Tajny dokument/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Tajny dokument
Pochodzenie
Tygodnik Przygód Sensacyjnych
Nr 88
Lord Lister
Tajemniczy Nieznajomy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 13.7.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TYGODNIK PRZYGÓD SENSACYJNYCH.
Nr. 88.                       Dnia 13 lipca 1939 roku.                   Cena 10 gr.
Lord Lister. Tajemniczy Nieznajomy
TAJNY DOKUMENT
Plik:PL Lord Lister -88- Tajny dokument.jpg


REDAKTOR: Antoni Weiss. — Odpow. za ogłoszenia I reklamy Konstanty Łosiew. Zamieszkali w Łodzi.
WYDAWCA: Wydawnictwo „Republika“ Sp. z ogr. odp. — Odbito w drukarni własnej. Łódź, ul. Piotrkowska 49 i 64.
Konto P. K. O. 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14. Redakcji — tel. 136-56.

SPIS TREŚCI


TAJNY DOKUMENT
Zabawa ogrodowa u lady Wolwerton

Lato bym tego roku, jak na stosunki angielskie, dziwnie ciepłe i pogodne. Tamiza roiła się każdej soboty i niedzieli od wszelkiego rodzaju łodzi, poczynając od zwykłych ciężkich przedwojennych łódek, a kończąc na rasowych wyścigówkach, lekkich kajakach, szybkich żaglówkach... Nie brak nawet było motorówek z kabinami, które mogłyby żeglować nie tylko po rzece, ale i po morzu.
W dni świąteczne Tamiza rozbrzmiewała śmiechem młodzieży, która uciekała z rozgrzanych murów Londynu, aby kilka godzin spędzić na łonie natury. Służba, sprawująca straż nad śluzami, roboty miała co niemiara. Co chwila trzeba było otwierać ciężkie zapory, aby przepuścić całe mrowie łodzi.
Mogła być godzina jedenasta, gdy spora gromadka łodzi dotarła do śluzy w pobliżu Richmond. Wesołe stadko przemknęło szybko przez otwarte zapory. Pomiędzy małymi kajakami królowała dumnie piękna motorówka, na pokładzie której rysowały się sylwetki młodych, barwnie ubranych dziewcząt. W powietrzu krzyżowały się wesołe pytania i odpowiedzi.
— Czy jedziecie na Garden Party do lady Wolwerton?
— Tak... Tak — brzmiały radosne głosy.
W ostatnim kajaku siedział wysoki szczupły chłopak o rudawej czuprynie. Towarzyszka oparta o poduszki z niezadowoleniem śledziła jego ruchy. Była to prześliczna dziewczyna o małym zadartym nosku i tak jasnej cerze, jaką się tylko poszczycić mogą Angielki.
— Co robisz. Jim? — zawołała z przerażeniem widząc, że towarzysz jej omal nie stracił równowagi.
— Co robię? Nic... Właśnie chciałem ci zadać to samo pytanie?
— Przecież wyraźnie przechylasz łódkę.
— Nic podobnego. Daisy. Dlaczego właśnie ja miałbym przechylać łódkę?
— Przecież zupełnie wyraźnie odczułam wstrząs.
— Może najechaliście na skalę podwodną? — zażartował ktoś z sąsiedniej łódki.
— Albo może na rafę koralową? — rzucił ktoś inny.
— A ja wam mówię, że coś wyraźnie uderzyło w naszą łódź — powtarzała dziewczyna z uporem.
Zadąsana Daisy pogrążyła rękę w wodzie, zanurzając ją aż po sam łokieć. Przez kilka chwil szukała czegoś pod wodą, aż nagle krzyknęła.
— Czy nie mówiłam? Przecież czułam dokładnie. Tutaj znajduje się coś twardego.
— Pewnie olbrzymi diament...
— Albo skamieniały wieloryb...
— A może podwodny pałac Neptuna!
Dziewczynie łzy zabłysły w błękitnych oczach.
— Niech się śmieją, ile chcą, Jim — zawołała. — A ja wiem, że mam rację. Zatrzymaj się, nie pędź tak szybko!... Połóż się na poduszkach i zanurz rękę w wodzie. Nie tak, dalej trochę!
Ostatnie słowa wypowiedziane zostały z odcieniem prawdziwego przerażenia: Jim wychylił się tak nieszczęśliwie, że stracił równowagę i wpadł do wody.
Powstała wrzawa i zamieszanie. Ze wszystkich stron wysunęły się ku niemu wiosła i kije. Jim chwycił za najdłuższy kij, zakończony potężnym hakiem. Kij ten podany mu został z pokładu motorówki. Wśród śmiechów i żartów wciągnięto biednego chłopca na pokład. Ociekał wodą i oblepiony byt mułem rzecznym. Kilka dziewcząt podbiegło doń, ofiarowując mu swą pomoc.
— Dziękuję... Chciałbym dostać się na mój kajak — odparł zawstydzony chłopak.
— Ale ja ciebie tu nie chcę! — zaprotestowała głośno Daisy.
Na jej jasnej twarzyczce płonęły krwawe rumieńce.
— Pachniesz mułem... Zabrudzisz mi poduszki — dodała, krzywiąc się z obrzydzeniem. — Może ktoś zechce zająć to miejsce?
Chętnych znalazło się kilku. Miejsce Jima zajął jakiś przystojny brunet. Zręcznie wskoczył do łodzi, chwycił za wiosła i kilku silnymi pociągnięciami odepchnął daleko łódkę od fatalnego miejsca.
Jim spojrzał wzrokiem pełnym żalu na swego rywala i zniknął w głębi kabiny. Przyniesiono mu suche ubranie. Wciągnął je zamiast swego, które przemoczone było do nitki. Po chwili ukazał się na pokładzie w stroju marynarza w grubym swetrze, na którym widniała nazwa łodzi.
Daisy usiłowała w dalszym ciągu przekonać nowego towarzysza podróży o swym niezwykłym odkryciu, lecz napotkawszy na jego ironiczne spojrzenie. umilkła skonfundowana.
Gdy wesoła gromada przepłynęła przez śluzę, strażnik miał możność przekonania się raz jeszcze, że obawy młodej panienki musiały być płonne. Choć zbadał starannie całe dno nigdzie nie spostrzegł nic podejrzanego. Zdziwił się tylko, że dno w tym miejscu było dziwnie zorane. Miał wrażenie, jak gdyby jakaś potężna morska ryba ukryła się w mule i zmąciła wodę. Ponieważ w Tamizie największymi rybami są szczupaki, wzruszył tylko ramionami i pomyślał, że mu się coś przywidziało...

Zamek lady Wolwerton leży na prawym brzegu Tamizy tuż za Richmondem, miejscem koronacji całego szeregu królów angielskich...
Zamek, a właściwie jego najstarsza część, pochodzi z siedemnastego wieku. W osiemnastym wieku został on rozbudowany, przy czym nowe skrzydło połączono ze starym krytym krużgankiem. Cały ten potężny kompleks budynków leży na dość wysokim wzgórzu. Z okien wież, wznoszących się dumnie na czterech rogach zamku roztacza się wspaniały widok na okolicę.
Obecna pani zamku, lady Wolwerton, prowadziła huczny i wesoły tryb życia. Była to jeszcze piękna kobieta mimo swych pięćdziesięciu pięciu lat. o wyniosłej postawie, srebrzystych włosach i czarnych ognistych oczach. Oczy te, uderzająco żywe jak na kobietę w tym wieku, świadczyły aż nadto wymownie o jej południowym pochodzeniu. W rzeczy samej, matka lady Wolwerton była Hiszpanką córką hiszpańskiego granda.
Lady Wolwerton spędzała na swym zamku tylko kilka miesięcy w roku i wówczas stare mury rozbrzmiewały gwarem młodych głosów, śmiechem i wesołością. Zjeżdżało się z Londynu i z całej Anglii huk młodzieży, towarzyszy dwudziestotrzyletniego syna pani zamku i jej osiemnastoletniej córki.
O bogactwach lady Wolwerton opowiadano sobie w Londynie cuda. Należały do niej olbrzymie połacie ziemi w okolicach Richmondu, prócz tego była ona właścicielką wielkiej ilości akcyj kopalń węglowych, towarzystw kolei żelaznych oraz okrętowych.
W czasie w którym rozpoczyna się nasze opowiadanie, miał się odbyć na zamku, zwanym Richmond Castle wspaniały bal ogrodowy.
Oprócz czternastu zaproszonych uprzednio osób zjechało się około dwustu gości. Tańce rozpocząć się miały już od południa, a przy pięknej pogodzie wieczorna zabawa odbyć się miała na świeżym powietrzu. Lady Wolwerton obmyśliła dla gości swych rozmaite niespodzianki, jak tańce ludowe, komedyjkę odegraną przez dzieci oraz wspaniałe ognie sztuczne na wybrzeżu Tamizy.
Większość gości obrała sobie rzekę, jako środek lokomocji. Od przystani do pałacu było jeszcze kilkanaście minut drogi. Nad rzeką wznosiły się wały, wzniesione jeszcze w dziewiętnastym wieku, a służące do ochrony parku i pałacu przed zalewem.
Ze śmiechem i gwarem, młodzież rozsypała się po wybrzeżu. Prawie wszyscy mieli ze sobą niewielkie walizeczki, zawierające najniezbędniejsze przedmioty. Panowie nie zapomnieli o smokingach, panie o barwnych, balowych toaletach.
Lady Wolwerton przyjmowała swych gości z miłym uśmiechem, mając dla każdego kilka ciepłych słów. Pomagali jej w tym syn i córka oraz siostra jej, miss Livingstone.
Tym, którzy mieli pozostać na zamku, służba wskazała pokoje. Reszta rozbiegła się po parku.
Tymczasem na szarej powierzchni rzeki pojawi się jakiś niezwykły przedmiot. Powoli wynurzył się z wody i przybił do brzegu w miejscu, osłoniętym przed wzrokiem ciekawych długimi warkoczami nadbrzeżnej wierzby. Przedmiot ten przypominał olbrzymiego rekina. Jakież zdumienie ogarnęłoby przygodnego widza, gdyby ujrzał, że w ciele rekina ukazał się nagle otwór, z którego wysunęła się głowa ludzka, która rozejrzała się dokoła:
— Tak jest, jak przypuszczałem, Brand — ozwał się dźwięczny głos. — Ani śladu żywej duszy... Jedynymi żywymi istotami są pasące się spokojnie krowy, które chyba nie zdradzą naszej obecności. Jestem szczęśliwy, że nam się udało. A muszę przyznać, że tam przy śluzie przeżyłem parę chwil niepokoju. Niewiele brakowało, a ów nieszczęsny młody człowiek, który wpadł do rzeki, zauważyłby, co się święci. Zrozumiałby dlaczego łódka pięknej panienki doznała nagłego wstrząsu!
Mówiący te słowa mężczyzna szybko wdrapał się na dach łodzi a stamtąd na brzeg.
W ręce trzymał elegancką walizkę, podobną do tych, jakie mieli młodzi panowie, zaproszeni na zamek.
Lekkie palto przewiesił sobie przez ramię.
Mężczyzną tym był John Raffles, Tajemniczy Nieznajomy.

