj się, na Boga — zawołał nagle.
Chwycił go za rękę: na pierwszym piętrze willi Beewatera ukazało się światło... Było ono zbyt słabe jak na blask żarówki elektrycznej i prawie zaraz zgasło... Po chwili zajaśniało znowu w sąsiednim pokoju.
Brand spojrzał na Rafflesa ze zdziwieniem.
— Co to ma znaczyć? Czy to, aby nie „konkurencja?“ Może prawdziwi włamywacze?
— Sądzę, że nie, Charley! Jak na włamywacz — zbyt silne światło... Wydaje mi się raczej, że światło zapalono w korytarzu, poczym ktoś uchylił kolejno drzwi kilku pokoi... Stąd blask, który ukazał się w oknach.
— Włamywacze nie zostawiliby chyba zapalonego światła w korytarzu...
— Oczywiście, że nie — odparł Raffles, wzruszając ramionami. — Tak, czy inaczej musimy wstrzymać się trochę z naszymi odwiedzinami... Obecność gospodarza, który nie śpi, nie jest mi na rękę... Beewater zdaje się, przyjmuje gości...
— Gdyby tak było, oświetliłby chyba a giorno całe mieszkacie...
Raffles nie odpowiedział: uwagę jego przykuło już inne zjawisko: W oddali dał się słyszeć warkot zbliżającego się automobilu.
Duża ciemna limuzyna zatrzymała się przed portalem willi Beewatera. Szofer wskoczył na chodnik i otworzył drzwiczki auta, z którego wysiadła kobieta... Miała ona na sobie wspaniały wieczorowy płaszcz z nurków i długą powłóczystą suknię.. Gdy stała przed drzwiami, profilem zwrócona do obserwujących ją z ukrycia mężczyzn, blask księżyca oświetlił jej bladą twarz.
Raffles z trudem opanował swe zdumienie.
Była to Jane Doherty.
— Szybko! Przejdźmy na drugą stronę, tuż obok auta — szepnął Raffles. — Będziemy udawać zapóźnionych przechodniów.
Śmiałym krokiem przeszli przez jezdnię... Szofer stał obok auta, twarz jego tonęła w ciemnościach... Miał on na sobie ciemno - oliwkową liberię ze złotymi wyłogami. Szeroki daszek rzucał cień na górną połowę twarzy... Spojrzał ciekawie na zapóźnionych przechodniów i wsiadł do wozu...
W tej samej chwili drzwi willi otwarły się... Przez chwilę, w oświetlonym hallu mignęła Rafflesowi postać Beewatera... Tajemniczy Nieznajomy jeszcze raz spojrzał w twarz stojącej w progu kobiety... Nie, co do tego nie mogło być żadnych wątpliwości: była to ta sama, którą niedawno wyrwał z objęć śmierci... Trwało to coprawda ułamek sekundy, gdyż mężczyzna, stojący w hallu wyciągnął ku niej ręce i wciągnął ją do środka. Drzwi willi zamknęły się z trzaskiem.
A więc to tak! — szepnął do siebie Raffles.
W jasnej poświacie księżyca, Brand spostrzegł na twarzy swego przyjaciela wyraz prawdziwego smutku...
— A więc dałem się podejść... A wyglądała tak niewinnie... Przychodzę do wniosku, że nie wolno ufać pierwszemu wrażeniu.
— Czy możesz mi powiedzieć, co cię tak uderzyło w tej scenie i dlaczego w głosie twym brzmi nuta zawodu? — zapytał Brand,
— Kobieta, która przed chwilą zniknęła za drzwiami domu Beewatera i która przyjęta została tam tak serdecznie — to Jane Doherty, o której ci opowiadałem dzisiaj!
Brand spojrzał nań z niedowierzaniem.
— Nie mogę w to uwierzyć, Edwardzie... Przecież zostawiłeś ją niedawno w mieszkaniu jej ciotki?
— Wiem o tym, ale od tego czasu upłynęło półtorej godziny — odparł Raffles, spoglądaiąc na zegarek.
— Czy była ubrana wieczorowo?
— Nie... Nosiła bardzo skromną sukienkę! Zresztą, zarówno suknia jak i palto przemoczone były do nitki.
— Ale przecież ta kobieta ubrana była zupełnie inaczej... Miała na sobie kosztowne futro z nurków i wspaniałą suknię... Musiałeś się chyba pomylić...
— Nie mylę się nigdy, Brand — odparł Raffles poważnie. — Znasz moje oko: to była ona i nikt inny... Takich twarzy nie zapomina się tak prędko... Połączenie jasnych blond włosów z ciemnymi oczami spotyka się rzadko... Poznałem ją i mogę dać głowę, że to była Jane Doherty...
— W takim razie cała ta historia wydaje mi się zupełnie niezrozumiała — rzekł Brand. — Skąd wytrzasnęła, u licha, tę wspaniała toaletę?
— I mnie dręczy to pytanie — odparł Raffles. — Nie mogę pojąć tak to się dzieje, że ta sama kobieta, która chce zginać w nurtach Tamizy w parę godzin później, w wieczorowej toalecie odwiedza późną nocą mężczyznę.
— To prawda — odparł Brand. — Wydaje mi się podejrzane, że nie chciała, abyś zatelefonował do męża.
— A widzisz... I mnie również to uderzyło... Zaczynam teraz rozumieć pobudki.
— Może spostrzegła, że ją śledzę i postanowiła wzbudzić we mnie współczucie, aby wyłudzić wsparcie? — odparł Raffles.
Brand potrząsnął głową.
— Sądząc z tego co od ciebie słyszałem, nie mogę sobie tego wyobrazić. Czy wygląda na oszustkę?
— Otóż to, właśnie... Ani rusz nie mogę uwierzyć, że to komedia — rzekł Raffles — Jeśliby moje podejrzenia okazały się prawdziwe, straciłbym na zawsze zaufanie do kobiet... Muszę przyznać, że rolę swoją zagrała znakomicie.
— W jaki sposób Jane zdążyłaby w tak krótkim czasie przebrać się w strój wieczorowy i przyjechać tutaj?
— Czasu miała dosyć...
— Ale skąd wydostała suknię i futro?
— Nie wiem... Może były przygotowane u ciotki.
— Nie, to niemożliwe: sam mi przecież mówiłeś, że stara dama chciała telefonować, tylko przeszkodziła jej w tym Jane... Stąd wniosek że nie należała do spisku.
— Rozumujesz słusznie... Zagalopowałem się trochę. W każdym razie mogę przysiąc, że wzrok mnie nie zmylił.
— Czy zastanawiałeś się nad tym, skąd wzięło się auto? — zapytał żywo Brand. — Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób zdobywa się je tak szybko?
— Mogło należeć do niego — mruknął Raffles.
— Należałoby sprawdzić... Musimy zapisać numer.
— Zrobiłem to już dawno z własnej inicjatywy, — odparł Raffles. — Dowiemy się do kogo auto należy... Sprawa gmatwa się!... Kto u licha mógł wiedzieć, że Jane będzie o tak spóźnionej porze u swej ciotki?
Rozmowę tę prowadzili szeptem, aby stojący przy aucie szofer nie mógł usłyszeć jej treści. Szofer, wysoki i przystojny mężczyzna, spojrzał na zegarek i stosując się widocznie do otrzymanych z góry dyspozycji, wsiadł do auta i odjechał.

