Tajemnica płonącego samolotu/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica płonącego samolotu |
Wydawca | Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska« |
Wydanie | drugie |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W dwa dni później zebrana na salach dworskich societa podziwiała istotnie piękną parę. W niewielkiej niszy, ozdobionej freskami Konrada Giacinto, stało dwu wojskowych — wysoki, barczysty, o siwiejącej czuprynie i dumnej twarzy generał Kastellar hrabia de l’Alkudia, obok niego zaś równego z nim wzrostu, lecz wiotki, do posągu nieznanego boga podobny — mulat, o czarnych włosach i twarzy pięknej, choć jakgdyby stężałej, której ogromne, pozbawione blasku oczy nadawały wyraz tragiczny. Wspaniały młodzieniec miał na sobie mundur kapitana lotnictwa i złote sznury oficera sztabu generalnego.
— Dwóch Kastellarów! — szeptali z obleśnym uśmiechem nadworni dowcipnisie i fabrykanci anegdot. — Jeden prawdziwy z marką hiszpańską, a drugi — „ersatz“, importowany z kolonji na dowód rzetelnej, cywilizacyjnej pracy Hiszpanów w Afryce!
Znajdujący się wpobliżu goście, słuchając złośliwej uwagi, śmieli się dyskretnie i roznosili dowcipną dykteryjkę po innych salonach i galerjach pałacu.
Wszyscy z zaciekawieniem przyglądali się „ersatz’owi“ i dzielili się wiadomością, że młody Kastellar zbombardował koszary i zmusił do poddania się zbuntowanych strzelców.
— Daleko zajdzie ten importowany bękart... — szeptano z zawiścią. — Dzielny oficer, a poza tem ma taką potężną protekcję!...
Enriko Kastellar z pewną ciekawością rozglądał się po salonach. Nigdy jeszcze nie był w tak świetnem i dobranem towarzystwie. Co chwila musiał się prostować i kłaniać wyższym oficerom, którzy, już wiedząc o nim, uśmiechali się doń uprzejmie, z odcieniem nawet wyraźnego pochlebstwa i uniżoności.
Chrzestny ojciec „cętkowanego bękarta“ wciąż jeszcze figurował na liście najpierwszych kandydatów na dyktatora!
Zagrały fanfary na galerjach i przy ich dźwiękach królewska para, łaskawie uśmiechnięta, szła pomiędzy szpalerami gości, nisko się pochylających przed suwerenem.
Król i królowa usiedli na fotelach w sali ambasadorów, gdzie przy fortepianie stał akompanjator, a o dwa kroki przed nim — senora w białej, powłóczystej sukni, od której odbijały różowe ramiona i wspaniała aureola złocistych włosów.
Cichy szmer przebiegł po tłumach gości. Rozległy się pierwsze akordy, po nich piękny głos śpiewaczki.
Enriko stał w małej, bocznej sali. Posłyszawszy śpiew, podniósł głowę i jął nadsłuchiwać. Poznał ten głos, drgający szczerem uczuciem, poznał nawet pieśń, bo słyszał ją nieraz... w małej, przytulnej willi, gdzie go nazywano nino i skąd przed paru laty wyszedł szybko, nie oglądając się, nie oglądając... Wtedy bowiem przyświecał mu inny, bardziej promienny cel, który dodał mu sił, aby się nie obejrzeć, chociaż poza sobą słyszał ciężki, namiętny szloch...
— To śpiewa Ineza de Mena! — szeptano dokoła. — Primadonna powróciła niedawno z Ameryki... miała tam szalone powodzenie... prawdziwie triumfalny pochód.
Mulat przeciskał się przez tłum gości i szukał śpiewaczki oczami. Stała przy fortepianie, jak biała zjawa, nad którą świecił złoty obłok włosów. Spojrzenia wszystkich z zachwytem spoczywały na wyniosłej królewskiej postaci śpiewaczki. Od chwili, gdy zabrzmiał głos jej, artystka zapanowała w tej sali niepodzielnie — władczyni serc i budzących się uczuć czystych i głębokich — nawet tu, w tej ciżbie uniżoności, podstępu, zawiści i zdrady.