Przygotowania

Od przystani biegła wąska ścieżka, wysadzana wierzbami, która skręcała po kilkudziesięciu metrach w stronę miasteczka. W oddali rysowały się chałupy chłopskie i domy.
Raffles rozejrzał się dokoła, pilnie zwracając uwagę na każdy szczegół. Z otworu łodzi wyjrzała z kolei głowa Branda.
— Chciałbym wiedzieć, czy nasza niebezpieczna podróż łodzią podwodną po płytkiej rzece została nareszcie zakończona? Ciekaw jestem po co to wszystko?
— Aby zdobyć klejnoty, za cenę których można będzie otrzeć łzy tysiącom nieszczęśliwych — odparł Raffles.
— Opamiętaj się, człowieku! Porzuć ten niebezpieczny zamiar... Przecież w wielu miejscach poziom wody wynosi zaledwie dwa metry. Przypomnij sobie sytuację, gdy sterem naszego „Delfina“ omal nie wywróciliśmy kajaka.
— Skądże ten pesymizm, Brand — uśmiechnął się Raffles.
— Nikt nie spodziewa się, że na wodach Tamizy może natknąć się na łódź podwodną. Dzięki naszemu „Delfinowi“ będę mógł opuścić gościnny dom lady Wolwerton szybciej, niż przy użyciu innego środka lokomocji.
Brand wzruszył ramionami. Wysunął się bardziej na powierzchnię i rozejrzał się dokoła:
— Uważam, że byłoby słuszniej, gdybyś zajechał od strony szosy... Zrobiłoby to w każdym razie o wiele lepsze wrażenie. W każdej chwili możesz natknąć się na tej polnej drodze na jakiegoś wieśniaka, który zdziwi się z pewnością na widok wytwornego gościa z pałacu, spacerującego wśród pól.
— Nie obawiaj się — odparł Raffles. — Nie mam zamiaru kręcić się samotnie po polach. Będę mógł pokazać się ludziom dopiero wtedy, kiedy się przebiorę i ucharakteryzuję... Dlatego też udamy się teraz do najlepszego w Richmond zajazdu... Znam dobrze tę okolicę. Upatrzyłem sobie zajazd, który posiada dwa wyjścia. Jest to dla mnie bardzo ważna okoliczność. Chwilowo wszystko idzie dobrze... Przekonałem się, że można łodzią podwodną żeglować po Tamizie, a na tym mi właśnie zależało...
— Ale omal nie doszło do katastrofy — upierał się Brand. — Muszę ci przyznać, że całe to przedsięwzięcie wydaje mi się szczytem nierozsądku. Mam smutne przeczucie, że to się źle skończy. Jestem przesądny. Obyśmy w Richmond nie natrafili na zbyt twardy orzech do zgryzienia!
— Dziwne! Moje przeczucia idą w odwrotnym kierunku. Ponieważ tylko jedno z nich może się sprawdzić, osądź sam, czy warto w nie wierzyć? Szkoda czasu na zbędne rozmowy. Muszę zabrać się do roboty. W walizce mam wszystko, co może mi być potrzebne do wykonania mego planu. Mam nadzieję, że powrócę jeszcze dziś w nocy z bogatym łupem.
— Czy nie obawiasz się, że to przerasta twoje siły? Może mógłbym ci pomóc?
— O, nie... Wolę abyś wraz z Hendersonem przez cały czas przebywał gdzieś w pobliżu, aby być w pogotowiu w razie niebezpieczeństwa. Około północy spotkamy się w pobliżu białej przystani, którą ci pokazywałem zdaleka, gdyśmy parę dni temu wałęsali się po okolicy.
— Miła perspektywa — mruknął Brand z niezadowoleniem. — Widzę, że spędzę cały dzień w towarzystwie pasących się krów.
— Dla osiągnięcia celu należy czasem rezygnować z osobistych przyjemności. Nikt zresztą nie broni ci, abyś zajął się studiowaniem okolicznej flory i fauny. Chodzi mi tylko o jedno: Punktualnie o północy musisz stawić się w umówionym miejscu.
— Wyobraź sobie tylko, co będzie, gdy będziesz musiał w popłochu uciekać z zamku... Wszyscy z pewnością ruszą za tobą w pościg i domyślą się od razu, że uciekasz w stronę rzeki, gdzie masz ukrytą motorówkę.
— Po upływie pięciu minut, gdy sytuacja się wyjaśni, wszyscy zrozumieją, że się pomylili Nie wmówisz mi chyba, że istnieje jedna osoba w całym pałacu, która wpadnie na pomysł łodzi podwodnej.
Brand westchnął.
— Czy znasz dobrze rozkład pałacu?
— Zbadałem go od zewnątrz i od wewnątrz.
— Hm... Przyznaję, że o tym nie wiedziałem.
— Od czasu, gdym go zwiedzał, upłynęło już siedem lat. W tym okresie żadnych nowych zmian w nim nie przeprowadzano...
— Czy zapamiętałeś sobie rozkład?
— Tak... Pamiętam każdy pokój, każdy korytarz, każde drzwi...
— Czy lady Wolwerton mieszka sama?
— Nie... Mieszka z synem i córką. Ostatnio bawi na zamku jej brat, hrabia Drexler.
— Czy to ten sam, który brał udział w ostatniej konferencji, dotyczącej naszych wojennych krążowników?
— Sądzę, że to on. Od kilku dni przebywa na urlopie. Słyszałam z dobrego źródła, że powierzono mu pewną bardzo ważną misję, ale niestety dokładnie nie wiem, czego ona dotyczy. Zresztą mało mnie to obchodzi. Uważaj, Brand, bo miejsce, w którym się znajdujemy, nie nadaje się do niebezpiecznych rozmów.
Co chwila potykali się na bagnistym gruncie.
— Buty moje rozpłyną się w tym błocie — rzekł. — A więc do zobaczenia o północy Brand. Nie obawiaj się, jeśli nieobecność moja się przeciągnie. Trzymaj się tuż na powierzchni i nie zapomnij otworzyć okienka. Możliwe, że dam ci znak gwizdkiem.
Raffles skinął ręką na pożegnanie i ruszył wąską ścieżyną wzdłuż rzeki. Po chwili skręcił w stronę miasteczka i zniknął Brandowi z oczu. Charley zamknął okienko i łódź ukryła się pod powierzchnią wody...
Raffles tymczasem dotarł szczęśliwie do zajazdu, stojącego tuż przy szosie. Po drodze, na szczęście, nie spotkał nikogo.
Nad drzwiami zajazdu wisiał wymalowany złotą farbą szyld z godłem oberży, która nazywała się „Pod Złotym Lwem“.
Właściciel zajazdu przyjął gościa z wylewną serdecznością.
Sezon letni jeszcze się nie rozpoczął i wszystkie pokoje były puste. Raffles otrzymał najpiękniejszy z nich. Mówiąc ściśle, wybrał go sobie sam, choć gospodarzowi zdawało się, że to on wskazał ten pokój swemu gościowi. Raffles oddawna znał już ten prześliczny stary zajazd. Okna jego pokoju wychodziły z jednej strony na Tamizę i na zamek lady Wolwerton, z drugiej zaś na szosę, wiodącą w stronę Londynu.
Raffles uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem.
Otworzył okno i spojrzał w kierunku rzeki.
Gospodarz zbliżył się do gościa z ukłonem.
— Przypuszczam, że szanowny pan nie weźmie mi za złe, jeśli zapytam, jak długo zamierza pan tu wśród nas pozostać?
— Będzie to zależało od okoliczności, przyjacielu — odparł Raffles. — Jeśli spodoba mi się tu, zostanę dłużej, ale jeśli będę się nudził, wyjadę choćby jutro...
Gospodarz spojrzał na widok, roztaczający się z okien, otaksował wzrokiem swego gościa i rzekł:
— Mam nadzieję, że się panu będzie u nas podobało... Chwilowo ruch jest niewielki, ale gdy tylko wakacje się zaczną, będzie tu rojno jak w ulu. Czy jest pan zadowolony z pokoju?
— Więcej, niż zadowolony — padła odpowiedź.
— Czy niczego panu nie potrzeba?
— Nie...
Gospodarz wycofał się dyskretnie. Raffles zamknął drzwi na klucz, zasłonił ciemną, jedwabną chusteczką dziurkę od klucza i zabrał się do rozpakowania walizy.
Znajdowały się w niej wszelkie instrumenty, potrzebne do przeprowadzenia jego trudnego planu. Położył na stole doskonałą lornetkę Zeissa, rakietę, kilka pilniczków i borków. Następnie zbliżył się do okna i przyłożywszy lornetkę do oczu, spojrzał w stronę zamku... Wolwerton-Castle leżał przed nim jak na dłoni. Rzeka przed zamkiem roiła się po prostu od łodzi i motorówek, którymi przybywali coraz to nowi goście. Odłożył lornetkę i raz jeszcze wychylił się przez okno: tuż obok biegła po ścianie, masywna miedziana rynna. Okno znajdowało się na wysokości około trzech metrów od ziemi. Tuż pod oknami zieleniły się gęste krzaki, które trochę dalej ustępowały miejsca cienistej, wysadzanej drzewami, alei. Aleja ta wiodła w stronę rzeki, od której ogród oddzielony był zwykłym, niewysokim płotem. Furtka stała zawsze otworem. Ścieżka ta stanowiła ulubioną dróżkę gości, którzy uprawiali z zapałem rybołóstwo. Raffles znał ją dokładnie.
Sprawdziwszy, że wszystko jest w porządku, Raffles zszedł na dół do pokoju gościnnego, gdzie podłoga wysypana była jasnym piaskiem. Do stołu podawała córka gospodarza, żywa, ciemnooka, dziewczyna. Po obiedzie Raffles wrócił do swego pokoju. Wyjął z kieszeni zaproszenie na bal do lady Wolwerton. Na zaproszeniu tym widniało nazwisko Archibalda Mayflowera z małżonką... Zaproszenie było autentyczne. Raffles zaopatrzył się w nie dzięki swemu sprytowi. Wiedział bowiem, że państwo Mayflower nie będą mogli skorzystać z zaproszenia i przeto postanowił przeobrazić się w postać pana Archibalda.
Sprawa małżonki przedstawiała się trochę trudniej. Początkowo zamierzał skłonić Branda, aby przebrał się za zacną damę, lecz rychło porzucił ten zamiar. Biedny Charley nienawidził tego rodzaju ról. Poza tym należało porzucić tę myśl jeszcze i z innego względu. Charley bowiem niczym nie przypominał zacnej małżonki pana Archibalda, kobiety pulchnej, niskiej i czarnookiej... Natomiast dziwnym zbiegiem okoliczności, Raffles podobny był trochę do Archibalda Mayflowera. Byli tego samego wzrostu, mieli te same szare oczy i zdecydowane rysy twarzy. Reszty dokonał prawdziwy artyzm Rafflesa w dziedzinie charakteryzacji.
Ponieważ Mayflower był o dziesięć lat starszy od Tajemniczego Nieznajomego, Raffles doprawił sobie siwe bokobrody, jakie rzadko spotyka się już nawet w Anglii, przyciemnił twarz jakimś płynem, i przyprószył włosy siwizną. Kilku zręcznymi pociągnięciami ołówka zmienił wyraz oczu i osnuł je leciutką siecią zmarszczek. Był gotów. Całości dopełnił monokl w ciemnej oprawie i warstewka złota na lewym siekaczu. Raffles bowiem zapamiętał sobie, że Archibald Mayflower miał jeden złoty ząb. Przeobrażony w ten sposób, Raffles mógł bez obawy stanąć przed obliczem lady Wolwerton. Brata jej, hrabiego Drexlera, nie musiał się obawiać, wiedział bowiem, że stary dyplomata nigdy w życiu nie widział Archibalda Mayflowera. Postanowił w każdym jednak razie niezbyt wystawiać się na światło dzienne i na widok publiczny.
Raffles starał się usilnie o to, aby otrzymać zaproszenie na pobyt w zamku. Usiłowania te jednak spełzły na niczym. Lady Wolwerton zaprosiła bowiem na czas dłuższy tylko kilkanaście osób z pośród swych najserdeczniejszych znajomych. Reszta miała tylko wziąć udział w zabawie ogrodowej.
Okoliczność ta, jakkolwiek utrudniała mu wykonanie planu, dawała jednak pewność, że Archibald Mayflower nie należał do najbliższego grona pani domu.
— Trzeba będzie załatwić wszystko w ciągu jednego wieczora — uśmiechnął się Raffles, poprawiając na sobie smoking.
Postanowił udać się do zamku drogą wiodącą od strony szosy, nie wszyscy bowiem goście przyjeżdżali łodziami. Część zajeżdżała autami, zostawiając swe maszyny u bram parku. Lord Lister alias Raffles w kilka minut później opuścił zajazd.