Raffles składa wizytę

Jeszcze dwie godziny pozostali nasi przyjaciele w pobliżu domu Beeawatera. Mieli bowiem nadzieję, że ujrzą Jane raz jeszcze, gdy będzie wychodziła. Auto wprawdzie odjechało, lecz wizyta nie mogła trwać przecież w nieskończoność. Brand, patrząc na pobladłą, zaciętą twarz Rafflesa, zrozumiał, że przyczyny zdenerwowania szukać należy nie w pokrzyżowaniu ich planów... Podrażniona została ambicja Rafflesa.
On, znawca charakterów, miałby się tak sromotnie pomylić w ocenie Jane Doherty? Każdy człowiek doznaje niemiłego uczucia, gdy okazuje się, że przyjął zwykłe bezwartościowe szkiełko za cenny diament.
Zbliżała się godzina czwarta... Słabe światełko lampy wciąż jeszcze widać było poprzez zasunięte rolety w pokoju Beewatera.
Raffles chwycił Branda za rękę.
— Dochodzę do wniosku, że jeszcze nigdy w życiu nie naraziłem się na taką śmieszność — rzekł. — Wystrychnięto mnie poprostu na dudka. Ale dość tego! Idziemy... Pozwoliliśmy biednemu Hendersonowi i tak dość długo czekać...
Brand nie oponował... O złożeniu wizyty oszukańczemu bankierowi i tak nie można było marzyć... Służba napewno nie spała i przyjęłaby nieproszonych gości gradem strzałów rewolwerowych.
Wróciwszy do domu, natychmiast udali się na spoczynek. Ostatnie odkrycie nocne nie wprawiło ich bynajmniej w różowe humory. Brand rozmyślał o powodach, które skłonić mogły tę śliczną kobietę do odwiedzenia Beewatera. Ani przez chwilę nie przypuszczał, że Raffles mógłby się mylić. Raffles miał wyjątkowo dobre oko, a Jane dwukrotnie stała w pełnym świetle...
Dniało już, a Brand wciąż jeszcze nie mógł rozwiązać dręczącej go zagadki... Dopiero nad ranem zmorzył go sen.
Raffles, jak zwykle, pierwszy był na nogach. Jeszcze przed śniadaniem odbył krótką przejażdżkę konną. W jadalni spotkał się z Brandem.
— Jak ci się spało, Charley? — zapytał z uśmiechem. — Blado mi dziś wyglądasz.
— Spałem zaledwie cztery godziny — odparł zagadnięty. — Ale ty, Edwardzie, spałeś chyba jeszcze mniej, a wyglądasz świeżo... Wiesz, co mi przyszło do głowy?
— Co takiego?
— Czy Beewater nie jest przypadkiem hypnotyzerem? Może zmusił Jane do tego, aby przyszła doń o określonej godzinie?
— O tym również myślałem, odparł Raffles, siadając do stołu. — Sądzę jednak, że ten człowiek zupełnie się do tego nie nadaje... Jest to hypoteza w każdym razie dość uzasadniona i bardzo pragnąłbym, aby okazała się prawdziwa! To, co mówię, może się wydać śmieszne, ale naprawdę sprawa ta leży mi na sercu... Przykro mi, że się mogłem tak zawieść na tej miłej, ładnej kobiecie.
— Jeszcze o czymś pomyślałem sobie...
— Brawo! Jesteś skarbnicą genialnych pomysłów, przyjacielu... Podziel się niemi ze mną?
— Mógłbyś udać się do jej ciotki i zapytać, co robiła wczorajszej nocy?
— Myślałem o tym, choć nie wielką przywiązuję do tego wagę. Jeśli istotnie sprawy tak się mają, jak podejrzewamy, Jane Doherty nie omieszkała wciągnąć swej ciotki do spisku... Niewiele dowiemy się od starej damy...
— Zrezygnowałeś więc z zamiaru przyjścia z pomocą Dohertyemu?
— Nie, dopóki nie zdobędę pewności... Rozum mówi mi, że wczoraj to była ona, a jakiś głos wewnętrzny nie pozwala mi sądzić o niej zbyt pohopnie... Tak, czy inaczej jest to człowiek, który ucierpiał wskutek lekkomyślności żony...
— To powinno wystarczyć! Udaj się natychmiast do jego domu i dowiedz się szczegółów...
— Słusznie, Charley. Zgodnie z obietnicą, złożę im wizytę. Może to ktoś, kto zasługuje, aby mu przyjść z pomocą... Muszę również zapoznać się z jego dziełem...
— Przypuszczam, że jest znakomite...
— Na jakiej zasadzie?
— Ponieważ rzadko się zdarza, aby mąż znalazł uznanie u swej własnej żony... Jeśli go chwali, to musi rzetelnie zasługiwać na to...
— Jesteś trochę złośliwy, Charley — zaśmiał się Raffles.
Po śniadaniu, około godziny dwunastej, Raffles wsiadł do auta i rzucił Hendersonowi adres Harrego Doherty.
Droga trwała pół godziny. Na zwykłą wizytę było o wiele za wcześnie. Raffles jednak nie zwykł był w ważnych sprawach kierować się konwenansami. Szybko wbiegł na czwarte piętro, gdzie znajdowało się mieszkanie kompozytora i zadzwonił. Otworzyła mu sama Jane Doherty. Poznała go natychmiast. Zaczerwieniła się i zbladła, poczem radosny blask zajaśniał w jej oczach.
Uścisnęła serdecznie jego rękę i zaprosiła do pokoju... Jej jasny głos rozlegał się w całym mieszkaniu.
— Harry! Mam gościa... Mój duch opiekuńczy zjawił się u nas!
Raffles nie spuszczał oka z młodej kobiety... Nie mógł pojąć, w jaki sposób ta sama kobieta, zaledwie siedem godzin temu, mogła być gościem Beewatera?
Młoda jej twarzyczka była świeża i wypoczęta... Oczy jej uśmiechały się przyjaźnie, gdy spoglądała na Rafflesa.
W chwilę po tym, Tajemniczy Nieznajomy znalazł się w skromnie, lecz gustownie urządzonym pokoju... Przed nim stał młody mężczyzna o miłej inteligentnej twarzy i głęboko osadzonych oczach. Serdecznie uścisnął dłoń Rafflesa i przywitał go z uśmiechem:
— Proszę mi nie brać za złe — rzekł — że nie przyjąłem zbyt poważnie szaleństwa mojej nierozsądnej żony... Zdarzyły się rzeczy...
Raffles rzucił szybkie spojrzenie na Jane, która zbladła...
— Wyznałam wszystko mężowi, panie Larington — szepnęła ledwo dosłyszalnym głosem.
— Wszystko? — powtórzył Raffles, świdrując ją wzrokiem.
— Tak... Wszystko, co zdarzyło się na wybrzeżu Tamizy, — odparła, spuszczając głowę.
Raffles zrozumiał słowa jej w ten sposób, że przemilczała to, co się później stało.
— Opowiedziałam memu mężowi historię z akcjami — ciągnęła dalej. — Przebaczył mi, choć na to nie zasługuję... Opowiedziałam mu również, że to pan przyprowadził mnie do ciotki Serafiny, no i to, co mi pan wówczas obiecał.
Harry spojrzał na nią wzrokiem, w którym ma malowało się współczucie i miłość.