Odśpiewała dwie arje i nisko skłoniła się przed parą królewską, oklaskującą znakomitą primadonnę. Najwybitniejsi dostojnicy dworu otoczyli ją i wyrażali swój zachwyt. Jeden z wygalowanych panów wręczył jej piękny bukiet białych róż, związany żółto-czerwonemi wstęgami.
— Od ich królewskich mości... — rzekł, pochylając się przed śpiewaczką.
Donna Ineza de Mena postąpiła krok naprzód i złożyła głęboki ukłon dworski.
Nowe oklaski i szmer zachwytu.
Enriko spostrzegł generała Kastellara, stojącego w grupie, otaczającej Inezę. Szybko zbliżył się do niego.
— Może ekscelencja będzie łaskaw przedstawić mnie pani?! — poprosił.
— Ależ, jak najchętniej, kapitanie! — odparł don Dominiko i, stanąwszy przed artystką, rzekł:
— Za pozwoleniem mistrzyni, przedstawię jej mego młodego przyjaciela, Enriko Kastellara, kapitana sztabu generalnego, znanego lotnika, który...
Donna Ineza błysnęła oczami i potrząsnęła złocistą głową:
— Na Madonnę, generale, nie tak! — przerwała mu namiętnie. — Enriko Kastellar, autor „Świtu czy zmierzchu?“ Gdzież on jest?
W sąsiedniej sali zagrała orkiestra. Rozpoczynał się bal. Król z królową i goście szli w orszaku. Generał Kastellar, skinąwszy na Enriko, szybkim krokiem szedł do sali balowej, gdzie się już odbywały tańce.
Mulat zbliżał się do artystki, patrząc na nią łagodnym, rzewnym wzrokiem. Ogarnęły go wspomnienia. Odżyły gwałtownie, a przyzwyczajony analizować samego siebie we wszystkich okolicznościach życia, uświadamiał sobie, że we wspomnieniach tych nie pozostało ani śladu namiętności; ponad wszystkie uczucia, zawładnąwszy niemi i przytłoczywszy, wybiła się głęboka wdzięczność, przepojona czułością bezmierną.
Ineza wyciągnęła do niego obie ręce, a gdy uścisnął je i ucałował, wzięła go pod ramię.
— Nino... Nino!.. — szeptała wzruszona. — Co się z tobą stało?... Biedny mój, najdroższy chłopaku... co się z tobą stało?
Wzruszył ramionami pogardliwie i spochmurniał:
— Nic... zupełnie nic, bo i życie moje stało się niczem... — odparł ponuro. — Zero... wielkie, nikomu niepotrzebne zero...
Przechadzali się w milczeniu po sali, nie zwracając uwagi na to, że pozostający na sali goście z zaciekawieniem się im przyglądają.
— Ach! — westchnęła artystka. — Gdy przeczytałam o twoim ataku na koszary, gdzie się zatarasowali ci biedacy — żołnierze.. ach!... zrozumiałam, że... że...
— Mów! — szepnął Enriko, spostrzegłszy, że umilkła i zacięła wargi.
— Zrozumiałam, że... życie twoje stało się istotnie... zerem... że otoczył cię zmierzch... biedny... nieszczęśliwy chłopaku!
Chodzili jeszcze przez kilka minut, rzucając sobie krótkie zdania, zawierające w sobie cały świat ukrytych uczuć i myśli.
— Jej królewska mość przysyła mnie, abym służył pani do tańca... — rozległ się za nimi męski głos.
Obejrzeli się. Umundurowany urzędnik dworu, zaciskając pod pachą trójkątny kapelusz, ozdobiony złotem i piórami, pochylił się w ukłonie przed donną Inezą.
Skinęła głową mulatowi, uśmiechnęła się łagodnie i odeszła z tancerzem.
Enriko rozejrzał się. Zamierzał poszukać palarni, gdy podszedł do niego wysoki, rubaszny generał i z uprzejmym uśmiechem zapytał:
— Pan kapitan nie przypomina mnie sobie?
Mulat spojrzał na niego badawczo i wyprostował się służbowo:
— Ekscelencja, pan gubernator Floridablanca — odparł napozór spokojnie, chociaż serce zabiło mu gwałtownie.