W nocy o godzinie dwunastej

Raffles minął bramę parkową i udał się w stronę pałacu.
Tuż opodal wejścia, stało dwóch lokai w liberiach. Jeden z nich uprzejmym głosem poprosił o okazanie zaproszenia. Raffles wyciągnął kartę i z obojętną miną podał ją służącemu, który ukłonił się z szacunkiem. Raffles skierował się w stronę bocznego skrzydła pałacu, okrążył je i znalazł się na wielkim trawniku, schodzącym w stronę rzeki.
Lady Wolwerton stała na tarasie. Na widok Rafflesa, wyszła mu na spotkanie. Sposób powitania świadczył o tym, że Mayflowerowie byli dobrymi przyjaciółmi pani domu.
Raffles z niepokojem śledził wyraz jej twarzy: Nie było na niej jednak ani śladu zdumienia.
— Przybywa pan później od innych gości, Mayflower? — rzekła na powitanie. — Czemu to przypisać? Gdzież pańska żona? Nie pozostawił jej chyba pan w domu...
— Bardzo mi przykro, mylady, — ale żona prosiła, abym wytłumaczył jej nieobecność. Bezpośrednio przed projektowanym wyjazdem zasłabła i pozostała w domu.
— Mam nadzieję, że to nic poważnego? — zapytała lady z niepokojem w głosie.
— O, nie... Rozumie się, że nie zostawiłbym jej wówczas samej. Zuzanna prosiła mnie, abym sam pojechał... Mówiła, że nie należy opuszczać tak doskonałej okazji, jaką jest bal ogrodowy u pani, mylady.
W tej samej chwili ukazał się na tarasie sześćdziesięcioletni mężczyzna, trzymający się krzepko i uderzająco podobny do pani domu. Nie trudno było odgadnąć, że był to hrabia Drexler. Raffles widział go już kiedyś na wyścigach. Z przyjemnością przyglądał się szlachetnym rysom jego twarzy, gęstej, siwej czuprynie i bystrym szarym oczom.
— Pan Mayflower znakomity król giełdy. — mój brat, hrabia Drexler — przedstawiła lady obu panów.
Hrabia Drexler robił wrażenie człowieka zaabsorbowanego jakąś poważną kwestią... Spojrzenie jego jasnych oczu było jakieś dalekie, a ruchy, rąk zdradzały pewną nerwowość.
Niedługo zastanawiał się Raffles nad przyczynami zdenerwowania hrabiego. Przypomniał sobie pogłoski z przed kilku dniami, obiegające cały Londyn. Mówiło się mianowicie o tym, że wkrótce ma być podpisany traktat morski, który nie dotyczył tylko spraw marynarki wojskowej, ale również doniosłych problemów gospodarczych. Stąd też ogólne zaciekawienie dokoła tej sprawy. Wprawdzie rząd angielski zaprzeczył obiegającym miasto pogłoskom, tym nie mniej wszyscy wiedzieli doskonale, że zawarcie traktatu jest już sprawą najbliższych dni. Projekt przekazano obecnie do zaopinjowania jakiejś wysoko postawionej osobistości w ministerstwie marynarki. Nic też dziwnego, że nasz hrabia musiał być zaabsorbowany sprawą, która interesowała wszystkich Anglików, a przede wszystkim ludzi, stojących na czele marynarki wojennej.
W rozmowie z hrabią, Raffles wystrzegał się najlżejszej na ten temat aluzji. Zbyt mało znali się bowiem, aby sobie na takie rozmowy pozwolić. Wkrótce okrążyła ich grupa pań... Raffles przekonał się na własnej skórze, że Mayfower posiadał wielu przyjaciół i znajomych wśród gości lady Wolwerton... Okazało się również, że był on znanym tenisistą. Na szczęście, Raffles i w tym sporcie jak i w wielu innych mógł się poszczycić pięknymi rezultatami. Zaciągnięto go na plac tenisowy. Raffles wygrywał partię za partią i z każdą chwilą nabierał coraz większej pewności siebie i swobody. Nikt nie żywił najmniejszych podejrzeń co do jego osoby... Południe minęło spokojnie.
Mayflower czyli Raffles, przeprosiwszy pod pierwszym lepszym pozorem towarzystwo, ukradkiem wślizgnął się do pałacu. Szedł spokojnie z jednego pokoju do drugiego, z salonu do salonu, stając z podziwem przed wspaniałymi gobelinami, zbiorami broni i rzeźbami. Pałac o tej porze był zupełnie pusty. Goście bawili jeszcze w ogrodzie. Od czasu do czasu, napotykał na śpieszącą się pokojówkę, której obecność gościa zwiedzającego pałac nie wydawała się bynajmniej podejrzana. Nagle na trzecim piętrze w najnowszym skrzydle pałacowym spotkał kogoś, kto z całą pewnością nie należał do służby domowej.
Była to kobieta tak uderzająco piękna, że Raffles zatrzymał się w niemym zachwycie. Ubrana była niezwykle wytwornie. Raffles nie znał jej...
Przechodząc obok, rzuciła nań badawcze spojrzenie. Przypuszczalnie należała do osób zaproszonych na dłuższy pobyt i wychodziła ze swego pokoju. Raffles postanowił’ zapytać kogoś z tenisowych partnerów o jej nazwisko.
Nieznajoma skierowała się w stronę schodów. Znajdowała się właśnie na połowie drugiego piętra, gdy ukazała się nowa postać.
Był to hrabia Drexler. Na widok nieznajomej, jak młodzieniec, rzucił się szybko w stronę schodów. Raffles zatrzymał się w ukryciu, ze zdziwieniem obserwując scenę, której byt mimowolnym świadkiem. Hrabia Drexler, dogoniwszy piękną nieznajomą, ujął jej rękę i spoglądając w jej oczy z dziwnym wyrazem, szepnął jej kilka słów. Niestety Raffles nie mógł dosłyszeć ich treści.
— Ejże, co widzę? — mruknął do siebie. — Coś mi się wydaje, że nasz hrabia mocno interesuje się płcią piękną... Ma zresztą ku temu pewne prawo... Jest wdowcem i może przebywać z kim mu się podoba...
Niezwykła para zeszła już razem do hallu... Wkrótce zniknęli z oczu Rafflesa w drzwiach wejściowych.
Raffles ruszył na dalsze poszukiwania. Kolejno otwierał drzwi gościnnych pokoi, próbował opór zamków i badał okna czy są mocno zamknięte. W pokojach, przez które przechodził, pełno było biżuterii porozrzucanej niedbale na stolikach. Wystarczyło tylko sięgnąć po nie i schować je do kieszeni. Ale Raffles nie należał do ludzi zadawalających się byle jakim łupem. Wieczorem tego dnia miała się odbyć wytworna kolacja. Raffles wiedział, że damy nie omieszkają wykorzystać tej okazji aby włożyć na siebie najcenniejsze klejnoty. Postanowił przeto wyczekać na odpowiedni moment i zagarnąć wszystkie te drogie perły, diamenty, naszyjniki, diademy i brosze, którymi owe zacne damy, panny i matrony zamierzały podkreślić swą urodę. Dlatego też badał uprzednio grunt, na którym zamierzał wieczorem operować.
Zabawa ogrodowa wypadła znakomicie. Przedstawienie udało się, a tańce ludowe doznały entuzjastycznego przyjęcia. Goście zaproszeni tylko na poobiedzie, powoli poczęli odpływać kajakami lub motorówkami, którymi przyjechali. Pozostali tylko ci, którzy zaproszeni byli na kolację.
Gdy Raffles zbliżył się do pani domu, aby jej podziękować za miłe popołudnie, poznał z jej wyrazu twarzy, że należał do grona tych ostatnich. Omal nie roześmiał się na głos z radości. Obecność w pałacu podczas wieczorowego przyjęcia znakomicie ułatwiała mu sprawę. Było to, jak gdyby wpuszczenie wroga do broniącej się twierdzy.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Raffles otrzymał przy stole miejsce tuż obok pięknej pani, którą spotkał po południu na schodach. W wieczorowej, wyciętej toalecie z wiśniowego jedwabiu wydała mu się jeszcze piękniejsza niż poprzednio. Raffles wiele podróżował w swym życiu i w podróżach swych spotykał tysiące pięknych Hiszpanek, Włoszek, Polek... Ale żadna z nich nie mogłaby chyba wytrzymać konkurencji z kobietą, którą los dał mu za towarzyszkę przy kolacji.
Lola Ravenna, tak bowiem nazywała się piękna pani, miała ojca Włocha, matkę zaś Estonkę... Uchodziła za niezwykle bogatą pannę, spędzającą czas na podróżach i balach... Ze swego miejsca, Raffles mógł obserwować swobodnie hrabiego Drexlera, siedzącego od Loli w przyzwoitej odległości. Etykieta bowiem, której lady Wolwerton ściśle hołdowała, wymagała, aby krewni pani domu siedzieli obok honorowych gości.
Hrabiemu Drexlerowi, jako bram lady, przypadło w udziale zabawianie żony ambasadora amerykańskiego, miłej gadatliwej blondynki, oraz żony ministra marynarki, lady Blunt.
Jak Raffles słusznie przewidywał, wszystkie panie wystąpiły w swych najcenniejszych klejnotach. Raffles wodził spojrzeniem znawcy po wspaniałych naszyjnikach z diamentów i pereł, po diademach, w których lśniły brylanty najczystszej wody, po wspaniałych pierścieniach i bransoletach. Zwłaszcza diadem pani ambasadorowej wyróżniał się wśród innych ilością i wielkością cennych kamieni. Raffles ocenił na oko, że wart był około ćwierć miliona....
Rozumowanie Rafflesa było zupełnie proste... Po kolacji projektowano jeszcze przejażdżkę po Tamizie. Jasnym było, że żadna z tych pań nie zechce ryzykować swych kosztowności i czymprędzej odłoży je w bezpieczne miejsce w przeznaczonych dla nich pokojach. Wówczas, nie zwracając niczyjej uwagi, Raffles ostrożnie przejdzie od pokoju do pokoju, otworzy skrytki, z którymi zapoznał się już uprzednio i zgarnie bogaty łup. Znał doskonale rozkład pałacu. Wiedział, gdzie są gościnne pokoje. Siedział przeto spokojnie i czekał, aż gospodyni da znak powstania od stołu. Tymczasem z zajęciem obserwował swą sąsiadkę, Lolę Ravenną. Piękna dziewczyna za plecami współbiesiadników wymieniała porozumiewawcze spojrzenia i uśmiechy z hrabią Drexlerem. Kilka głośniej wypowiedzianych słów zwróciło na siebie uwagę pani domu, która zgromiła niefortunną parę ostrym spojrzeniem.
Jasnym było, że vice-minister marynarki zakochany jest jak sztubak w pięknej milionerce... Nic też dziwnego, że dziewczynie uczucie pięknego jeszcze i bardzo majętnego hrabiego pochlebiało.
Po kolacji goście przeszli do przyległego salonu... Drexler i Lola zniknęli w ciemnych alejach parku. Raffles uśmiechnął się do siebie:
— Oszalał, zupełnie oszalał — szepnął, mając na myśli hrabiego — w sześćdziesiątej wiośnie życia zachowywać się jak zakochany sztubak! Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby hrabia jeszcze dziś wieczór oznajmił nam uroczyście o swych zaręczynach. Ale oto i nasz bohater... Jak to? Wraca sam? Mam nadzieję, że otrzymał przyrzeczenie późniejszego spotkania... Nigdy jeszcze nie widziałem go w takim stanie... Przebiegł koło mnie jak wicher!
Raffles znajdował się w parku, w odległości dziesięciu może kroków od wysokiego żywopłotu, który oddzielał część ogrodową parku od rodzaju łączki, należącej również do pałacu i oddzielonej od szosy niewysokim ogrodzeniem. Na łączkę tę nie trudno było przedostać się z drogi publicznej. Żywopłot natomiast był gęsty i miał około dwóch metrów wysokości. Stanowił więc doskonalą ochronę przed ciekawymi spojrzeniami nieproszonych gości.
Nagle w odległości kilkunastu kroków Raffles ujrzał sylwetkę Loli Ravenny... Instynktownie ukrył się za kwitnącym drzewem rododendronu. Lola Ravenna zatrzymała się i uważnie rozejrzała dokoła. Nie widząc w pobliżu żywej duszy, podniosła rękę do ust: dał się słyszeć przeciągły stłumiony gwizd. Raffles był zdumiony, nie słyszał bowiem nigdy, aby dama należąca do wytwornego towarzystwa, zabawiała się gwizdaniem na palcach... W oddali ktoś odpowiedział w podobny sposób.
Zdumienie Rafflesa wzrastało. Któż to mógł być?
— Historia staje się ciekawsza, niż można było przypuszczać — mruknął do siebie Raffles. — Cóż to za romantyczne spotkanie? Dla kogo sygnał ten był przeznaczony?
Postanowił zbadać, co to miało znaczyć. Rozłożyste gałęzie rododendronu stanowiły znakomitą kryjówkę. Nie minęły dwie minuty, a młoda kobieta zbliżyła się szybkim krokiem do żywopłotu. Raffles słyszał, że rozmawia z kimś. Nie mógł niestety zrozumieć treści, jej stów.
Nie ulegało jednak kwestii, że Lola Ravenna miała tu umówione spotkanie! Ale z kim? Chyba nie z kobietą, bowiem kobiety między sobą nigdy nie używają podobnych sygnałów! W żywopłocie znajdować się musiała jakaś szpara, gdyż Lola Ravenna wsunęła w nią swą szczupłą rączkę. Raffles domyślił się, że mężczyzna stojący po drugiej stronie żywopłotu, złożył na niej gorący pocałunek.
— A więc nasza piękność prowadzi podwójną grę? — mruknął do siebie. — Po cóż ta komedia, u licha? Dlaczego nie spotyka się otwarcie ze swym ukochanym, skoro nie ma w stosunku do nikogo żadnych zobowiązań? Muszę to zbadać. Nie mam zaufania do kobiet o tajemniczym uśmiechu i czarnych płonących oczach... To nie jest zwykła przeciętna paniusia... Zobaczymy co z tego wyniknie... Muszę za wszelką cenę podejść trochę bliżej...
Nie było to łatwe. Rododendron stał bowiem na samym skraju trawnika, na którym dość rzadko porozrzucane były malownicze krzewy. Aby zbliżyć się do żywopłotu, należało okrążyć trawnik, obierając stronę bardziej zaciemnioną drzewami. Raffles ruszył szybko tą drogą... Niestety, do celu doszedł trochę zapóźno. Zdążył już tylko usłyszeć ostatnie słowa dziewczyny.
— Punktualnie o godzinie dwunastej, przy starej bramie!
Po tych słowach ruszyła szybko w stronę pałacu. Na szczęście odwrócona była plecami od Rafflesa, ukrytego za gałązkami kwitnącego krzewu róży.
Raffles stał przez chwilę bez ruchu, pogrążony w myślach.
— Ciekaw jestem, co to znaczy? Oby tylko dzisiejszy wieczór nie krył w sobie zbyt wiele niespodzianek!..