— Przeżyliśmy ciężkie chwile, panie Larington — rzekł. — Nigdy nie zapomnę tego, co pan dla nas zrobił... Widzi pan, ona jest dla mnie wszystkim... Bez niej życie nie miałoby dla mnie żadnej wartości... Trudno mi w tej chwili opisać, co się ze mną działo wczoraj, gdy Jane do godziny 2-ej w nocy nie wróciła do domu.
— Dlaczego nie udał się pan wprost do ciotki żony? Wiedział pan przecież, że wybierała się do niej z wizytą?
— Niestety... Nie miałem pojęcia, gdzie ona mieszka — zawołał młody mężczyzna. Może wyda się to panu dziwne, ale znam ją bardzo mało... Parę dni temu przeprowadziła się i nie miałem pojęcia dokąd... Trudno, abym interesował się adresami wszystkich starych ciotek mojej żony... Zwróciłem się więc do policji... Była wtedy godzina pierwsza w nocy... Musi pan wiedzieć, że nie jest łatwo o tej porze w Londynie ustalić adres jakiejś pani Brown... W stolicy naszej jest tysiące kobiet o tym samym nazwisku. Może pan sobie wyobrazić z jaką ulgą powitałem żonę, powracającą do domu o godzinie czwartej nad ranem... Przyjechała taksówką, owinięta w ciepły szlafrok i w miękki szal ciotki Serafiny.
Ostatnie zdanie zainteresowało Rafflesa.
— Wróciła o godzinie czwartej? — powtórzył.
— Cóż pan na to? — odparł z uśmiechem kompozytor, obejmując Jane. — O czwartej godzinie nad ranem!... A dotychczas nie rozstawaliśmy się z sobą nigdy dłużej, niż na godzinę... Wierzę, że to się więcej nie powtórzy... To było okropne...
Raffles milczał, czyniąc w pamięci szybkie obliczenia.
Pamiętał, że spojrzał na zegarek w momencie, gdy obaj z Brandem zrezygnowali wreszcie z wyprawy do domu Beewatera. Zegar wskazywał godzinę wpół do czwartej. Jane była wówczas jeszcze w mieszkaniu Beewatera... Nie ulegało to wątpliwości, ponieważ drzwi wejściowe nie otworzyły się ani razu przez cały czas trwania ich obserwacji.
Nawet bardzo szybka maszyna musiałaby zużyć conajmniej pół godziny czasu na przebycie dystansu pomiędzy domem Beewatera i King Charlesstreet... Należałoby nadto przyjąć, że Jane opuściła to mieszkanie zaledwie w kilka sekund po odejściu Branda i Rafflesa, ponadto musiałaby w sposób zaiste magiczny zdążyć przebrać się w ciepły szlafrok ciotki Serafiny...
Raffles postanowił nie wgłębiać się chwilowo w rozwiązywanie tej zagadki.
Spojrzał uważnie na młodego kompozytora, który ciągnął dalej:
— Na szczęście, wszystko już jest po za nami... Przypadek zrządził, że stanął pan na naszej drodze. Gdyby nie pan, to nie wiem coby się stało... Wszystko mi opowiedziała... Jesteśmy bez grosza, ale to trudno. Zna pan naszą sytuację...
— Właśnie w tej sprawie przychodzę, panie Doherty — odparł Raffles. — Widzę w pokoju fortepian... Czy nie zechciałby mi pan przegrać którą ze swych kompozycji?
Harry zaczerwienił się lekko i usiadł do fortepianu...
Już po pierwszych taktach Raffles, głęboki znawca muzyki, zrozumiał, że ma do czynienia z prawdziwym artystą...
Na chwilę oderwał oczy od artysty i spojrzał na Jane. Młoda kobieta siedziała nieruchomo, wpatrzona w męża... Widać było, że całą duszą jest przy, nim, że przeżywa z nim każdy takt, każdą rozpoczętą frazę muzyczną.
Raffles ani rusz nie mógł zrozumieć, w jaki sposób ta sama kobieta potrafiła tak jeszcze niedawno obejmować czule obcego mężczyznę.
I znów pochłonęła go muzyka, płynąca z pod palców artysty... Harry Doherty przegrał prawie cały pierwszy akt swej opery.
Skończył wreszcie, zamknął fortepian i z wyrazem oczekiwania zwrócił się w stronę Rafflesa.
Tajemniczy Nieznajomy wstał i położył mu rękę na ramieniu:
— Mam nadzieję, że będę mógł umożliwić panu wystawienie pańskiej opery, drogi panie Doherty — rzekł. — Koszta biorę na siebie. Pan natomiast zajmie się wyszukaniem odpowiedniego zespołu, dekoratora i orkiestry... Proszę mi nie dziękować... To moja zwykła rola — zawsze staram się przyjść z pomocą tym, którzy na to zasługują... A teraz — zwracając się do Jane dodał — muszę pani powinszować... Pani mąż stanie się wkrótce jednym z największych i najbardziej cenionych kompozytorów. Na przyszłość radzę tylko nie zajmować się spekulacjami giełdowymi...
— Uczyniłam to w najlepszej wierze... Chciałam pomóc mu w wystawieniu opery — odparła, zaczerwieniwszy się aż po białka oczu.
— Wiem o tym — odparł Raffles z uśmiechem. — Mam nawet wrażenie, że uda mi się odzyskać te pieniądze z powrotem.
Jane spojrzała nań z niedowierzaniem.
— Przecież powiedział mi pan, że te papiery nigdy nie odzyskają swego kursu. Wrzuciłam je wczoraj do pieca...
— Jakże tak można? — zawołał Raffles z przerażeniem. — Niechże pani je wyjmie czymprędzej i czeka na moje dalsze instrukcje.
— Ale pan mi sam powiedział, że mowy nie ma o tym, aby akcje te kiedykolwiek poszły w górę? — upierała się Jane. — Przecież nikt na giełdzie nie chce ich kupić... Agenci tylko wzruszają ramionami na ich widok...
— Istnieją pewne sposoby, mogące zmienić stosunek agentów do tych akcji... — odparł Raffles uśmiechając się pod wąsem. — Mam nadzieję, że jeden z nich okaże się skuteczny. Jestem zdania, palnie Doherty, że jest pan wielkim artystą i nie wątpię, że publiczność oceni należycie pańską operę. Dyrektorom teatrów może pan śmiało powiedzieć w moim imieniu, że się zupełnie nie znają na sztuce... A teraz żegnam was... Chciałem tylko zapytać, czy chwilowo ma pan jakieś dochody?
— Żadnych, panie Larington — odparł ze smutkiem młody kompozytor. — Chciałem właśnie zwrócić się do pana z następującą prośbą: skoro wierzy pan, że opera moja przyniesie mi dużo pieniędzy, czy zechciałby pan pożyczyć mi jakąś niewielką sumę? Z pewnością oddam z pierwszych zarobionych pieniędzy...
— Byłem i na to przygotowany — rzekł Raffles.