Trwało to wszakże jedną chwilę.
— Jakżeż się cieszę! — zawołał generał. — Jesteśmy w Madrycie od roku, a wciąż słyszę o panu, kapitanie, najpochlebniejsze głosy! Wreszcie ten dzielny raid powietrzny i tak radykalne unieszkodliwienie wysiłku podłych rewolucjonistów... Nie wątpię, że nie minie pana nagroda... całkiem zasłużona nagroda, kapitanie...
Enriko zmarszczył czoło i odparł niedbale:
— Tak, panie generale, dziś właśnie mam być przedstawiony jego królewskiej mości. Uprzedził mnie o tem ekscelencja, hrabia Kastellar de l’Alkudia...
Na tę wiadomość gubernator aż pokraśniał i podniósł ramiona wysoko, jakgdyby zrywając się do lotu.
— Pan jest w dobrych stosunkach z hrabią? — spytał szeptem, w którym zadźwięczały nuty zachwytu i zaciekawienia.
— Tak jest, ekscelencjo, hrabia bardzo życzliwie interesuje się moim losem! — odpowiedział mulat. — Generał wypytywał mnie szczegółowo o życie w kolonji, wspominałem mu nieraz o dobroci pana gubernatora dla mnie...
— Tak! tak! — zawołał don Miguel, podejrzliwie zerkając na kapitana. — Byliśmy przecież przyjaciółmi! Ale, ale! Obiecałem pokazać kapitana w całej okazałości komuś, kto pamięta pana z lat dziecinnych!
Mulat nieznacznie zacisnął zęby i milczał.
— Chodźmy, jeżeli pan pozwoli! — ciągnął gubernator.
— Bardzo proszę... — mruknął kapitan i zdumiał się, że nie czuje już ani radości, ani wzruszenia przed spotkaniem z Lizą.
— Jesteśmy w Madrycie od roku — głośnem, niemilknącem echem brzmiały mu w sercu słowa generała.
Zrozumiał, że Liza Floridablanca nie kwapiła się bynajmniej, aby się z nim zobaczyć. Dlaczegóż dziś zbliżył się do niego sam gubernator, chociaż przed laty zabronił mu pożegnania z córką?
Westchnął i skrzywił usta pogardliwie.
— Raid... generał Kastellar... nagroda... „najpochlebniejsze głosy“... król...
Z wielkim wysiłkiem powstrzymał się od zawrócenia z półdrogi. Poco miał się spotykać z Lizą? Przebolał już upadek swoich nadziei, pogrzebał na zawsze uczucia. Gdzieś, bardzo głęboko w sercu tlą się one, jak żar pod popiołem, lecz nikt już nie rozdmucha jarzących się jeszcze węgli, bo on potrafi zapanować nad sobą. Ujarzmił w sobie czarnoskórego zwierza, poznał i zgłębił do dna mękę i ból człowieczy. Nie pragnął wyjścia z otaczającego go zmierzchu. Oprócz wielkiego smutku odczuwał także spokój rezygnacji. Niechże tak pozostanie! „Biedny, nieszczęśliwy chłopaku“... — doszły go słowa Inezy. Tak! Biedny, lecz nie nieszczęśliwy, gdyż nie miał już żadnych złud i żadnych pragnień. Kiedyś przeczytał w jakiejś uczonej rozprawie, że murzyni poznali istotę szczęścia, ponieważ istnieją tylko z dnia na dzień, bez smutku o dniu wczorajszym i bez troski o jutro. On też nauczył się już żyć w ten sam sposób, a więc nie jest nieszczęśliwym. Nie, do djabła, nie jest nieszczęśliwym!
Stanęli przed kanapą, zajętą przez nieznajome mulatowi osoby.
Przebiegł wzrokiem wszystkie te, obce mu twarze.
Poznał... nie! raczej domyślił się, że pośród nich widzi Lizę. Bardzo się zmieniła... Już nie byłaby zdolną do rozpaczliwego ruchu wyciągniętych przed siebie ramion, nie mogłaby biec z lekkim zgrzytem i chrzęstem żwiru, prawie nie dotykając ziemi... nie potrafiłaby zapłakać gorzko i szczerze nad losem Alonso el Bueno!...