Nieprzyjemne spotkanie

Dochodziła dziewiąta wieczorem. W pałacu zapalono już światła, jakkolwiek w ogrodzie było jeszcze prawie zupełnie widno.
Raffles, jak cień, przemykał się po korytarzach starego zamku. Od czasu do czasu cicho skrzypnęły tylko jakieś drzwi, czasem jęknęła deska w podłodze... Ale wszystko to nie wzbudzało niczyich podejrzeń.
Raffles kolejno i systematycznie wchodził do pokojów, które upatrzył sobie uprzednio, otwierał skrytki w murze i wyjmował kosztowności.
Perły, diamenty, drogie pierścienie, brosze szybko znikały w obszernej jego kieszeni.
Nagle na trzecim piętrze Raffles zatrzymał się. Znajdował się w pobliżu apartamentów hrabiego Drexlera. Zdawało mu się, że do uszu jego doszły jakieś szmery. Usłyszał skrzypnięcie otwieranych, a następnie zamykanych drzwi... Jakiś niecierpliwy męski głos szeptał niezrozumiale słowa.
— Czyżby to był Drexler? — zdziwił się Raffles — może kazała mu czekać daremnie i nie przychodzi? Zakochani mężczyźni bywają czasem niecierpliwi. Wolałbym, aby zamiast siedzieć niepotrzebnie w swoim pokoju, udał się do salonu i zagrał w karty! Psuje mi szyki... W pobliżu znajduje się pokój żony ambasadora amerykańskiego, która dopiero przed kwadransem zdjęła z siebie swoje kosztowności. Nie darowałbym sobie, gdybym taki skarb pozostawił nietknięty...
Nagle Raffles cofnął się w głąb korytarza... Gdzieś otworzono widać okno i prąd powietrza przyniósł mu jakiś zapach... Był to dym papierosów, które Raffles znał dobrze. Papierosy te, mocno opiumowane, palił tylko hrabia Drexler. Dla niego specjalnie sprowadzano je aż z Kuby.
— Ciekawe — mruknął do siebie Raffles ze zdziwieniem. — Nasz hrabia stoi gdzieś widocznie na korytarzu i pali papierosa... Zdumiewające! Będę musiał go minąć, chcąc się stąd ruszyć... Inaczej należałoby obrać okrężną drogę, aby dostać się do apartamentów naszej Amerykanki.
Cofnął się gwałtownie do bocznego ciemnego korytarza... Bystre jego ucho pochwyciło szelest kuchni kobiecej. W tej samej chwili tuż obok niego mignęła wysoka postać w białym wieczorowym płaszczu, zarzuconym na ramiona. Nie trudno było się domyśleć, że była to Lola Ravenna. Po jej przejściu, Raffles wysunął się ostrożnie naprzód... Tym razem usłyszał cichy szmer co do którego nie miał najmniejszej wątpliwości. Byt to odgłos pocałunku... Kilka cicho wypowiedzianych słów i otwarte drzwi ostrożnie zamknęły się.
Zegar na kościele w Richmond wybił godzinę wpół do dziesiątej.
— Mogę się chyba nie obawiać tych dwojga — odetchną Raffles z ulgą. Szybko przebiegł korytarz i skierował się w stronę apartamentów żony ambasadora amerykańskiego. W dziesięć minut później wspaniały diadem z diamentów utonął w kieszeni Rafflesa.

O godzinie dziesiątej goście zmęczeni dniem pełnym wrażeń poczęli powoli udawać się na spoczynek.
Siwowłosy służący zbliżył się do lady Wolwerton i coś szepnął jej na ucho.
— Ależ sir Mayflower odjechał już o godzinie wpół do dziewiątej — zawołała lady ze zdumieniem. — Pożegnał się ze mną natychmiast po kolacji.
— Sir Mayflower pyta, czy może z panią mówić pomimo spóźnionej pory — odparł służący. — Przypuszczam, że pragnie oddać lady osobiste pozdrowienia od żony.
Lady Wolwerton podniosła w charakterystyczny sposób swe pięknie zarysowane brwi:
— Pozdrowienia od żony? — Przecież dziś rano natychmiast po przyjeździe przeprosił mnie za jej nieobecność, wyjaśniając, że nagle zasłabła? Dobrze... Proszę powiedzieć sir Mayflowerowi, że pragnę z nim pomówić... Gdzie on jest?
— W zielonym salonie... Sir Mayflower miał wypadek automobilowy i zdaje się że chce prosić lady o gościnę.
Na twarzy lady Wolwerton malowało się coraz głębsze zdumienie.
— Nic nie rozumiem — zawołała tak głośno, że zwróciło to nawet uwagę siedzących w pobliżu gości. — Jakże mógł mieć wypadek automobilowy, skoro jechał pociągiem?
Służący rozłożył ręce na znak, że sam niewiele z tego rozumie.
Lady szybko przebiegła przedsionek i skierowała się do zielonego salonu.
W salonie tym siedział sir Archibald Mayflower, który na widok pani domu powstał żywo i wyciągnął ku niej lewą rękę.
— Podaję pani rękę serdeczną, ponieważ na prawej mam ranę — rzekł. — Proszę mi wybaczyć, że składam pani wizytę o tak niezwykłej porze... Uległem wypadkowi automobilowemu w odległości dwóch kilometrów od zamku... Inaczej nie śmiałbym pani niepokoić tak późno prośbą o gościnę. Żona moja wyjechała wraz z przyjaciółmi drugim autem i przesyła pani ukłony.
Lady Wolwerton stanęła, jak wryta. Spoglądała na swego gościa takim wzrokiem, jak gdyby miała przed sobą szaleńca.
— Ależ drogi przyjacielu — wyjąkała wreszcie — o czym pan mówi? Czy nie doznał pan przypadkiem wstrząsu mózgu?
— Na szczęście, nie... Tylko niewielka rana na prawej ręce, która szybko się zagoi. Niestety, nie mogę myśleć chwilowo o prowadzeniu auta, które i tak co prawda przedstawia obraz zniszczenia.
— Przecież odjechał pan pociągiem? — zawołała lady Wolwerton. — W jaki sposób dostał się pan nagle do auta?
— Przez cały dzień nie używałem żadnego innego środka lokomocji — odparł Mayflower nie rozumiejąc znaczenia słów pani domu.
— Rano przyjechał pan również pociągiem... — ciągnęła dalej niedowierzająco kobieta.
— Rano... Pociągiem? Co chce pani przez to powiedzieć?
— Powiedział pan między innymi, że żona pańska jest niedysponowana i że dlatego nie mogła przybyć na zamek... Czyżby już wyzdrowiała?
— Zuzanna? Ależ jej nic nie było — zawołał Mayflower, spoglądając już teraz z prawdziwym przerażeniem na lady Wolwerton.
— W jakim celu powiedział mi pan rano nieprawdę?
— Rano? O czym pani mówi? Rano byłem w Cardiff. Miałem tam pewną ważną sprawę do załatwienia... Chodziło mianowicie o spotkanie z pewnym właścicielem kopalni... Niestety, zachorował poważnie ubiegłej nocy i nie pozostało mi nic innego jak wrócić wraz z żoną do domu. Po drodze spotkaliśmy auto przyjaciół i razem jechaliśmy w kierunku Londynu przez Richmond.
Lady Wolwerton opadła bezwładnie na krzesło. Twarz jej pokryła się bladością. Spoglądała na Mayflowera jak na zjawę z zaświata:
— A więc to nie pan był dziś rano na zamku?
— Stopa moja tu nie postała, mylady — zawołał gość. — Mam nadzieję, że mi pani wierzy?
— Tak... Wierzę panu... Ale — jęknęła lady Wolwerton, ściskając oburącz czoło — w takim razie ktoś podszył się pod pańskie nazwisko... Przecież jestem chyba przytomna? Niechże pan mnie wysłucha, Mayflower. Dziś rano zjawił się wraz z innymi gośćmi ktoś, kto śmiało może uchodzić za pańskiego sobowtóra. Osobnik ten wyjaśnił mi, że jego żona jest chora i dlatego przybył sam. Zatrzymałam go na kolacji, choć zaproszony był tylko na zabawę ogrodową. O godzinie wpół do dziewiątej pożegnał mnie, aby zdążyć na pociąg do Londynu.
Słuchając tych wyjaśnień Mayflower usiadł na krześle ze zdumienia.
— To chyba jakiś niestosowny żart? — wyjąkał wreszcie.
— Obawiam się, że to coś poważniejszego. Mayflower — zawołała lady Wolwerton, zrywając się z krzesła. — Niech pan idzie ze mną Mayflower — rzekła — musimy natychmiast wyjaśnić tę sprawę. Obawiam się najgorszego... Trzeba zatelefonować po policję, aby schwytała tego człowieka.
Zapomniała się i ścisnęła go za prawą rękę. Mayflower skrzywił się z bólu.
— Niech mi pan wybaczy — zawołała. — Jestem ogromnie zdenerwowana. — Musimy czym prędzej ostrzec mego brata.
— Ależ na Boga, mylady... Cóż za cel mógłby mieć ten człowiek? — zapytał płaczliwym głosem Mayflower.
Odpowiedź na to pytanie otrzymał drogą zgoła niezwykłą... Gdzieś w głębi pałacu ozwał się przeraźliwy krzyk kobiecy... Gdy Mayflower wraz z gospodynią znaleźli się w hallu, zbliżyła się do nich żona ambasadora amerykańskiego. Twarz jej była śmiertelnie blada.
— Mój diadem diamentowy... — wyszeptała. — Mój diadem zginął... Został skradziony.
Lady Wolwerton spojrzała bezradnie na Mayflowera:
— Oto klucz naszej zagadki — szepnęła.
Istotnie... Wkrótce po tym, w rozmaitych punktach pałacu rozegrały się podobne sceny. Rozlegały się trzaskania drzwiami, niespokojne biegania po korytarzach... Wreszcie około dwunastu pań w negliżu ukazało się w hallu, skarżąc się jedna przez drugą, że skradziono im kosztowności.
— Mój brat... Gdzie jest hrabia Drexler? — zawołała lady Wolwerton.
Na głos pani domu przybiegło natychmiast kilku przerażonych służących.
— Henry, poszukaj natychmiast hrabiego Drexlera — rozkazała lady. — Zobacz, czy nie ma go w parku... Miss Ravenna mówiła mi przed pół godziną, że mają zamiar przejść się jeszcze, pomimo tej obrzydliwej pogody. Ja zajmę się powiadomieniem policji. Proszę wszystkie panie, aby zechciały zachować spokój. Mam nadzieję, że uda nam się zażegnać katastrofę. Złodziej musi znajdować się jeszcze gdzieś w pobliżu.
Lady wstała, aby udać się do telefonu... W połowie drogi zatrzymał ją przeraźliwy okrzyk Mayflowera, stojącego w drzwiach zielonego salonu. Ze zdumieniem spostrzegła, że lewą ręką wskazywał na mężczyznę znajdującego się na galerii, biegnącej wzdłuż jednej ze ścian hallu i łączącej oba skrzydła monumentalnych schodów.
Mężczyzna ten, zwabiony widocznie zamieszaniem, które zapanowało w pałacu, był prawdziwym sobowtórem Mayflowera.
Początkowo nie rozumiał sceny, która rozgrywała się na dole... Przez chwilę stał nieruchomo, po czym rzucił zapalonego papierosa i szepnął do siebie półgłosem.
— Do wszystkich diabłów... A to niemiłe spotkanie!