Usiadł przy biurku... Leżała na nim niewielka teczka i rozpoczęty list. Mimowoli Raffles rzucił okiem na pierwsze słowa tego listu.
Najukochańsza Dorrit“ — przeczytał.
Raffles zawahał się przez chwilę... Jane spostrzegła to i zbliżywszy się do biurka z uśmiechem, wydarła z bloku pierwszą stronicę, na której napisany był list.
Spojrzała przy tym ukradkiem na swego męża, który na szczęście nie zauważył tego incydentu.
Raffles zrozumiał odrazu, że Harry nie powinien był wiedzieć o istnieniu tego listu.
— Nie wiem, jak mam panu wyrazić moją wdzięczność — rzekł kompozytor.
— Najlepiej będzie, jeśli przestaniemy o tym wogóle mówić... Trzeba wysiłki nasze skierować na to, aby wystawienie pańskiej opery stało się sensacją sezonu... — odparł Raffles szybko, wypisując czek na bardzo wysoką sumę.
Położył czek na biurku, odbył krótką naradę z kompozytorem i w chwilę po tym opuścił skromne mieszkanie młodego małżeństwa.
Na dole zatrzymał się zamyślony.
Kim była owa tajemnicza Dorrit? Dlaczego Jane tak skwapliwie ukryła list? Dlaczego zaczerwieniła się tak gwałtownie, chcąc za wszelką cenę ukryć przed wzrokiem męża ów nieszczęsny list? Czy istotnie opowiedziała Harremu całą prawdę o wypadkach ostatniej nocy? Czy nie zdziwił się, że nie pozostała na noc u ciotki Serafiny, a powróciła nad ranem do domu, narażając się na przeziębienie? Czy nie zadał sobie pytania, dlaczego nie zatelefonowała, aby go uspokoić, z najbliższego automatu lub komisariatu policji?
Ale niedługo dręczył się tymi pytaniami.
Wsiadł do auta i rzucił szoferowi adres owej poczciwej starej damy, do której wczoraj zaprowadził Jane Doherty.
Auto zatrzymało się przed skromnym domem. Raffles szybko wbiegł po schodach na pierwsze piętro i w chwilę po tym znalazł się przed obliczem zdziwionej i przerażonej nieco staruszki.
— Proszę mi nie brać za złe, że ośmielam się niepokoić panią o tak wczesnej porze — rzekł, kłaniając się uprzejmie. — Ale z uwagi na dochodzenie policyjne, konieczne jest dokładne ustalenie, o której godzinie siostrzenica pani opuściła wczoraj ten dom?
Staruszka drgnęła i wyjąkała niepewnym głosem:
— To było o godzinie wpół do czwartej...
— Czy jest pani tego pewna? — rzekł Raffles, nie wierząc własnym uszom. — Czy aby nie trochę wcześniej?
— Z całą pewnością nie... Raczej parę minut później... Jestem tego zupełnie pewna, bo spojrzałam wówczas na zegarek.
— Czy zawołała pani auto?
— Nie... Siostrzenica nie pozwoliła mi, mówiąc, że z pewnością znajdzie taksówkę na ulicy.
— Czy odrazu wsiadła do taksówki?
— Tak... Gdy schodziła ze schodów słyszałam, że jakieś auto zajechało przed dom i zatrzymało się gdzieś w pobliżu...
— Może pytanie moje wyda się pani niewłaściwe, ale chciałbym wiedzieć, czy siostrzenica przebrała się przed wyjściem?
— Skąd znowu?.. Jej ubranie było jeszcze zupełnie mokre...
— Czy miała tu może swoje futro nurkowe?
Stara dama spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Przepraszam... Zdaje się, że nie dosłyszałam? Czy chodzi panu o moje futro? Mam jedno w szafie, pochodzące jeszcze z roku 1877, ale zupełnie nie do użycia... Wówczas nosiło się krynoliny... Innego futra tu nie było!
— Czy siostrzenica pani wyszła na ulicę w tym samym stroju, który pani jej dała?
— Oczywiście... Owinęłam ją jeszcze moim starym szalem... Wyglądała dość zabawnie...
Raffles przywykł w swym życiu do rozmaitych dziwnych sytuacji, lecz ta, w której się znalazł obecnie, denerwowała go więcej, niż inne. Nie rozumiał, co to wszystko razem miało znaczyć. Czyżby owej nocy każdy zegar wskazywał inaczej czas?
Jeżeli Jane rzeczywiście opuściła mieszkanie o godzinie wpół do czwartej, to jak mogła o wpół do trzeciej znajdować się przed drzwiami willi Beewatera?
Raffles spojrzał badawczo na staruszkę. Był dobrym fizjonomistą i wiedział, że te poczciwe stare oczy i ta poorana zmarszczkami, dobrotliwa twarz nie potrafią kłamać.
Raffles pożegnał się i szybko opuścił mieszkanie ciotki Serafiny. Był zdecydowany za wszelką cenę odnaleźć klucz do tej niezwykłej zagadki..Przypomniał sobie błękitne auto i odszukał w notesie jego numer. W chwilę później wchodził już do urzędu rejestracji pojazdów mechanicznych. Uprzejmy urzędnik pomógł mu w odnalezieniu interesujących go szczegółów.
Auto zarejestrowane było na nazwisko niejakiej pani Duplesis. Zapisał sobie adres tej pani... Znów nie wiedział co miał o tym myśleć... Pani Duplesis mogła równie dobrze sprzedać swe auto, a nowonabywca umyślnie czy też z niedbalstwa mógł nie zawiadomić o tym urzędu.
Dawno już minęła pora obiadu. Raffles nie czuł głodu. Opanowany jedną myślą, udał się wprost na Kingsway Blots Mansion, gdzie mieszkać miała pani Duplesis.
Był to nowoczesny dom czynszowy. Przypadek sprzyjał mu wyraźnie. W chwili, gdy zbliżał się do drzwi wejściowych, zajechała wielka błękitna limuzyna i opisawszy zręczny łuk zatrzymała się cicho w miejscu.
Drzwi otwarły się i ukazała się w nich młoda, wytwornie ubrana kobieta. Przez krótką chwilę zatrzymała się na chodniku, wciągając rękawiczki. W jasnym świetle południowego słońca szczegóły jej eleganckiej postaci rysowały się wyraźnie. Wsiadła do auta, które ruszyło naprzód.
Raffles zaczekał chwilę, aż auto zniknęło mu z oczu, po czym przeszedł na drugą stronę ulicy. W pobliskim sklepie z wyrobami tytoniowymi znalazł telefon. Zajrzał do spisu abonentów i nakręcił numer.
— Czy to pani Doherty?... Tak, tu mówi Larington... Nie, tym razem nie mam żadnego interesu... Poprostu chciałem się dowiedzieć o pani zdrowie... Pilnuje pani męża?... Doskonale... Mam nadzieję, że jutro będę mógł państwu złożyć wizytę... Ha... ha... Dlaczego się śmieję?... Nie mogę się, niestety, powstrzymać od tego... Przed chwilą wydarzyła mi się arcyzabawna historia...