Ujrzał przed sobą pannę... zwykłą pannę.
— Ach, Boże! — zawyła w nim dusza. — Obcięła sobie włosy... Już nigdy nie zaplecie długich, czarnych warkoczy i nie ozdobi ich żółtą kokardą!
— Senor Enriko... — posłyszał niski, kontraltowy głos. — Tyle lat nie widzieliśmy się!
Spojrzał w ciemno-szafirowe, zalotne oczy i, pochylając się w ukłonie, ścisnął wąską dłoń Lizy i odparł nieco szyderczym, lecz uprzejmym tonem:
— Istotnie, bardzo dawno... Było to, mówiąc językiem poetyckim, o świcie naszego życia, senorito, a teraz dla pani słońce stoi w zenicie!...
Znowu się ukłonił i jął ściskać ręce pań i panów z otoczenia senority Floridablanca. Don Miguel z nieukrywaną chełpliwością szeptał do swoich znajomych:
— Kapitan sztabu generalnego, „as“ lotnictwa wojennego — don Kastellar, człowiek — bliski ekscelencji, hrabiemu Kastellar de l’Alkudia... Pogromca rewolucji... panowie!
Słysząc to, Enriko wzdrygał się ze wstrętu. Stał sztywny i milczał. Nie wiedział, co ma ze sobą począć. Rozmowy z Lizą nie szukał. Zaszłe w niej zmiany zewnętrzne pogłębiły jeszcze bardziej przepaść, którą czas wykopał. Przerzucać mostów przez nią nie miał zamiaru.
Na szczęście podbiegł do niego adjutant generała Kastellara i zawołał:.
— Ekscelencja szuka kapitana! Jego królewska mość raczy zaszczycić pana rozmową. Proszę się spieszyć, kapitanie!
Enriko przeprosił towarzystwo i odszedł z adjutantem.
Biegły za nim wszystkie spojrzenia. Wyrażały podziw, zdumienie, zawiść i nadzieje.
— Ten piękny kapitan zrobi wspaniałą karjerę! — zauważyła starsza pani, ostro patrząc na generała Floridablanca.
— O, tak! — zawołał z przekonaniem i zachwytem w głosie don Miguel. — Bardzo uczony, zdolny, prawie genjalny i dzielny młodzieniec! Pozatem — znajduje się pod specjalną opieką komendanta dworu i stolicy, hrabiego de l’Alkudia!...
— Madonna de Sagrada! — westchnął małżonek starszej damy. — Jakich to czasów dożyliśmy! Nędzny mulat — oficerem sztabu generalnego, przedstawianym królowi Hiszpanji! To już nie demokratyzacja, lecz upadek... upadek, moi drodzy!
— Istotnie, poglądy i przekonania zmieniają się zbyt szybko — zauważył inny pan, — i nie wiem, czy to nie zagraża tradycjom narodowym? Tylko patrzeć, jak panny z rodzin hidalgów będą wychodziły zamąż za takich... mieszańców bezpańskich...
— Hm... — mruknął, marszcząc brwi, don Miguel. — Już wychodzą za torreros, a czem są lepsi ci rzeźnicy od porządnych, inteligentnych mulatów?
— Generale! — upomniała go sędziwa dama. — To, co pan wypowiada, jest straszne, zbrodnicze! Mulat w rodzinie szlachty hiszpańskiej! Co pan mówi?!
— A co senora powie o torrero? — odciął się generał.
— Cóż — torrero? Jest on przynajmniej wieśniakiem andaluzyjskim, kastylskim lub asturyjskim, a nieraz się zdarza, że nieznanym ojcem jego był jakiś hidalgo, grand, z którego to krwi torrero zapożyczył sobie szaloną odwagę dawnych rycerzy.
Młody człowiek, milczący dotychczas, roześmiał się nagle i dodał:
— Jeżeli chodzi o dziedziczność „z lewej strony“, to, co do naszych mulatów, nie może być żadnej wątpliwości! Ojcami ich są niezaprzeczenie hiszpańscy szlachcice!