Tajny dokument

Sytuacja nie pozwalała Rafflesowi zastanawiać się długo i bezskutecznie nad pytaniem, w jaki sposób prawdziwy Mayflower znalazł się niespodzianie w zamku. Wystarczyło, że był i ten fakt zmuszał Rafflesa do jak najszybszego działania.
Byłoby mu o wiele wygodniej wymknąć się niepostrzeżenie z tego domu, gdyż Raffles dokonał swego dzieła dwie godziny temu, gdyby nie nagłe zjawienie się prawdziwego Mayflowera, które pokrzyżowało mu wszystkie plany. Raffles spojrzał w lewo i w prawo. Widok, jaki roztoczył się przed nim nie był bynajmniej uspokajający. Korytarz znajdujący się po lewej jego ręce pełen był kobiet, spoglądających na niego ciekawie i nieprzyjaźnie, za nim stała grupka panów... Z prawej strony sytuacja przedstawiała się nie lepiej: w ciemnym korytarzu rysowały się sylwetki ośmiu mężczyzn... Za nimi widać było służbę domową, uzbrojoną we wszystko, co można było na prędce udźwignąć, poczynając od ostrych szablisk i antycznej zbroi, a kończąc na toporze i nożu kuchennym... Nie brak było chłopca stajennego z biczem i ogrodnika z cepem w ręku.
Raffles powziął błyskawiczne postanowienie: jedyną szansą ucieczki był hall. Raffles szybko przełożył najpierw jedną, a potem drugą nogę przez poręcz schodów i zjechał na dół... Gdy znalazł się na wysokości dwóch metrów ponad podłogą hallu, zeskoczył nagle wprost na stojącego obok lady Wolwerton Mayflowera... Mayflower przewrócił się jak długi na ziemię. Raffles trącił go nogą i w dwóch susach znalazł się w otwartych drzwiach, wychodzących na ogród.
Skręcił na prawo... Orientował się bowiem, że nie wolno mu biec po prostej linii. Z otwartych drzwi jasno oświetlonego hallu padała na trawnik smuga światła. Gdyby biegł po tej linii, sylwetka jego widoczna byłaby z daleka.
Raffles zniknął. Przepadł jak kamień w wodę.
Ścigający zatrzymali się w miejscu... W zamieszaniu nie zwrócili uwagi na to, że na szosie za parkanem zatrzymało się jakieś auto.
Wybiła północ.
Lady Wolwerton wybiegła na spotkanie ludzi, którzy udali się na poszukiwanie Rafflesa.
— Schwytaliście go? — zapytała, stojąc w progu.
— Niestety, mylady... Rozpłynął się chyba w powietrzu... Obawiamy się, że uciekł przygotowanym poprzednio autem..
Lady przycisnęła rękę ’do serca. Zbyt wieli wrażeń doznała w ciągu ostatnich kilku godzin. Czuła wzbierającą w sobie złość... Aby dać upust uczuciu bezsilnego gniewu, zwróciła się w strong Mayflowera, który nie odstępował jej ani na krok.
— Czy zechce mi pan wyjaśnić, jak to się stało, że ten człowiek zdołał podszyć się pod pańskie nazwiśko? — wybuchnęła wreszcie. — Czy oddał mu pan swoją kartę z zaproszeniem?
— Ależ, mylady, skądże? — zawołał Mayflower z oburzeniem. — Zaproszenie mam jeszcze przy sobie w portfelu. Proszę, niech się pani sama przekona.
Z trudem wyjął lewą ręką portfel z wewnętrznej kieszeni marynarki. Oczom zdumionej pani domu i jej gości ukazała się gruba karta ze złoconymi brzegami.
„Lady Wolwerton ma zaszczyt prosić sir Archibalda Mayflowera wraz z małżonką na zabawę ogrodową, mającą się odbyć na Wolwerton-Castle...“
Karta była drukowana, tylko nazwisko i data wypisane były ręką.
Lady przez chwilę spoglądała na nią nieruchomo, jak gdyby oczekując wyjaśnienia zagadki. Poszukała wzrokiem kogoś ze służby.
— Czy to ty stałeś u głównej bramy, Johnson! — zapytała ostro.
— Tak jest, mylady.
— Przypomnij sobie, czy wpuściłeś kogoś, kto był podobny do tego pana? Zbliż się i przypatrz mu się dobrze!
Johnson wysunął się naprzód i spojrzał uważnie na Mayflowera.
— Trudno powiedzieć, że był podobny, skoro to był z całą pewnością ten sam pan — odparł. — Mogę dać głowę za to...
— Naprawdę?! Pewien jesteś, że to ten sam! — powtórzyła mylady z ironią. — A czy wręczył wam kartę?
— Nikogo nie przepuściliśmy bez zaproszenia, mylady — odparł służący urażonym tonem. — Dokładnie zastosowaliśmy się do otrzymanych poleceń.
— Zjawiła się pewna młoda dama, która ze łzami w oczach zapewniała nas, że zgubiła swoją kartę... Ale myśmy byli bezwzględni. Kazaliśmy biedactwu wracać, skąd przyszło...
— Pokażcie więc tę kartę — zawołała mylady niecierpliwie.
— Na szczęście mam ją przy sobie — ozwał się drugi służący. — Oto ona.
Lady przyjrzała się karcie, bliźniaczo podobnej do poprzedniej.
— Mam — zawołała z tryumfem.
Karta wręczona jej przez Mayflowera wypełniona była lekko fioletowym atramentem.
— Pańskie zaproszenie jest sfałszowane, Mayflower — rzekła. — Nigdy w życiu nie używałam fioletowego atramentu. — I cóż pan na to?
Mayflower wzruszył ramionami.
— Nic... Sam nie rozumiem, w jaki sposób to się stało?... Musiał mi ktoś wykraść oryginał.
— Im dalej, tym lepiej — przerwała mu lady. — Mamy więc do czynienia nie tylko ze złodziejem kosztowności ale i fałszerzem! Musimy natychmiast odnaleźć mego brata... Trzeba raz z tym zrobić porządek... Czyście go nie znaleźli?
Mimo zarządzonych poszukiwań w ogrodzie, nikt nie trafił dotąd na ślad hrabiego.
— Ależ on mi jest koniecznie potrzebny... Sama nie dam sobie z tym wszystkim rady — żaliła się lady Wolwerton. — Należy natychmiast obudzić wszystkich gości, którzy śpią... Sprawdzimy czy ten łotr nie popełnił jeszcze i innych kradzieży. Johnson — zwróciła się do służącego — zadzwoń natychmiast po policję z Richmond! Mój Boże, że też podobne nieszczęście musiało się wydarzyć pod moim dachem!
Mówiąc to, spoglądała na Mayflowera z takim wyrzutem, jak gdyby on właśnie był winien wszystkiemu.
Stary pałac Wolwertonów rozbrzmiewał złorzeczeniami i płaczem. Tymczasem człowiek, który dotychczas ukrywał się wśród murów prawego skrzydła pałacu, wysunął się ostrożnie naprzód. Z iście kocią zręcznością okrążył bezszelestnie narożnik i przez otwarte okno wślizgnął się do środka.
Szybko wbiegł po schodach na górę i otworzył drzwi jakiegoś pokoju. Był to Raffles.
Mimo zarządzonego pościgu, Tajemniczy Nieznajomy ważył się na ten szaleńczy krok. Nie należał do ludzi, którzy łatwo wyrzekają się swego łupu. Raffles schował ciężki worek z diamentami, perłami i innymi kosztownościami w bezpiecznym miejscu i zamierzał po upływie godziny wrócić po nie wraz z Brandem... Tymczasem los zrządził inaczej. Niespodziane pojawienie się autentycznego Mayflowera — pokrzyżowało wszystkie jego plany...
Mimo to, ciężki worek znów znalazł się w jego ręku. Raffles właśnie rozpoczął drogę powrotną, gdy nagle stanął w miejscu, jak wryty. Znajdował się w tej chwili na starych kręconych schodach. Schodów tych nikt nie używał oddawna, przeto panowały tam kompletne ciemności... Raffles przechylił się przez żelazną poręcz:
Z miejsca, w którym stał, widać było część korytarza na trzecim piętrze, gdzie mieściły się apartamenty hrabiego Drexlera.
Słychać było odgłosy zbliżających się kroków. Do uszu Rafflesa doszły słowa lady, zwrócone do służącego Johnsona:
— Prędzej!... — Ruszcie się... Powinniście byli od razu pomyśleć o zawiadomieniu mego brata.
Rozległ się trzask otwieranych drzwi i zmieszane głosy, które wołały:
— Proszę wstać!... Włamywacze zakradli się do pałacu!... Proszę sprawdzić, czy państwu czegoś nie skradziono!...
Wezwaniu temu odpowiedziały zawodzenia i narzekania okradzionych kobiet, które nagle wyrwane ze snu, stwierdziły z przykrością, że padły ofiarą kradzieży. Nad wszystkimi górował głos lady, wołający niecierpliwie:
— Nie rozumiem, gdzie się Douglas mógł podziać!... Czy nikt nie widział mojego brata?
— Czy brat lady nie udał się na spoczynek? — zapytał głos, który Raffles pozna od razu..
Był to bowiem głos jego sobowtóra Mayflowera.
— Na spoczynek? O kwadrans przed dwunastą? Nie, to niemożliwe!... W każdym razie musimy się o tym przekonać.
Rozległo się pukanie do drzwi.
— Czy śpisz, Douglasie? — ozwał się głos lady. — Obudź się natychmiast. Czy mnie słyszysz?
Wezwaniu temu odpowiedziało milczenie... Ktoś chwycił za klamkę, po czym zawołał ze zdumieniem.
— Cóż to ma. znaczyć? Drzwi zamknięte są na klucz... Hrabia Drexler musi być w swym pokoju....
Poczęto dobijać się do drzwi.
Kilka silnych pięści zaatakowało drewniane filongi.
— Musimy sprawdzić co to znaczy! — ozwał się jakiś męski głos. — Zejdźcie z drogi!...
Tego, co się później stało, Raffles ze swego miejsca dojrzeć już nie mógł. Usłyszał tylko trzask wyłamywanych drzwi, po czym rozległ się przeraźliwy krzyk kobiecy.
— Boże wielki... Mój brat... Douglas! Co się z nim stało?! Czy umarł?
— Na szczęście, jest tylko nieprzytomny, mylady — odparł ktoś uspokajająco. — Proszę posłuchać, jak oddycha... Widać, że biesiadowano w tym pokoju. Ale co to takiego? Złodziej widać i tutaj operował... Proszę spojrzeć: biurko zostało siłą otwarte...
Zapanowało milczenie. Wreszcie rozległ się drżący głos lady:
— Mój brat jest zgubiony... W tym biurku przechowywał on projekt, traktatu, który powierzono jego pieczy. Jutro rano miał go odesłać z powrotem wraz ze swą opinią. Mój Boże, cóż my teraz poczniemy?
Na dźwięk tych słów Raffles cofnął się ze zdumieniem. Po chwili uderzył się dłonią w czoło.
— Tajny dokument... Lola Ravenna... Człowiek za żywopłotem... O godzinie dwunastej przy starej bramie!
Ześlizgnął się jak cień po nieoświetlonych schodach i zniknął w głębi korytarza Zbliżył się do otwartego okna, przez które dostał się do środka. Tuż obok niego znajdowała się rynna. Raffles opuścił się po niej aż do wysokości pierwszego piętra, po czym przeskoczył na balkon, a z balkonu po występach muru zeszedł na dół.
Wkrótce po tym zniknął w mroku nocy, jak duch.