„Nad brzegiem Nilu“

Harry Doherty zabrał się do opracowywania swej opery z takim zapałem, że w niespełna tydzień poszczególne partie zostały przepisane i można już było rozpocząć próby.
Larington okazał mu wydatna pomoc. W małym mieszkanku na King Charlesstreet stał się codziennym gościem. Wynajął teatr i zaangażował odpowiednie siły.
Młody kompozytor zrealizował w banku czek otrzymany od Laringtona... Świadomość posiadania dużej sumy pieniędzy dodawała mu pewności: śmielej patrzył w przyszłość i poczynał wierzyć, że premiera jego opery przyniesie mu sławę.
Rozpoczęły się próby. Harry sam dyrygował i począł opracowywać z orkiestrą poszczególne fragmenty opery.
W jednej z sal wynajętego teatru kierownik chóru prowadził próby z zespołem chórzystów i chórzystek... W innej — primadonna, której powierzono główna rolę, śpiewała swoją partię przy akompaniamencie fortepianu.
Co pewien czas w najpoczytniejszych dziennikach londyńskich pojawiały się wzmianki, zapowiadające rychłe wystawienie opery młodego, utalentowanego kompozytora, Harrego Doherty, zatytułowanej „Nad brzegami Nilu“. Było to, jak się można łatwo domyśleć, dziełem Rafflesa. Oprócz tych wzmianek ukazywały się krótsze lub dłuższe krytyki, wszystkie bardzo przychylne, a podpisane nazwiskiem najpoważniejszych krytyków.
Doherty najmniej ze wszystkich orientował się w rzeczach, które działy się dokoła niego. Ten naprawdę utalentowany muzyk, pozbawiony był t. zw. zdolności życiowych... Gdyby mu pozostawiono sprawy organizacyjne — opera „Nad brzegiem Nilu“ nigdy nie ujrzałaby świata kinkietów. Na szczęście, nad wszystkim czuwał Raffles.
Doherty wiedział o tym. Całym sercem przylgnął do tego tajemniczego przyjaciela, który najpierw uratował mu żonę, a teraz pomagał w realizowaniu najgorętszego marzenia jego życia.
Jane postanowiła wziąć czynny udział w wystawieniu opery swego męża. Stanęła więc znów w szeregu skromnych chórzystek i tak, jak za swych panieńskich czasów z uwagą słuchała słów starego Mortona, kierownika chóru. Ale jakże inaczej biło jej serce, gdy wzruszonym głosem śpiewała pieśń skomponowaną przez jej własnego męża...
Próba chóru odbywała się na głównej scenie... Zaraz po tym miała odbyć się próba orkiestry.
Dzięki staraniom Rafflesa na próbach zjawiali się od czasu do czasu wpływowi krytycy. Mieli oni z góry urobić opinię publiczności, aby przychylnie przyjęła nową operę. Nikogo nie dziwiło, że ci panowie zjawiali się często w towarzystwie swych przyjaciół...
I tym razem jakieś niewyraźne cienie ludzkie widać było na sali. Morton, kierownik chóru, zmęczonym krokiem wyszedł na scenę. Zbliżył się do fortepianu, otworzył klawiaturę i wyjął z teczki nuty.
— Zbliżcie się, moje panie — zwrócił się do chórzystek. — Za chwilę będziemy musieli zwolnić scenę...
Śmiejąc się i potrącając, dziewczęta otoczyły swego nauczyciela. Jane stała w samym środku. Nigdy jeszcze nie śpiewała z takim zapałem.
Sala tonęła w mroku, lecz światło padające z rampy scenicznej oświetlało pierwszych kilka rzędów. Nagle Jane drgnęła: w trzecim rzędzie siedział obok znanego krytyka Beewater. Obaj panowie wymienili półgłosem jakąś uwagę i wybuchnęli śmiechem. Jane starała się ukryć za swymi koleżankami, lecz na próżno. Beewater spostrzegł ją i porozumiewawczo kiwnął jej głową. Jane drżała na całym ciele... Z prawdziwą ulgą powitała koniec próby: pierwsza uciekła za kulisy.
Zdawało jej się, że uniknęła niebezpieczeństwa, gdy nagle tuż obok siebie usłyszała szept:
— Dlaczego pozwoliłaś mi na siebie tak długo czekać, ukochana? Wierzyłem, że ta niezapomniana przygoda połączy nas silnymi więzami... Czyżbyś już zapomniała?
Otoczyły ją silne ramiona... Daremnie starała się uwolnić z ich uścisku. Beewater zaciągnął ją przemocą do pomieszczenia, w którym przechowywano rekwizyty teatralne. Tam znów zaczął:
— Cieszę się, że cię widzę... Cóż ci zrobiłem, że mnie tak unikasz?
— Niech mnie pan puści, bo zawołam mego męża! — krzyknęła młoda kobieta. — Czy nie dosyć wyrządził mi pan krzywdy? Nienawidzę pana! Gardzę panem!... Na krótką chwilę mężczyzna wypuścił ją ze swych objęć.
Przed pięciu dniami mówiłaś zupełnie inaczej... O mężu nie było wówczas mowy! Pogardzasz mną?... Zapominasz widocznie, że jesteś w mojej mocy, i że mogę cię zniszczyć w każdej chwili.
— Zobaczymy — zaśmiała się ironicznie Jane. — Opera mojego męża zostanie wkrótce wystawiona... Harry będzie sławny i bogaty...
— Widać odrazu, że się słabo orientujesz w tych sprawach, kochanie... Nie bardzo jednak cię rozumiem... Słuchaj: jeśli zechcę, opera twego męża padnie po pierwszym przedstawieniu! Obojętne, jakimi osiągnę to środkami... Najwpływowsi krytycy są moimi przyjaciółmi. Mam stosunki i znajomości. Mogę przekupić chór, aby śpiewał fałszywie... Potrafię skłonić artystów, grających główne role, do zerwania kontraktów!... Jeśli zechcę, odkupię nawet gmach, w którym ma się odbyć przedstawienie i nie dopuszczę do wystawienia opery! Pomyśl sobie o tym i nie odpychaj mnie, jeśli nie chcesz unieszczęśliwiać swego męża! Nie znasz jeszcze potęgi pieniądza.
Z piersi Jane wydobył się bolesny jęk... Wiedziała aż nadto dobrze, że Beewater gotów byt spełnić swą pogróżkę! Takie rzeczy zdarzały się dość często... Beewater spostrzegł jej zmieszanie.
— Zapominasz poza tym, że winna mi jesteś sporą sumę pieniędzy... Spekulowałaś na giełdzie i... wpadłaś. Czy wiesz, że ja odkupiłem pretensje twego agenta?
Jane zbladła.
— Nic o tym nie wiedziałam, — szepnęła. — Jest pan jeszcze większym łotrem niż przypuszczałam.
Mężczyzna chwycił ja za obie ręce.
— Nie mogę zrozumieć zmiany, która w tobie zaszła, — zawołał. — Co ci się stało? Nie wyobrażam sobie, abyś mogła szeptać mi słowa miłości tylko po to, żeby uzyskać moją pomoc dla wystawienia opery twego męża?
— I tak osiągnie ona powodzenie — zawołała Jane. — Zapłacimy panu do ostatniego grosza... Mój mąż wie o wszystkim.
Beewater puścił jej rękę i cofnął się przerażony.
— O wszystkim?... Nie, to chyba niemożliwe! Takich rzeczy kobieta nikomu nie powtarza... Nie wierzę ci, Jane?
— Wie, że spekulowałam, że i jestem panu winna pieniądze... — odparła Jane cicho.. Ale zapewniam pana, że wkrótce oddamy panu całą należność. Dopiero wtedy odetchnę z ulgą...
Beewater spojrzał na nią uważnie.
— Wydaje mi się, że dopiero teraz zaczynam coś niecoś rozumieć... Od pewnego czasu zjawił się tu jakiś tajemniczy opiekun, mężczyzna dość jeszcze młody i przystojny... Pomaga twemu mężowi w wystawieniu opery... Motywów jego postępowania można domyśleć się łatwo. Niech się ma jednak przede mną na baczności! Nie należę do ludzi, którzy łatwo pozwalają się wykurzyć z zajętego miejsca.
Jane czerwieniła się naprzemian i bladła... Z oburzenia nie mogła wydobyć z siebie słowa.
— Nędzny łotrze — szepnęła wreszcie. — Nie możesz nawet zrozumieć, że istnieją ludzie, którzy bezinteresownie przychodzą swym bliźnim z pomocą. Larington jest prawdziwym, szczerym naszym przyjacielem...
— Niech i tak będzie! — odparł Beewater zimno. — Mylisz się sądząc, że między nami wszystko skończone... Jesteś w mojej mocy i zrobisz to, co zechcę. Przycisnął ją do siebie i usiłował pocałować. Nagle drzwi się otwarły... Na progu stał Harry Doherty. Był blady jak trup. Spoglądał na swą żonę w objęciach obcego mężczyzny... W jego ciemnych oczach płonęły iskry
— Co ten człowiek powiedział, Jane? — wyszeptał z wysiłkiem. — Niech to raz jeszcze powtórzy!
— On kłamie! On kłamie! — zawołała Jane, przyciskając rękę do serca. — Nie wierz mu... Wierz tylko mnie! To nieprawda!
Na twarzy Harrego malowała się rozpacz.
— Nieprawda!? Dlaczego więc śmiał to mówić?
Beewater zbladł... Twarz jego stała się szara, jak popiół...
— To, co powiedziałem, to prawda, Doherty — zawołał, zaciskając pięści. — Pięć dni temu twoja żona...
Nie zdążył skończyć rozpoczętego zdania...
Harry ze zduszonym okrzykiem rzucił się na człowieka, który obraził go śmiertelnie. Nie wiadomo, czymby się ta scena skończyła, gdyby nagle nie rozległ się spokojny głos Rafflesa.
— Nie wierz mu, Harry... Ten człowiek kłamie... Potrafię to udowodnić.
Beewater zaśmiał się ironicznie.
— Aha, jest więc i nasz obrońca — syknął, pieniąc się z wściekłości. — Coś mi zanadto jest pan pewien siebie! Mimo to, śmiem twierdzić...
Zamierzył się ręką w stronę Rafflesa. Tajemniczy Nieznajomy zdążył jednak uprzedzić ten ruch i trafił go pięścią między oczy. Beewater padł na ziemię.
Raffles nie patrząc na leżącego zbliżył się do nieszczęśliwego kompozytora i położył mu rękę na ramieniu.
— Musisz mnie wysłuchać uważnie, Doherty! Spójrz na mnie, czy wyglądam na człowieka, który kłamie? Raz jeszcze ci powtarzam, że to, co mówił Beewater, to kłamstwo! Twoja żona cię kocha i miłość pchnęła ją na drogę głupstwa, którego żałuje i o którym ci powiedziała! A teraz daj mi słowo, że ani przez chwilę nie przestałeś ufać swej żonie!
Z twarzy młodego kompozytora widać było, że walczy ze sobą. Raz jeszcze spojrzał na zalęknioną twarzyczkę swej żony i wyciągnął ku niej obie ręce.
— Wierzę ci, Janę — sięgnął, przyciskając ją do serca.

