Strona:PL Lord Lister -89- Tajemnicza dama.pdf/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Beewater spojrzał na nią uważnie.
— Wydaje mi się, że dopiero teraz zaczynam coś niecoś rozumieć... Od pewnego czasu zjawił się tu jakiś tajemniczy opiekun, mężczyzna dość jeszcze młody i przystojny... Pomaga twemu mężowi w wystawieniu opery... Motywów jego postępowania można domyśleć się łatwo. Niech się ma jednak przede mną na baczności! Nie należę do ludzi, którzy łatwo pozwalają się wykurzyć z zajętego miejsca.
Jane czerwieniła się naprzemian i bladła... Z oburzenia nie mogła wydobyć z siebie słowa.
— Nędzny łotrze — szepnęła wreszcie. — Nie możesz nawet zrozumieć, że istnieją ludzie, którzy bezinteresownie przychodzą swym bliźnim z pomocą. Larington jest prawdziwym, szczerym naszym przyjacielem...
— Niech i tak będzie! — odparł Beewater zimno. — Mylisz się sądząc, że między nami wszystko skończone... Jesteś w mojej mocy i zrobisz to, co zechcę. Przycisnął ją do siebie i usiłował pocałować. Nagle drzwi się otwarły... Na progu stał Harry Doherty. Był blady jak trup. Spoglądał na swą żonę w objęciach obcego mężczyzny... W jego ciemnych oczach płonęły iskry
— Co ten człowiek powiedział, Jane? — wyszeptał z wysiłkiem. — Niech to raz jeszcze powtórzy!
— On kłamie! On kłamie! — zawołała Jane, przyciskając rękę do serca. — Nie wierz mu... Wierz tylko mnie! To nieprawda!
Na twarzy Harrego malowała się rozpacz.
— Nieprawda!? Dlaczego więc śmiał to mówić?
Beewater zbladł... Twarz jego stała się szara, jak popiół...
— To, co powiedziałem, to prawda, Doherty — zawołał, zaciskając pięści. — Pięć dni temu twoja żona...
Nie zdążył skończyć rozpoczętego zdania...
Harry ze zduszonym okrzykiem rzucił się na człowieka, który obraził go śmiertelnie. Nie wiadomo, czymby się ta scena skończyła, gdyby nagle nie rozległ się spokojny głos Rafflesa.
— Nie wierz mu, Harry... Ten człowiek kłamie... Potrafię to udowodnić.
Beewater zaśmiał się ironicznie.
— Aha, jest więc i nasz obrońca — syknął, pieniąc się z wściekłości. — Coś mi zanadto jest pan pewien siebie! Mimo to, śmiem twierdzić...
Zamierzył się ręką w stronę Rafflesa. Tajemniczy Nieznajomy zdążył jednak uprzedzić ten ruch i trafił go pięścią między oczy. Beewater padł na ziemię.
Raffles nie patrząc na leżącego zbliżył się do nieszczęśliwego kompozytora i położył mu rękę na ramieniu.
— Musisz mnie wysłuchać uważnie, Doherty! Spójrz na mnie, czy wyglądam na człowieka, który kłamie? Raz jeszcze ci powtarzam, że to, co mówił Beewater, to kłamstwo! Twoja żona cię kocha i miłość pchnęła ją na drogę głupstwa, którego żałuje i o którym ci powiedziała! A teraz daj mi słowo, że ani przez chwilę nie przestałeś ufać swej żonie!
Z twarzy młodego kompozytora widać było, że walczy ze sobą. Raz jeszcze spojrzał na zalęknioną twarzyczkę swej żony i wyciągnął ku niej obie ręce.
— Wierzę ci, Janę — sięgnął, przyciskając ją do serca.

Pamiętny dzień na giełdzie

Od kilku dni panował na giełdzie londyńskiej niepokój. Nie wiadomo było jeszcze, czy zakończy się on zniżką, czy zwyżką walorów, w każdym bądź razie znawcy wietrzyli w powietrzu jakąś zmianę...
Akcje Anatolijskich Kolei Żelaznych trzymały się na dotychczasowym poziomie i nic nie wróżyło, aby stan ten miał się kiedykolwiek zmienić na lepsze. Ci, co potracili na nich majątki z żalem i z zazdrością opowiadali sobie o nieuczciwym spryciarzu, który na tych akcjach zarobił miliony.
Samo towarzystwo istniało nadal, choć kurs akcyj dawno już przestał być notowany na giełdzie.
Tego dnia, od samego ranka giełda roiła się od zwykłych interesantów... Gdy tylko otwarto potężne drzwi, tłumy agentów, pośredników, maklerów poczęły zapełniać obszerną, amfiteatralnie zbudowaną salę.
W samym środku tej sali znajdowało się niewielkie podwyższenie, otoczone niewysoką barierą. Na tym podium od szeregu lat, dzień w dzień, zjawiali się ci sami ludzie: był to olbrzymiego wzrostu agent Drummer i niknący w cieniu swego potężnego przyjaciela — Pons. Ci dwaj agenci panowali wszechwładnie nad tłumem kupujących i sprzedawców. Uzbrojeni w swe kolorowe bloczki, w których zapisywali tylko cyfry i znaki, w lot załatwiali milionowe tranzakcje.
Owego pamiętnego dnia zjawili się obydwaj z pustymi tekami pod pachą. Wszyscy zadawali sobie pytania, jakie papiery znajda się w tych rękach.
Przy otwarciu giłedy akcje trzymały się na poziomie z dnia poprzedniego. Nagle ku zdumieniu obecnych rozległ się dobrze znany głos.
— Kupuję „Anatolijskie“... Kupuję „ Anatolijskie“.
Zapanowała cisza. Stali bywalcy giełdy nie wierzyli własnym uszom.
Drummer, działający zawsze na rachunek najpotężniejszych firm interesował się akcjami, które powszechnie uważano za bezwartościowe...
— Sprzedaję „Anatolijskie“... Sprzedaję „Anatolijskie“ — zabrzmiał inny głos...
— Cena?
— Sto dwa... Sto dwa... Ile dla pana?...
— Kupuję sto sztuk.
Początkowo sądzono, że to żart. Wkrótce jednak przekonano się, że sprawa przedstawia się poważnie. Wesoło uśmiechnięte twarze zaczęły się wydłużać. Przypomniano sobie z żalem o akcjach sprzedanych kilka dni temu za bezcen. Jakby na urągowisko, znów rozległ się głos Drummera:
— Kupujemy „Anatolijskie“... Ofiarujemy 108! Ofiarujemy 108...
Nie... Nikt nie wyrzucałby pieniędzy w błoto. Jeśli Drummer i Pons kupują, to coś w tym musi się kryć. W chwilę po tym, głos Ponsa zabrzmiał ponad głowami obecnych.
— Kupuję „Anatolijskie“... Daję 140...
Natychmiast przez tłum przecisnął się jakiś osobnik o czerwonej twarzy i wcisnął agentowi paczkę akcyj. Pons przechylił się nad balustradą i w jednej chwili tranzakcja została zawarta.
W następnej sekundzie na giełdzie zawrzało. Nikt nie interesował się więcej innymi papierami. Nafta, miedź, koleje żelazne przestały wchodzić w rachubę... Drummer i Pons uwijali się, jak szatany, po niewielkiej przestrzeni... Polecenia, wydawane podniesionym głosem, krzyżowały się w po-