Przy starej bramie o północy

Pięć minut przed godziną dwunastą Lola Ravenna biegła szybko ścieżką.
Nie nosiła na sobie wspaniałej toalety, w której Raffles widział ją przy stole, ani też białego wieczorowego płaszcza... Otuliła się szczelnie skromnym deszczowym paltem i na oczy nasunęła mały filcowy kapelusz. Pod pachą ściskała ciemną torebkę.
Ścieżka opisując szeroki luk wiodła aż do furtki ogrodowej. Tą furtą wchodzili do pałacu goście, którzy przybywali autami z Londynu.
Furtka była zamknięta na klucz. Lola wyjęła z kieszeni swego płaszcza pęk kluczy i szybko wybrała jeden z nich. Zamek ustąpił, furtka stała otworem.
Noc była ciemna, księżyc schował się za obłoki. Szosę oświetlały słabo dość rzadko rozmieszczone elektryczne lampy.
Lola zatrzymała się przez chwilę, rozglądając się podejrzliwie dokoła, po czym ruszyła szybkim krokiem naprzód. Niespełna osiemdziesiąt kroków dzieliło ją od nieużywanej od dawna starej bramy parkowej. Szybko minęła tę przestrzeń i nagle znalazła się w kręgu światła reflektora. Tuż obok bramy stała potężna szara maszyna. Wspólnik jej siedział przy kierownicy.
Kobieta zbliżyła się do auta.
— Jestem Geraldzie — szepnęła cicho.
— Udało ci się? — zapytał mężczyzna.
Kryjąc swą twarz w ciemnościach uważnie przyglądał się rysom twarzy, która znalazła się w kręgu światła.
— Jedziemy wprost do yachtu? — zapytał.
— Oczywiście... Jakżeby mogło być inaczej? Spiesz się! Mam przeczucie, że tylko szybkość może nas uratować.
Auto pomknęło naprzód jak strzała.
— Co się stało? — zapytał mężczyzna
— Włamywacz dostał się do pałacu.
— To chyba żarty? — zawołał z przerażeniem.
— Szczera prawda... Musiałeś chyba słyszeć gwar, wywołany tym niezwykłym wypadkiem. Hałas przedostawał się aż na szosę. Kobiety, które stwierdziły brak kosztowności, darły się jak opętane...
— Jak to się stało? Czy go już schwytano?
— Otóż to właśnie: nie jest to wcale łatwe. Wezwano policję i wszczęto poszukiwania... Dokładnie nie wiem, w jaki sposób to się stało, lecz z tego, co słyszałam, zdołałam wywnioskować, że sprytny człowiek podszył się pod nazwisko jednego z zaproszonych gości... Historia ta nie byłaby się jeszcze tak szybko wykryła, gdyby nie niespodziane zjawienie się na zamku prawdziwego Mayflowera.
— Źle... Policja może nam lada chwila spaść na kark — zawołał mężczyzna. — Gdy zrewidują pałac, stwierdzą włamanie do biurka i brak dokumentów... Przypuszczam, że musiałaś dokonać włamania?
— Oczywiście! Nie miałam innej drogi... Opanowałem go do tego stopnia, że był miękki w mym ręku jak wosk. Ale mimo to nigdy nie wydałby mi dobrowolnie tajnego dokumentu! Musiałam więc uciec się do podstępu. Zgodziłam się, że go odwiedzę w jego pokoju... Biedny stary: Jeszcze mi teraz przykro, kiedy przypominam sobie, jak był we mnie zakochany... Kazał przynieść do swego pokoju szampana... Gdy odwrócił się na chwilę, aby podać mi papierosy, wsypałam do jego kieliszka trochę tego proszku, który otrzymałam od ciebie... Muszę przyznać, że okazał niezwykłą odporność... Trwało przeszło godzinę, zanim stracił przytomność.
— Byłaś w strachu?
— Oczywiście... Zamknęliśmy wprawdzie drzwi, ale w każdej chwili mogła nadejść jego siostra... Biurko było stare, lecz masywne i zamek niezwykłej roboty... Udało mi się sforsować szufladę z niemałym trudem. Ale jestem szczęśliwa, że wszystko już jest poza nami... Mam nadzieję, że otrzymamy za ten papierek huk pieniędzy. Oby tylko chłopcy stawili się w porę w umówionym miejscu wraz z yachtem! Jak szybko będziemy u celu?
— W najlepszym razie za dwie godziny... Nie zapominaj, że musimy przejechać Londyn od krańca do końca, potem zaś przedostać się do Dover.... Tam dopiero przesiądziemy się na pokład naszego yachtu, który zawiezie nas do Hamburga. Z Hamburga pociągiem pojedziemy do Berlina, gdzie czeka nas nagroda za nasze trudy! Oby piekło pochłonęło tego draba, który akurat dzisiejszą noc wybrał sobie dla przeprowadzenia swych złodziejskich planów... Jeśli policja zjawi się w porę, złapią go z pewnością!.. Lady zechce na pewno wezwać swego brata na pomoc.
— Po wyjściu z pokoiku hrabiego zamknęłam drzwi na klucz.
— Jeszcze jedna okoliczność, która musi wydać się podejrzana i która skłoni służbę do wyważenia drzwi! — zawołał mężczyzna z wściekłością. Popełniłaś głupstwo! Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby policja zdążyła już zawiadomić telegraficzni wszystkie posterunki o zniknięciu tajnego dokumentu, podając przy tym dokładny opis twojej osoby.
— Dlaczego akurat mojej osoby?
— Śmieszne pytanie... Oczywiście dlatego, że nikt inny prócz ciebie nie mógł go ukraść.
— Ejże?... A dlaczego podejrzenia nie miałyby się zwrócić przeciwko złodziejowi? Dlaczego włamywacz, kradnący klejnoty, nie mógł ukraść i dokumentu?
— Tak mogliby rozumować, gdybyś pozostała na miejscu. Ale skoro zniknęłaś, wszyscy przypomną sobie słodkie oczy, które robiłaś do hrabiego Drexlera. Nawet dziecko w tych warunkach zorientowałoby się od razu, że złodziej diamentów i tajemniczy złoczyńca, który wykradł dokument, to dwie odrębne osoby... Albo dojdą do wniosku, że byliście wspólnikami...
Auto pędziło wzdłuż szosy z zawrotną szybkością. Drzewa uciekały przed nimi, jak cienie...
Auto znów zwiększyło szybkość. Znaleźli się na szosie wiodącej do Dover:
— Szybciej, Geraldzie — odezwała się kobieta. Nie zapominaj, że za godzinę będzie już widno... Niebo poczyna rozjaśniać się na wschodzie.
Mężczyzna mruknął coś niezrozumiale pod nosem. Auto mknęło szybko po zupełnie pustej szosie.
Poczęło już świtać.
Mężczyzna zjechał z szosy na boczną drogę, która wiodła w kierunku wybrzeża Tamizy.
Odetchnął z ulgą.... Trudno byłoby przypuścić, że policja mogła ich szukać na tym bezludziu.
Należało się raczej spodziewać, że o kradzieży zawiadomione zostały posterunki na głównych traktach, wiodących w stronę kontynentu.
W tych warunkach wyjazd z portu stawał się rzeczą wysoce niebezpieczną. Ale tu na tym pustkowiu nikomuby nie przyszło na myśl ścigać zbiegów. Gerald zatrzymał wóz.
W pobliżu Tamiza toczyła swe mętne wody. Droga skręcała pod ostrym kątem i biegła teraz równolegle z korytem rzeki, rozszerzającej się stopniowo. W miejscu, gdzie szerokość wody dosięgała paruset metrów zakotwiczona była łódź motorowa o dość znacznych rozmiarach. Mówiąc ściśle był to yacht, o wyporności blisko czterdziestu ton... Na pokładzie widać było cztery okrągłe luki kabin. Yacht mógł z łatwością pomieścić około pięćdziesięciu osób i nie różnił się niczym od prywatnych okrętów, którymi milionerzy odbywają swe dalekie podróże. Na maszcie widać było druty anteny radiowej. W samym środku pokładu znajdował się daszek, okrywający kajuty, do których schodziło się po wąskich krętych schodach.
Na pokładzie zauważono widocznie pojawienie się auta, bowiem rozległy się przytłumione odgłosy i szepty.
— Czy to wy?... Podajcie imiona!
— Gerald i Lola — padła odpowiedź.
— Czy wszystko w porządku?
— W jaknajlepszym... Kopertę mamy przy sobie! Lola spisała się dzielnie.
— Przerzucimy wam pomost, abyście mogli dostać się na pokład! Z autem postąpisz tak, jak to zostało już umówione.
Z yachtu spuszczono na wodę małą łódź, do której wsiadł mężczyzna i szybkimi poruszeniami wioseł zbliżał się do drewnianego pomostu, przy którym kobiety wiejskie prały zazwyczaj bieliznę.
— Wejdź do łódki — rzekł Gerald do kobiety. — Autem sam się zajmę.
— Podaj mi rękę, Geraldzie... Jest tak ciemno, że nic nie widzę...
Trochę zniecierpliwiony, pomógł wejść kobiecie do łodzi, poczym wrócił do wozu. Zapuścił motor i wyskoczył. Otworzył drzwiczki i stojąc przed wozem, dał pełny gaz. Auto ruszyło naprzód i stoczyło się z wysokiego brzegu w mętne fale rzeki.
Teraz mężczyzna zbliżył się do łodzi i wskoczył do niej. Mgła, wisząca nad rzeką, stawała się z każdą chwilą coraz gęstsza. Na pokładzie yachtu zapalono znów wszystkie światła.
Wkrótce łódź zbliżyła się do yachtu. Pierwsza wdrapała się na pokład po metalowych stopniach kobieta. Gerald poszedł jej śladem.
Wioślarz natomiast objechał okręcik z drugiej strony i zdjął liny metalowe, którymi przymocowany był do brzegu.