Pamiętny dzień na giełdzie

Od kilku dni panował na giełdzie londyńskiej niepokój. Nie wiadomo było jeszcze, czy zakończy się on zniżką, czy zwyżką walorów, w każdym bądź razie znawcy wietrzyli w powietrzu jakąś zmianę...
Akcje Anatolijskich Kolei Żelaznych trzymały się na dotychczasowym poziomie i nic nie wróżyło, aby stan ten miał się kiedykolwiek zmienić na lepsze. Ci, co potracili na nich majątki z żalem i z zazdrością opowiadali sobie o nieuczciwym spryciarzu, który na tych akcjach zarobił miliony.
Samo towarzystwo istniało nadal, choć kurs akcyj dawno już przestał być notowany na giełdzie.
Tego dnia, od samego ranka giełda roiła się od zwykłych interesantów... Gdy tylko otwarto potężne drzwi, tłumy agentów, pośredników, maklerów poczęły zapełniać obszerną, amfiteatralnie zbudowaną salę.
W samym środku tej sali znajdowało się niewielkie podwyższenie, otoczone niewysoką barierą. Na tym podium od szeregu lat, dzień w dzień, zjawiali się ci sami ludzie: był to olbrzymiego wzrostu agent Drummer i niknący w cieniu swego potężnego przyjaciela — Pons. Ci dwaj agenci panowali wszechwładnie nad tłumem kupujących i sprzedawców. Uzbrojeni w swe kolorowe bloczki, w których zapisywali tylko cyfry i znaki, w lot załatwiali milionowe tranzakcje.
Owego pamiętnego dnia zjawili się obydwaj z pustymi tekami pod pachą. Wszyscy zadawali sobie pytania, jakie papiery znajda się w tych rękach.
Przy otwarciu giełdy akcje trzymały się na poziomie z dnia poprzedniego. Nagle ku zdumieniu obecnych rozległ się dobrze znany głos.
— Kupuję „Anatolijskie“... Kupuję „ Anatolijskie“.
Zapanowała cisza. Stali bywalcy giełdy nie wierzyli własnym uszom.
Drummer, działający zawsze na rachunek najpotężniejszych firm interesował się akcjami, które powszechnie uważano za bezwartościowe...
— Sprzedaję „Anatolijskie“... Sprzedaję „Anatolijskie“ — zabrzmiał inny głos...
— Cena?
— Sto dwa... Sto dwa... Ile dla pana?...
— Kupuję sto sztuk.
Początkowo sądzono, że to żart. Wkrótce jednak przekonano się, że sprawa przedstawia się poważnie. Wesoło uśmiechnięte twarze zaczęły się wydłużać. Przypomniano sobie z żalem o akcjach sprzedanych kilka dni temu za bezcen. Jakby na urągowisko, znów rozległ się głos Drummera:
— Kupujemy „Anatolijskie“... Ofiarujemy 108! Ofiarujemy 108...
Nie... Nikt nie wyrzucałby pieniędzy w błoto. Jeśli Drummer i Pons kupują, to coś w tym musi się kryć. W chwilę po tym, głos Ponsa zabrzmiał ponad głowami obecnych.
— Kupuję „Anatolijskie“... Daję 140...
Natychmiast przez tłum przecisnął się jakiś osobnik o czerwonej twarzy i wcisnął agentowi paczkę akcyj. Pons przechylił się nad balustradą i w jednej chwili tranzakcja została zawarta.
W następnej sekundzie na giełdzie zawrzało. Nikt nie interesował się więcej innymi papierami. Nafta, miedź, koleje żelazne przestały wchodzić w rachubę... Drummer i Pons uwijali się, jak szatany, po niewielkiej przestrzeni... Polecenia, wydawane podniesionym głosem, krzyżowały się w powietrzu. Czerwone, zielone, niebieskie kartki pokrywały się tajemniczymi znakami.
Akcje Anatolijskie wciąż szły w górę... Popyt na nie stawał się coraz większy. Chociaż coraz nowe partie akcji rzucano na rynek — cena ich wzrastała, gdyż Drummer i Pons kupowali każdą ilość.
W tym właśnie momencie ukazał się na giełdzie Beewater. Już przed tym ostrzeżono go telefonicznie o tym co się dzieje. W żaden sposób nie mógł zrozumieć, co się właściwie stało. Kto jak kto, ale Beewater najlepiej orientował się w sytuacji banku Anatolijskiego... Wiedział, że ta zwyżka musi być wynikiem jakiejś niezrozumiałej dla niego spekulacji.
Gdy znalazł się na giełdzie, ogarnęła go atmosfera podniecenia. Zrozumiał, że nadarza się okazja do grubszego zarobku. Jeśli Drummer kupował, to znaczy, że na akcjach tych można zarobić. Beewater przystąpił natychmiast do dzieła. Przez swego agenta wykupił wszystkie akcje Anatolijskie, jakie jeszcze znalazły się na giełdzie... Płacił gotówką i z zadowoleniem spoglądał na pokaźny pakiet akcyj. Nabył ich 5.600 sztuk, płacąc po 140 i 150 za sztukę.
Na kilka minut przed przerwą obiadową wydarzył się fakt dość niezwykły. Obaj agenci Drummel i Pons zniknęli nagle ze swego posterunku. Na pięć minut przed zamknięciem zaprzestano wszelkich tranzakcji. Wkrótce zabrzmiał ostry dźwięk dzwonka, oznajmiającego przerwę obiadową. W czasie przerwy jedynym tematem rozmów była oczywiście niebywała haussa na akcje Anatolijskie.
O godzinie drugiej, a więc w momencie otwarcia giełdy popołudniowej, bomba pękła. Drummer i Pons zajęli swe zwykle miejsca na podium i w dwie minuty po tym giełdę obiegła niezwykła wieść, że obaj agenci tego ranka nie byli wcale na giełdzie. Padli oni bowiem ofiarą niezwykłej i śmiałej napaści ze strony nieznanych sprawców, w których mocy pozostali aż do godziny drugiej. Oczywiście, że wszelkie tranzakcje, zawarte przez sprytnych oszustów, którzy przebrali się za nich, okazały się nieważne. Tylko tranzakcji gotówkowych unieważnić nie było można, gdyż oszuści ulotnili się z zainkasowanymi pieniędzmi.
Jak się okazało, jedynym poszkodowanym był Beewater. On bowiem wykupił wszystkie znajdujące się w tym dniu na giełdzie akcje Anatolijskie, płacąc za nie gotówką... Reszta zadowoliła się zawieraniem tranzakcji terminowych, które miały być realizowane dopiero później. Te właśnie tranzakcje okazały się na szczęście nieważne.
W pakiecie akcji, zakupionych przez Beewatera, znalazły się wszystkie akcje Jane Doherty, które Raffles sam osobiście sprzedał tego dnia na giełdzie po najwyższym kursie.
W dniu tym stracił Beewater okrągła sumę 50.000 funtów sterlingów.

Rozwiązanie zagadki

Nawet w tak olbrzymim mieście, jak Londyn, kilka dni musiało upłynąć, zanim ludzie otrząsnęli się z wrażenia ostatniego krachu na giełdzie.
Policja zajęła się natychmiast sprawą odszukania śmiałków, którzy w niesłychany sposób zakpili sobie z publiczności giełdowej.
Minęło kilka dni i Scotland Yard przyszedł do smutnego wniosku, że cała tę sprawę należałoby raczej puścić w niepamięć. Zajście przedstawiało się bowiem tajemniczo, a niemożność odnalezienia sprawców przykrego żartu rzucała niezbyt zaszczytne światło na sprawność policji.
Trudno opisać radość Jane, gdy Larington wręczył jej po kilku dniach sześć tysięcy funtów. Sumę tę, jak wyjaśnił, zarobił dla niej właśnie na akcjach.
Wkrótce po tym wpadła jej gazeta do rąk z opisem całego zajścia na giełdzie. Jane poczęła coś podejrzewać... Kilka godzin walczyła ze sobą... Wreszcie ze łzami w oczach zdobyła się na ostateczną z Laringtonem rozmowę.
— Zwracam panu te sześć tysięcy — rzekła, mnąc niespokojnie w ręku papierki.
Larington spojrzał na nią ze zdziwieniem...
— Dlaczego? — zapytał.
— Bo... bo... one się mnie nie należą — wyjąkała.
— A komu? Przecież nie mnie... Sprzedałem pani akcje i otrzymałem za nie cenę, zgodną z ówczesnymi notowaniami giełdowymi.
— To pewne... ale...
— Ne ma żadnych „ale“... Chyba, że zechce je pani zwrócić Beetwaterowi...
Na to znów Jane nie mogła się zgodzić... Larington zdołał ją wkrótce przekonać, że pieniądze, odebrane łotrowi, który oszukał tysiące osób, należą się jej słusznie i że nie powinna robić sobie z tego powodu wyrzutów. Udało mu się to tym łatwiej, że Jane wciąż jeszcze miała w pamięci ową przykrą scenę, gdy ten człowiek stanął między nią a jej mężem.
Wszystko to razem sprawiło, że Beewater następnego dnia po przygodzie na giełdzie był w jak najgorszym humorze... Humor ten nie wróżył nic dobrego dla tych wszystkich, którzy mu się nawinęli pod rękę.
Rzucił okiem na leżącą na biurku gazetę... Na pierwszej stronie ujrzał zapowiedź mającej wkrótce nastąpić premiery „Nad brzegiem Nilu“...
Nazwisko Harrego Doherty, którego gazeta sławiła jako jednego z najgenialniejszych młodych kompozytorów angielskich, działało na Beewatera jak czerwona płachta na byka.
Wszystko go drażniło... Fortuna odwróciła się od niego, ostatnio spotykały go same porażki. On, Filip Beewater, uwodziciel kobiet i potentat giełdowy, uważał się za zwyciężonego!
Scena z pokoju z rekwizytami jeszcze zbyt żywo stała mu w pamięci... Zaciskał pięści w bezsilnym gniewie, i przysiągł w duchu zemstę Laringtonowi... On, nie kto inny zabrał mu miłość pięknej Jane, on pomógł jej mężowi, on spiskował przeciwko niemu, Beewaterowi...
Beewater nie należał do ludzi, których niepowodzenie zbija z nóg... Odwrotnie, rozpamiętywając ostatnie wypadki, w myślach układał plan odzyskania zmiennej, kapryśnej Jane Doherty. Jeśli dobrowolnie nie zechce zostać jego kochanką, potrafi ją do tego zmusić! Beewater nie przebierał w środkach... Każda droga, prowadząca do celu była dla niego dobra. Był bogaty i gotów był poważną część swej fortuny poświęcić dla zdobycia tej kobiety.
Rozmyślania te przerwało nagłe wejście kamerdynera.
— Przyszedł jakiś osobnik i pragnie z panem mówić...
Na nieruchomej zazwyczaj twarzy lokaja malował się wyraz pogardliwy. Beewater domyślił się od razu, że nowoprzybyły nie zasługiwał na to, aby go przyjąć.