Radiotelegrafista

W normalnych warunkach słaba nawet motorówka przebywa drogę od Londynu aż do ujścia Tamizy w ciągu czterech do pięciu godzin. Inaczej wygląda to podczas mgły, kiedy statki nie mogą rozwijać większej szybkości w obawie przed zderzeniem.
Tego dnia, kiedy „Jastrząb“ wyruszył w drogę mgła była wyjątkowo gęsta i zupełnie uniemożliwiała widzenie.
Kapitan Bricks był człowiekiem ostrożnym. Aby nie narazić yachtu na rozbicie, posuwał się naprzód powoli, trzymając się przez cały czas lewego brzegu.
Na szczęście znał Tamizę doskonale i z zamkniętymi oczami mógłby wskazać każde niebezpieczne miejsce, każdy wir i zakręt.
Droga do ujścia Tamizy trwała przeszło osiem godzin. Dochodziła już godzina pierwsza po południu, gdy wreszcie jasny promień słońca rozdarł szeroko obłoki i oczom pasażerów ukazał się wspaniały widok szeroko rozlanych wód.
„Jastrząb“ mógł teraz nadrobić stracony czas... Gerald odetchnął z ulgą. Łatwo zrozumieć, że zależało mu przede wszystkim na wydostaniu się na pełne morze... Dopóki byli na Tamizie, obawiał się, że w każdej chwili zatrzyma ich patrol policyjny.
Lola Ravenna opowiedziała kapitanowi swe przygody. Nie zataiła przed nim niepomyślnej dla nich okoliczności, która sprawiła, że kradzież dokumentu odkryto wcześniej, niż należałoby przypuszczać.
Bricks słuchał jej opowiadania ze zdumieniem i niedowierzaniem. Śmiała kradzież diamentów na zamku lady Wolverton wydawała mu się wyczynem zgoła nieprawdopodobnym. Wzruszył ramionami i zmarszczył brwi.
— Hm... — mruknął — znam tylko jednego, który mógłby się na to ważyć!... Nie lubię wspominać nazwiska tego człowieka.
— Czy ma pan na myśli Johna Rafflesa? — zapytała kobieta z przerażeniem.
— Oczywiście — padła odpowiedź.
Lola zamilkła...
Minęła godzina. „Jastrząb“ wypłynął na pełne morze.
Wydawało się wszystkim, że znajdują się już poza obrębem niebezpieczeństwa. Bricks posiadał papiery w jaknajlepszym porządku, yacht zarejestrowany był we właściwym urzędzie, a dyplom kapitana, żeglugującego na najdłuższych szlakach, zabezpieczał go przed wszelką kontrolą.
Co prawda, rysopis złodziejki został z pewnością podany do publicznej wiadomości, ale i na to Lola znalazła radę. Natarła swe krucze czarne włosy jakimś bezbarwnym płynem i usiadła w słońcu na pokładzie. Po upływie kwadransa włosy jej poczęły przybierać czerwonawy odcień a po pół godzinie stały się rude, jak płomień... Należało zastanowić się teraz nad tym, jak ukryć cenny dokument? Lola trzymała go w torebce, której nie wypuszczała z rąk. Od czasu do czasu spoglądała z satysfakcją na żółtą kopertę, opatrzoną pieczęciami hrabiego Drexlera.
— Dlaczego nie płyniemy do Flissingen? Stamtąd mieliśmy niedaleko do Berlina... — zwróciła się z pytaniem do kapitana.
— Dlatego, że mam wszystkie klepki w porządku — odparł Bricks. — Czy sądzicie, że nie zawiadomiono o kradzieży wszystkich europejskich portów?
Straże portowe przetrząsną każdy podejrzany okręt w poszukiwaniu kobiety podobnej do pani. Farbowane włosy nie na wiele się przydadzą. Policja portowa zna się na takich sztuczkach. Wołałem nie ryzykować i wybrałem Hamburg, gdzie przyjmy nas z otwartymi rękoma.
Bricks zaśmiał się zadowolony z własnego dowcipu. Lola tymczasem ze smutkiem spoglądała na fale.
— Wspomniał pan przed chwilą nazwisko Rafflesa, Bricks... Czy naprawdę przypuszcza pan, że to mógł być on?
— Jeśli to nie on, to w każdym razie ktoś bardzo do niego podobny — odparł kapitan. — Tylko Raffles potrafi dokonać takiej sztuczki.
— Oby tylko nie dowiedział się o kradzieży dokumentów — ciągnęła Lola, marszcząc swe piękne czoło.
— I cóż z tego, gdyby nawet się dowiedział? — wtrącił się do rozmowy Gerald. — Cóż on nam teraz może zrobić złego?
— Nie mów tak głośno — odparła kobieta bojaźliwie. — Jest to jedyny człowiek w świecie. którego się boję. Powiedz Bricks, czy mamy na pokładzie telegraf bez drutu?
— Oczywiście.
— I radiotelegrafistę?
— Nie... Nie mogłem zabrać ze sobą zbyt wielkiej załogi. Czy myśli pani, że jesteśmy na pokładzie wojennego okrętu? Mój sternik jest zarazem radiotelegrafistą. Wywiązuje się łatwo z obydwu zadań.
— Niech go pan zawoła... Ktoś inny może chwilowo zastąpić go przy sterze. Niech go pan zapyta, czy może nawiązać kontakt z ładem?
— Z jakim lądem?
Bricks spojrzał na nią ze zdumieniem.
— Niech pan nie stawia dziecinnych pytań.. Oczywiście, że z angielskim. Chciałabym wiedzieć, czy ma pan rację i czy schwytano Rafflesa, względnie innego sprawcę kradzieży...
— Czy zechce mi pani wskazać, z kim ma się połączyć sternik Quilp?
— Well... Choćby z radiostacją londyńską.

Briks wzruszył ramionami. Znał, niestety, Lolę i wiedział, że nie pozbędzie się jej tak prędko. Wołał zatem odrazu spełnić jej prośbę, niż słuchać jej docinków a nawet gróźb. Złożył swe wielkie dłonie w trąbkę dokoła ust i zawołał:
— Hej, Quilp... Oddaj ster Brashowi i chodź tu na górę! Musisz dać sygnał.

Quilp gwizdnął przeciągle. Na odgłos gwizdka wyrósł jak z pod ziemi Brash. Quilp oddał mu ster i wbiegł na górę.
— Co mam zasygnalizować? — zapytał, spoglądając ciekawie na stojącą na pokładzie parę.
— Zapytasz się, czy są jakieś nowiny w sprawie kradzieży kosztowności na zamku lady Wolverton w Richmond! — rzuciła Lola krótko.
— Stop, nie tak prędko — odparł marynarz. — Nie mogę wszystkiego zapamiętać odrazu. Lady Richmond w Wolverton — nie chyba odwrotnie: lady Wolverton na zamku w Richmond... Chodzi o jej kosztowności?...
— Nietylko o jej kosztowności, durniu, ale o klejnoty zaproszonych gości, — przerwała mu Lola ostro. — Ubiegłej nocy odbył się tam bal, przyczym dokonano kradzieży. Powiedziałabym ci wszystko, gdybyś słuchał uważniej.
— Pani widocznie sądzi, że już nie mam nic lepszego do roboty, — odparł wzruszając ramionami. — Mam się zapytać, czy schwytano złodzieja... Do kogo się zwrócić z tym pytaniem?
— Do Daventry.
— Do centralnej rozgłośni?... I pani sądzi, że otrzymamy odpowiedź? Zobaczymy. Mają chyba inne kłopoty na głowie i ani im się śni odpowiadać na wszystkie pytania.
— Zrób, co ci rozkazano i pilnuj czy nie usłyszysz odpowiedzi. — przecięła Lola dyskusję... Z pewnością o sprawie tej mówi się teraz bardzo wiele. Brash da sobie ze sterem doskonale radę.
Quilp stał przez chwilę nieruchomo, wreszcie okręcił się na pięcie i zniknął w kabinie, gdzie ustawiony był radioaparat.
— Teraz musimy się zastanowić nad sposobem ukrycia dokumentu — rzekł Bricks po jego odejściu. Należy się w każdym razie liczyć z możliwością rewizji na pokładzie... Okręty policyjne, patrolujące na morzu, mogły otrzymać radiotelegraficzny meldunek... Wydaje mi się przy tym, że nasz yacht płynie wolniej, niż zwykle. Nie mogę zrozumieć, jaka jest tego przyczyna. Motor idzie pełną parą, zazwyczaj robimy trzydzieści węzłów na godzinę, a dzisiaj nie wyciągamy nawet dwudziestu pięciu.
— Trzeba było wcześniej o tym pomyśleć — zawołał Gerald przerażony. — Angielskie łodzie policyjne robią conajmniej trzydzieści pięć węzłów na godzinę!...
— Jeszcze kwadrans, a miniemy pas trzykilometrowy, poza który nie wolno wypływać angielskim łodziom, — odparł Bricks. — Wówczas będziemy już bezpieczni. Ale przede wszystkim trzeba pomyśleć o dokumencie... Włożymy kopertę do nieprzemakalnego gumowego worka, następnie owiniemy go w ceratę i wszystko razem przymocujemy do burty okrętu... Gwarantuję wam, że am kropla wody nie przedostanie się do środka, chociażbyśmy mieli popłynąć na sam koniec świata.
W tej chwili rozległ się ochrypły głos Brasha.
— Kapitanie!... Niechże pan przyjdzie tutaj... Nic nie rozumiem!...
Bricks szybko wbiegł po schodach na górę.
— Trzymaj się mocno, synku — zawołał z wysokości kapitańskiego mostku. — Przyjdę zaraz do ciebie, aby sprawdzić, czy ci się nie zrobiły odciski na delikatnych rączkach od koła sterowego!...
Z uśmiechem, nie wróżącym nic dobrego, zwrócił.się do sternika. Trzymał w ręku przyrząd do mierzenia szybkości. Przechylił się przez burtę, aby zanurzyć go w wodzie. Nagle okrzyk zdumienia padł z jego ust.
— Do wszystkich diabłów? Któż to mógł zrobić?
Lola i Gerald przybiegli do niego przerażeni.
— Co się stało? Czego pan tak krzyczy?
— Sami krzyczelibyście, gdybyście to zobaczyli... Czy widzicie? Odczepiono łódź z haku i spuszczono po sznurze na wodę. Zahaczyła o tył okrętu i tworzy naturalny hamulec... Przecież można się wściec na ten widok! Nic dziwnego, że yacht robi o pięć węzłów na godzinę mniej...
Krzyczał tak głośno, że żyły nabrzmiały mu na czole.
— Wszyscy na pokład!... Proszę odsunąć się na bok — zwrócił się do Loli i Geralda.
Ze wszystkich stron poczęły się ukazywać sylwetki przerażonych marynarzy. Zbliżyli się do miejsca, w którym stał kapitan i wzrokiem pełnym zdumienia spoglądali na kołyszącą się na falach łódź.
Bricks spojrzał groźnie na zgromadzonych marynarzy.
— Kto z was umocował tę łódź?
Dwaj marynarze wystąpili naprzód... Oświadczyli, że oni uczynili to, przyczym pomagał im ten sam człowiek, który podwiózł łódeczką Lolę i Geralda z nad brzegu Tamizy. Zapewniali kapitana, że łódź umocowana była przyzwoicie... Nie rozumieli, w jaki sposób liny mogłyby się rozwiązać...
Bricks trzęsąc się jeszcze ze złości, zbliżył się do schodków. Z pod pokładu rozległ się znów głos bosmana:
— Kapitanie!... Prosiłem, aby pan tu do mnie przyszedł... Nic nie mogę zrozumieć!... Sprawa wygląda poważnie...
Kapitan zacisnął zęby, przysięgając sobie w duchu, że się krótko rozprawi z nieudolnym gadułą, gdy nagle z ust bosmana padło nieoczekiwane pytanie:
— Czy jest pan pewien, kapitanie, że płyniemy do Hamburga?
— A cóżeś myślał, że do Tokio? — odparł Bricks, pieniąc się z wściekłości — czy po to mnie wzywałeś?
— Po to i nie po to... Widzi pan, kapitanie, aby dopłynąć do Hamburga, musimy trzymać się kursu na północo - wschód...
— A czy ty nie trzymasz się tego kursu, durniu? — ryknął kapitan.
— Oczywiście, że tak, kapitanie... Robię wszystko co mogę... Trzymam się północowschodniego kursu i wciąż mam oczy zwrócone na kompas... Ale cóż z tego? Nie rozumiem, dlaczego widać wyraźnie światła latarni morskiej w Harwich?
Bricks otworzył usta ze zdumienia... Przez chwilę nie był w stanie wypowiedzieć słowa. Nie wierzył własnym oczom... Istotnie w odległości może piętnastu kilometrów błyszczały wyraźnie światła Harwich. Stary wilk morski nie mylił się...
Spojrzał na kompas... Porównując z igłą kompasu kurs okrętu, kapitan musiał przyjść do wniosku, że yacht płynął w kierunku północowschodnim. Potarł ręką czoło. Nagle zerwał szklane szkiełko kompasu i spróbował dotknąć jego igły. Z ust jego padł okrzyk wściekłości.
Igła ta była przywiązana cieniutkim drucikiem, tak, że stale wskazywała inny kierunek, niżby należało.

Żółta koperta

Bricks stał, jak gdyby rażony piorunem. Spoglądał z przerażeniem na wskazówkę kompasu, która, pozbawiona krępującego drucika, ustawiła się nagle we właściwej pozycji.
Brash posłusznie dokonał pełnego obrotu sterem, nadając yachtowi przeciwny kierunek. Bricks przypomniał sobie historię spuszczonej na wodę łodzi... Czyżby na statku znajdował się zdrajca, któremu zależało na tym, aby oddać ich w ręce policji?
— W każdym razie jesteśmy poza obrębem trzymilowego pasa nadbrzeżnego — mruknął do siebie. Dlaczego u licha Quilp, stary wyga, nie zauważył, że płynie w odwrotnym kierunku? Dlaczego mnie nie ostrzegł?... Czyżby on sam...
Kapitan sięgnął ręką do kieszeni, w której znajdował się rewolwer. Nie tracąc ani chwili czasu pobiegł na przód okrętu... Lola i Gerald nie orientowali się w tym co zaszło... Dął silny wiatr, który głuszył słowa rozmawiających z sobą mężczyzn.
Bricks zbliżył się do kabiny radiotelegrafisty. Quilp siedział spokojnie na stołku, ze słuchawkami na uszach. Na widok kapitana, sternik podniósł ze zdziwieniem głowę... Twarz Bricksa nie wróżyła nic dobrego. Quilp zdjął słuchawki z uszu, przesunął językiem prymkę tytoniu, który żuł, z jednej strony ust na drugą i mruknął:
— Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi... To musi być jakiś kawał nowy Rafflesa... Natomiast usłyszałem kilka doskonałych wesołych piosenek z teatru w Hypodromie... Niech pan poczeka, zaraz je panu zaśpiewam...
Kapitan spojrzał nagle na wodę i zdumienie odebrało mu mowę: w niewielkiej odległości ujrzał na falach coś, co przypominało ciało wieloryba. Wprawne oko marynarza spostrzegło jednak odrazu, że była to łódź podwodna, płynąca równie szybko jak „Jastrząb“.
— Łotrze!... Teraz wszystko rozumiem — wrzasnął kapitan. — To twoja łódź! Gdzie jest Quilp? Cóżeś z nim zrobił? Na pomoc!... Wszyscy na pokład! Raffles jest na naszym yachcie!
Błyskawicznym ruchem wyciągnął rękę, w której trzymał rewolwer. Ale przeciwnik ścisnął tak mocno przegub jego dłoni, że rewolwer wypadł na ziemię. Rzekomy Quilp podniósł go szybko i tym samym stał się panem sytuacji.
W tej samej chwili nadbiegli ze wszystkich stron marynarze i nacierali ze wszystkich stron.
Raffles broniąc się, silnymi uderzeniami pięści torował sobie drogę w stronę burty. Gdy znalazł się na samym dziobie skoczył do wody.
Raffles płynął pod wodą, szybko zdążając w stronę swej łodzi. Z pobladłą twarzą śledziła Lola Ravenna przebieg krótkiej walki. W lęku ściskała żółtą zalakowaną kopertę, nie wiele troszcząc się o los Geralda, który podczas walki został ranny.
„Jastrząb“ zmienił teraz kurs i około wpół do dziesiątej zawinął do portu w Hamburgu.
Lola Ravenna nie mogła doczekać się chwili, kiedy wręczy cenną kopertę pełnomocnikowi obcego mocarstwa i otrzyma za nią przyrzeczone wynagrodzenie. Gdy tylko zawinęli do portu wsiadła do taksówki i ruszyła pod wskazany adres.
— Mam nadzieję, że będzie pan ze mnie zadowolony, mister X — rzekła, wyciągając kopertę z torebki. — Ponieważ czynności swoje uważam za zakończone, proszę o natychmiastową zapłatę.
— Pieniądze są do pani dyspozycji — odparł szef wywiadu. Pozwoli pani, że...
Ostrym nożem przeciął kopertę. Wypadł z niej kawałek papieru... Szef wywiadu przyjrzał mu się uważnie ze wszystkich stron i rzekł lakonicznie:

— Obawiam się, że pani wysiłki spełzły na niczym... Czy pani wie, że ta koperta nie zawiera tajnego dokumentu?
Lola Ravenna zbladła. Litery poczęły skakać przed jej oczyma.

„Szanowna Pani! — czytała.
Jeśli w przyszłości będzie się Pani umawiała ze swym wspólnikiem, niech pani nigdy nie czyni tego w ogrodzie przy żywopłocie... W cieniach parku pod drzewami kryć się mogą niepożądani świadkowie.
Proszę również zapamiętać sobie, że radio może stać się niebezpieczną bronią i środkiem wezwania łodzi podwodnej na pomoc. Niech się pani uspokoi co do losu tajnego dokumentu. Korzystając z gęstej mgły, wyjąłem go z koperty, zalakowałem ją starannie, aby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Dokument oddam we właściwe ręce.
Mam nadzieję, że nie żywi Pani do mnie żalu...
JOHN C. RAFFLES.

KONIEC.



   Kto go zna?
   ——————
   — oto pytanie, które zadają sobie w Urzędzie Śledczym Londynu.

   Kto go widział?
   ————————
   — oto pytanie, które zadaje sobie cały świat.
Dotychczas ukazały się w sprzedały następujące numery:
    1. POSTRACH LONDYNU
    2. ZŁODZIEJ KOLEJOWY
    3. SOBOWTÓR BANKIERA
    4. INTRYGA I MIŁOŚĆ
    5. UWODZICIEL W PUŁAPCE
    6. DIAMENTY KSIĘCIA
    7. WŁAMANIE NA DNIE MORZA
    8. KRADZIEŻ W WAGONIE SYPIALNYM.
    9. FATALNA POMYŁKA
  10. W RUINACH MESSYNY
  11. UWIĘZIONA
  12. PODRÓŻ POŚLUBNA
  13. ZŁODZIEJ OKRADZIONY
  14. AGENCJA MATRYMONIALNA
  15. KSIĘŻNICZKA DOLARÓW.
  16. INDYJSKI DYWAN.
  17. TAJEMNICZA BOMBA
  18. ELIKSIR MŁODOŚCI.
  19. SENSACYJNY ZAKŁAD
  20. MIASTO WIECZNEJ NOCY.
  21. SKRADZIONY TYGRYS
  22. W SZPONACH HAZARDU
  23. TAJEMNICA WOJENNEGO OKRĘTU
  24. OSZUSTWO NA BIEGUNIE
  25. TAJEMNICA ŻELAZNEJ KASY
  26. SKARB WIELKIEGO SZIWY
  27. PRZEKLĘTY TALIZMAN.
  28. INDYJSKI PIERŚCIEŃ
  29. KSIĄŻĘ SZULERÓW
  30. DIAMENTOWY NASZYJNIK
  31. W PODZIEMIACH PARYŻA
  32. KLUB JEDWABNEJ WSTĘGI.
  33. KLUB MILIONERÓW.
  34. PODWODNY SKARBIEC
  35. KRZYWDZICIEL SIEROT.
  36. ZATRUTA KOPERTA
  37. NIEBEZPIECZNA UWODZICIELKA
  38. OSZUST W OPAŁACH.
  39. KRADZIEŻ W MUZEUM
  40. ZGUBIONY SZAL.
  41. CZARNA RĘKA.
  42. ODZYSKANE DZIEDZICTWO.
  43. RYCERZE CNOTY.
  44. FAŁSZYWY BANKIER.
  45. ZEMSTA WŁAMYWACZA
  46. KONTRABANDA BRONI.
  47. OBROŃCA POKRZYWDZONYCH.
  48. PRZYGODA W MAROKKO
  49. KRADZIEŻ W HOTELU.
  50. UPIORNE OKO.
  51. TAJEMNICZA WYPRAWA.
  52. DETEKTYW I WŁAMYWACZ.
  53. NIEZWYKŁY KONCERT.
  54. ZŁOTY KLUCZ.
  55. KOSZTOWNY POJEDYNEK.
  56. BRACIA SZATANA
  57. SPRZEDANA ŻONA.
  58. CUDOWNY AUTOMAT.
  59. PAPIEROŚNICA NERONA.
  60. CHIŃSKA WAZA.
  61. SEKRET PIĘKNOŚCI
  62. W SZPONACH SPEKULANTÓW
  63. TAJNY AGENT
  64. AFERA SZPIEGOWSKA.
  65. UWIĘZIONA KSIĘŻNICZKA
  66. WALKA O DZIEDZICTWO
  67. TANIEC DUCHÓW
  68. SYN SŁOŃCA
  69. PONURY DOM
  70. DRAMAT ZA KULISAMI
  71. TRZY ZAKŁADY
  72. ZĄB ZA ZĄB...
  73. ZEMSTA WŁAMYWACZA
  74. SKANDAL W PAŁACU
  75. HERBACIANE RÓŻE.
  76. MOLOCH
  77. SYRENA
  78. PORTRET BAJADERY.
  79. KSIĄŻĘCY JACHT
  80. ZATRUTY BANKNOT.
  81. PORWANY PASZA.
  82. ELEKTRYCZNY PIEC
  83. SPOTKANIE NA MOŚCIE.
  84. BŁĘKITNE OCZY.
  85. SKRADZIONE SKRZYPCE.
  86. TAJEMNICZA CHOROBA.
  87. KLEJNOTY AMAZONKI
CZYTAJCIE        EMOCJONUJĄCE i SENSACYJNE        CZYTAJCIE
PRZYGODY LORDA LISTERA
Cena 10 gr. ———————————————— Cena 10 gr.
REDAKTOR: Antoni Weiss. — Odpow. za ogłoszenia I reklamy Konstanty Łosiew. Zamieszkali w Łodzi.
WYDAWCA: Wydawnictwo „Republika“ Sp. z ogr. odp. — Odbito w drukarni własnej. Łódź, ul. Piotrkowska 49 i 64.
Konto P. K. O. 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14. Redakcji — tel. 136-56.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.