— Czemu od razu nie powiedziałeś mu, że mnie nie ma w domu?
— Wołałem usłyszeć to z ust pana — odparł z ukłonem kamerdyner.... — Ten człowiek poda je się za mechanika z opery... Oświadczyć, że ma panu ważne rzeczy do zakomunikowania... Podejrzewam, że przyszedł prosić o pracę lub protekcję.

Beewater ocknął się przy tych ostatnich słowach. Jakiś wewnętrzny głos szepnął mu, że musi wysłuchać tego człowieka.
— Wprowadź go do gabinetu — rzucił rozkaz lokajowi.
Kamerdyner zdziwił się, lecz w milczeniu opuścił pokój. W chwilę po tym próg gabinetu przekroczył mężczyzna w robotniczej bluzie, z zakłopotaniem mnąc w ręce czapkę... Miał ciemną czuprynę i głęboko osadzone oczy o nieprzyjemnym wyrazie. Zaczerwieniony zlekka nos zdradzał zamiłowanie do alkoholu.
— Czego chcecie? — zagadnął go Beewater.
— Niech mi jaśnie pan wybaczy — jąkał się robotnik. — Ja jestem mechanikiem w Operze... Byłem mechanikiem...
Spojrzał na Beewatera z podełba i ciągnął dalej nieco śmielej:
— Właśnie wczoraj zostałem wyrzucony... Wszystko to przez tego Dohertyego i jego przyjaciela Laringtona... Chętniebym mu pokazał, jak smakuje bezrobocie! Złapali mnie, jak twierdzą, na pijaństwie... Cóż z tego, że biedny człowiek zajrzy od czasu do czasu do butelki? Na szampana nie mam, wina nie piję... muszę przeto zadowolnić się zwykłą siwuchą... Ale swoje robię, jak mi Bóg miły... A że ustawiłem drzewo figowe w samym środku sypialnej komnaty, to nic strasznego... Ale popamiętają mnie jeszcze. Już ja się o to postaram... A pan mi w tym pomoże...
— Bezwstydny pijaku — krzyknął Beewater z obrzydzeniem.
Już chciał go wyrzucić za drzwi, gdy uderzył go dziwny wyraz jego małych, głęboko osadzonych oczu.
— Niech mi jaśnie pan pozwoli dokończyć — rzekł mechanik. — Widzi pan, niedawno byłem mimowoli świadkiem pewnej sceny, która rozegrała się w pokoju z rekwizytami teatralnymi. Nie wspomniałem dotychczas o tym nikomu... Myślę, że nie weźmie mi pan tego za złe... Tak, czy inaczej wiem, że jest pan zakochany w tym głupim stworzeniu, w Jane Doherty... Dziś wieczorem przyjdzie ona do opery na repetycję. Więcej już nic nie powiem. Dozorczyni gmachu Opery jest moją żoną... Jane wypija u niej zwykle, aby się rozgrzać, filiżankę kawy. Nic łatwiejszego, jak dosypać do kawy trochę usypiającego proszku i sprawa załatwiona.
Przez chwilę obaj mężczyźni spoglądali na siebie badawczo.
— Ile to ma kosztować? — zapytał Beewater.
— Jestem bez pracy... Trzeba liczyć się z tym, że muszę zapłacić pomocnikom, którzy to dzikie stworzenie wniosą do taksówki, lub do pańskiego auta... Poczeka pan na mnie tuż za nieoświetloną sceną, prowadzącą do kulis... Co pan sądzi o 300 funtach?
Beewater nie miał zamiaru targować się.
— Jeśli się uda, dostaniesz je w chwili, gdy Jane Doherty znajdzie się w moim wozie. Tymczasem masz tu pięćdziesiąt funtów zadatku... O której godzinie mam być na miejscu?
— Próba rozpoczyna się o ósmej... Powinien więc stawić się pan już o wpół do ósmej. A po tym niech pan się stara jak najszybciej wiać z granic Londynu. Larington wygląda mi na groźnego przeciwnika.
— Możesz być o mnie spokojny — odparł Beewater zimno. — A teraz żegnaj... Muszę poczynić pewne przygotowania na wieczór.
Dzień minął szybko na załatwianiu najrozmaitszych czynności, jak kupno biletów do Francji, zapakowanie potężnego kufra i przygotowanie auta do podróży.
Beewater z zadowoleniem zacierał ręce. — Wszystko szło jak po maśle.
— Zobaczymy jeszcze kto zwycięży — szeptał do siebie z sarkastycznym uśmiechem.
Stanął przed lustrem i z zadowoleniem przyglądał się swej silnej, choć krępej postaci.
Punktualnie o godzinie w pół do ósmej zjawił się w umówionym miejscu. Po chwili z ciemności wynurzyła się sylwetka mechanika.
— Wszystko w porządku — szepnął do ucha zdenerwowanemu bankierowi. — Jeszcze chwila cierpliwości.
Podbiegł do okienka mieszkania dozorczyni, wsadził tam głowę i szepnął kilka słów.
Minął kwadrans... Mechanik znów ukazał się, niosąc na ręce bezwładne ciało kobiece... Umieścił je szybko w aucie obok Beewatera... Ze szczerym wzruszeniem spoglądał bankier na bladą twarzyczkę uśpionej Jane...
Wyciągnął portfel i szepnął coś niezrozumiale. Auto ruszyło.

Od owych wydarzeń minęły trzy tygodnie.
Beewater ze swą ukochaną przebywali tymczasem w Paryżu. W jednym z najwspanialszych hoteli na Champs-Elysee, w hotelu „Trocadero“, para ta zajmowała luksusowe apartamenty, przeznaczone dla najmożniejszych tego świata.
Chwilowo nie poruszał tego tematu, lecz czekał tylko na odpowiedni moment, aby zaproponować jej rozwód z mężem i małżeństwo.
Bankier wrócił z krótkiej przechadzki i usiadł w hallu hotelowym w głębokim klubowym fotelu... Wzrok jego padł na gazetę, zawierającą wiadomości z Londynu...
Zapalony papieros wypadł mu nagle z ust. Chwycił gazetę i przeczytał dokładnie artykuł, który wprawił go w takie zdumienie. Była to wzmianka, o mającej wkrótce nastąpić premierze opery „Nad brzegami Nilu“.
„W teatrze „Alhambra“ zostanie wkrótce wystawiona po raz pierwszy ciekawa opera młodego kompozytora angielskiego, Harrego Doherty. Tytuł tej opery brzmi „Nad brzegami Nilu“. Dokładne sprawozdanie zamieścimy po premierze. Tymczasem śpieszymy podzielić się z naszymi czytelnikami wiadomością że wedle zdania cenionych krytyków, muzyka tej opery stanowi prawdziwą rewelację. Nie wątpimy, że Harry Doherty wysunie się od razu na czoło współczesnych kompozytorów europejskich... Próbę generalną uświetnił swą obecnością sam następca tronu, który złożył powinszowania twórcy opery i jego młodej urodziwej małżonce“.
— Młodej, urodziwej małżonce? — powtórzył Beewater bez tchu. — Co to znaczy? To chyba omyłka w druku... Chłopcze, proszę mi przynieść ostatnie gazety londyńskie — zawołał na boya w liberii.
Chłopiec przybiegł za chwilę, obładowany wielkimi płachtami angielskich gazet.
Beewater rzucił się na nie. We wszystkich pismach znalazł tę samą wzmiankę o żonie kompozytora. Beewater zapalił drugiego papierosa. Chciał biec na górę do apartamentu Jane aby przekonać się czy naprawdę jest z nim w Paryżu, ale przypomniał sobie, że Jane wyszła z samego rana i oświadczyła, że aż do obiadu pozostanie w mieście. Miała sporo sprawunków do załatwienia, chciała odwiedzić magazyny mód i modystki...
Błądząc bez celu po ulicach Paryża, przeżył dwie najczarniejsze godziny swego życia... Zmęczony i zdenerwowany wrócił wreszcie do hotelu.
— Czy madame już wróciła? — zapytał niespokojnie portiera.
— Tak. jeszcze z jedną panią — odparł zagadnięty. — Przypuszczam, że znajdują się w buduarze.
— Z jedną panią? — powtórzył Beewater zdumiony. — Kto to może być?
Z bijącym sercem przebiegł szybko schody, nie czekając nawet na windę. Otworzył drzwi, blady jak cień, uchylił drzwi od buduaru i zatrzymał się na progu jak wryty.
W wytwornie urządzonym buduarze stały dwie kobiety, tak do siebie podobne, że gdyby nie strój, niepodobieństwem byłoby odróżnić jedną od drugiej.
Jedna z nich postąpiła krok naprzód i rzekła z uśmiechem:
— Pozwól sobie przedstawić, Filipie: to jest moja siostra-bliźniaczka, Jane Doherty... Przyjechała właśnie przed chwilą ze swoim mężem i przyjacielem męża aeroplanem wprost z Londynu. Oczekiwałam ich przybycia na lotnisku w le Bourget... To była niespodzianka, którą miałam ci przygotować. Zrozumiałyśmy, że dłużej nie sposób trzymać cię w nieświadomości. Teraz Jane chciała z tobą pomówić, Filipie...
Jane wysunęła się nieśmiało z za pleców siostry.

— Bardzo pana przepraszam, panie Beewater. Przyjechałam umyślnie, aby pana prosić o przebaczenie... Pańskie oświadczyny skierowane były nie do mnie a do mojej siostry, Dorrit... Dorrit kochała pana od dawna, o czym wiedziałam dokładnie. Zaraz panu wszystko wytłumaczę: to ona była u pana owego tragicznego dla mnie wieczora. Chciałam się pozbawić życia. Larington uratował mnie cudem i zaprowadził do ciotki Serafiny. Mimo to, nie chciałam zawiadomić o tym mego męża, gdyż czułam, że nie ujdę losowi... Gdy wyszłam na ulicę zamierzając po raz wtóry targnąć się na życie, los postawił na mej drodze Dorrit, która powracała swym autem z jakiegoś balu...

— Pozwól mi dokończyć, Jane... Widzisz. Filipie, ja zawsze uchodziłam w rodzinie za zakałę — przerwała jej z uśmiechem Dorrit. — Nikt nawet nie chciał się do mnie przyznawać... Byłam tancerką i ze skruchą stwierdzam że nie wiodłam zbyt poprawnego życia. Gdy spotkałam Jane, nieszcześliwą i złamaną, postanowiłam jej pomóc... Ale już wówczas zależało mi tylko i wyłącznie na tobie... Wiedziałam, że Jane wpadła ci w oko. O moim istnieniu nie wiedziałeś... Uważałam to za szczęśliwy zbieg okoliczności.. Przyszłam do ciebie, podając się za nią. Na szczęście niczego nie spostrzegłeś... Potem chorowałam przez kilka dni, a wreszcie zjawił się jakiś człowiek, mechanik wydalony z teatru.
— To był Larington! — szepnęła cicho Jane...
— ...i wtajemniczył mnie w szczegóły planu rzekomego porwania... Po raz drugi wziąłeś mnie za Jane, nie domyślając się nawet, że trzymasz w ramionach Dorrit. Czy masz do mnie żal, Filipie? Czy potrafisz nam to zapomnieć? Byłam lekkomyślna, ale czuję, że prawdziwa miłość potrafi pchnąć mnie na lepszą drogę...
Zamiast odpowiedzi, Beewater wyciągnął do Dorrit obie ręce i przycisnął ją do piersi.... Jane dyskretnie wysunęła się z pokoju...

KONIEC



   Kto go zna?
   ——————
   — oto pytanie, które zadają sobie w Urzędzie Śledczym Londynu.

   Kto go widział?
   ————————
   — oto pytanie, które zadaje sobie cały świat.
Dotychczas ukazały się w sprzedały następujące numery:
    1. POSTRACH LONDYNU
    2. ZŁODZIEJ KOLEJOWY
    3. SOBOWTÓR BANKIERA
    4. INTRYGA I MIŁOŚĆ
    5. UWODZICIEL W PUŁAPCE
    6. DIAMENTY KSIĘCIA
    7. WŁAMANIE NA DNIE MORZA
    8. KRADZIEŻ W WAGONIE SYPIALNYM.
    9. FATALNA POMYŁKA
  10. W RUINACH MESSYNY
  11. UWIĘZIONA
  12. PODRÓŻ POŚLUBNA
  13. ZŁODZIEJ OKRADZIONY
  14. AGENCJA MATRYMONIALNA
  15. KSIĘŻNICZKA DOLARÓW.
  16. INDYJSKI DYWAN.
  17. TAJEMNICZA BOMBA
  18. ELIKSIR MŁODOŚCI.
  19. SENSACYJNY ZAKŁAD
  20. MIASTO WIECZNEJ NOCY.
  21. SKRADZIONY TYGRYS
  22. W SZPONACH HAZARDU
  23. TAJEMNICA WOJENNEGO OKRĘTU
  24. OSZUSTWO NA BIEGUNIE
  25. TAJEMNICA ŻELAZNEJ KASY
  26. SKARB WIELKIEGO SZIWY
  27. PRZEKLĘTY TALIZMAN.
  28. INDYJSKI PIERŚCIEŃ
  29. KSIĄŻĘ SZULERÓW
  30. DIAMENTOWY NASZYJNIK
  31. W PODZIEMIACH PARYŻA
  32. KLUB JEDWABNEJ WSTĘGI.
  33. KLUB MILIONERÓW.
  34. PODWODNY SKARBIEC
  35. KRZYWDZICIEL SIEROT.
  36. ZATRUTA KOPERTA
  37. NIEBEZPIECZNA UWODZICIELKA
  38. OSZUST W OPAŁACH.
  39. KRADZIEŻ W MUZEUM
  40. ZGUBIONY SZAL.
  41. CZARNA RĘKA.
  42. ODZYSKANE DZIEDZICTWO.
  43. RYCERZE CNOTY.
  44. FAŁSZYWY BANKIER.
  45. ZEMSTA WŁAMYWACZA
  46. KONTRABANDA BRONI.
  47. OBROŃCA POKRZYWDZONYCH.
  48. PRZYGODA W MAROKKO
  49. KRADZIEŻ W HOTELU.
  50. UPIORNE OKO.
  51. TAJEMNICZA WYPRAWA.
  52. DETEKTYW I WŁAMYWACZ.
  53. NIEZWYKŁY KONCERT.
  54. ZŁOTY KLUCZ.
  55. KOSZTOWNY POJEDYNEK.
  56. BRACIA SZATANA
  57. SPRZEDANA ŻONA.
  58. CUDOWNY AUTOMAT.
  59. PAPIEROŚNICA NERONA.
  60. CHIŃSKA WAZA.
  61. SEKRET PIĘKNOŚCI
  62. W SZPONACH SPEKULANTÓW
  63. TAJNY AGENT
  64. AFERA SZPIEGOWSKA.
  65. UWIĘZIONA KSIĘŻNICZKA
  66. WALKA O DZIEDZICTWO
  67. TANIEC DUCHÓW
  68. SYN SŁOŃCA
  69. PONURY DOM
  70. DRAMAT ZA KULISAMI
  71. TRZY ZAKŁADY
  72. ZĄB ZA ZĄB...
  73. ZEMSTA WŁAMYWACZA
  74. SKANDAL W PAŁACU
  75. HERBACIANE RÓŻE.
  76. MOLOCH
  77. SYRENA
  78. PORTRET BAJADERY.
  79. KSIĄŻĘCY JACHT
  80. ZATRUTY BANKNOT.
  81. PORWANY PASZA.
  82. ELEKTRYCZNY PIEC
  83. SPOTKANIE NA MOŚCIE.
  84. BŁĘKITNE OCZY.
  85. SKRADZIONE SKRZYPCE.
  86. TAJEMNICZA CHOROBA.
  87. KLEJNOTY AMAZONKI
  88. TAJNY DOKUMENT.
CZYTAJCIE        EMOCJONUJĄCE i SENSACYJNE        CZYTAJCIE
PRZYGODY LORDA LISTERA
Cena 10 gr. ———————————————— Cena 10 gr.
REDAKTOR: Antoni Weiss. — Odpow. za ogłoszenia I reklamy Konstanty Łosiew. Zamieszkali w Łodzi.
WYDAWCA: Wydawnictwo „Republika“ Sp. z ogr. odp. — Odbito w drukarni własnej. Łódź, ul. Piotrkowska 49 i 64.
Konto P. K. O. 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14. Redakcji — tel. 136-56.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.