Liza Floridablanca z zupełnym spokojem słuchała toczącej się rozmowy. Na jej pięknej, rozmarzonej, o leniwym, obojętnym wyrazie twarzy nie odbijały się żadne uczucia. Tylko w oczach zapalały się chwilami błyski żywszego zaciekawienia.
Nagle do sali wbiegli pałacowi lokaje, którzy stanęli szpalerami, za nimi przeszła warta honorowa i wreszcie marszałek dworu z białą laską w ręku.
— Król! — oznajmił dygnitarz.
Goście pochylili się w przepisowym ukłonie.
Mając przy sobie komendanta pałacowego, wszedł król. Miłościwie się uśmiechając, obchodził sale i zaszczycał poddanych krótkiemi uwagami i pytaniami.
W tej chwili król był zajęty ożywioną rozmową z pięknym, o szlachetnej, wyniosłej postawie, młodym kapitanem. Ciemno-oliwkowa twarz oficera i jego płomienne oczy spokojne były i pełne godności.
— Kapitan Enriko Kastellar, pogromca zbuntowanego pułku... — syknął jakiś zawistny głos.
— Bękarty na dworze królewskim, przy boku monarchy! — wtórował mu inny i dodał: — Koniec dumnej Hiszpanji!
— Uważasz, jak król miłościwie rozmawia i życzliwie spogląda na Enriko? — zapytał generał Floridablanca, dotykając ramienia córki. — Wysoko zajdzie ten młodzieniec!
Liza obejrzała się na ojca i spytała pogardliwie:
— Zamierzasz kojarzyć małżeństwo moje z młodym Kastellarem?
Gubernator zmieszał się i mruknął:
— Nie powiedziałem ci niepodobnego!... Cieszy mię los tego sympatycznego młodzieńca, dla którego bądź co bądź i ja coś dobrego uczyniłem!
Liza uśmiechnęła się szyderczo i odparła zuchwale:
— Nie wykręcaj się, ojczulku! Przejrzałam cię nawylot i widzę twoje myśli od chwili, gdy od starego don Antonio de la Rastario posłyszałeś zachwyty nad Enriko.
— Czy jest w tem co złego, że mnie to cieszy? — rzucił pytanie, nie patrząc na córkę.
Senorita roześmiała się nagłos i, pochylając się do ojca, szepnęła:
— Teraz już zapóźno! Obrzydziłeś mi murzynów, mulatów i młodego Kastellara. Musisz mi znaleźć bogatego i najeżonego tytułami męża, lub pozostanę starą panną, jak mniszka z San Paolo...
Nie skończyła, bo znowu ujrzała mulata.
Odprowadziwszy króla do sali bufetowej, powracał. Nie był sam. Z ożywieniem rozmawiał ze śpiewaczką — donną Inezą de Mena. Liza odrazu spostrzegła wzruszenie na twarzy artystki i błyski w oczach oficera. Przyglądała się tej parze uważnie. Nagle spostrzegła coś niezwykłego.
Donna Ineza, primadonna operowa i głośna na cały świat śpiewaczka, przed którą korzyły się nawet ukoronowane głowy, żegnała mulata. Dotknęła nieznacznie swoich warg palcami i podała rękę młodemu oficerowi. Ten nisko się pochylił przed nią i na długą chwilę przycisnął jej dłoń do ust, przymykając oczy.
— Dowidzenia, drogi chłopaku mój! Żałuję bardzo, że spotkanie nasze trwało tak krótko, lecz niech będzie błogosławiona ta chwila... chwila... powrotnej fali!... — posłyszała Liza głos śpiewaczki.
— Donno Inezo... — zaczął Enriko, lecz w tej chwili spostrzegł senoritę Lizę.
Szła ku nim z uśmiechniętą twarzą. Niby przez sen usłyszał, jak mówiła:
— Jakże się cieszę, że mój kolega szkolny, w którym nawet kochałam się pokryjomu, zaszczycony został przyjaźnią wielkiej i sławnej Hiszpanki, uwielbianej przez wszystkich!...
Ineza de Mena ze zdumieniem przyglądała się nieznajomej.
— Jestem Liza de Floridablanca do usług — rzekła panienka z ukłonem.
Artystka przez kilka chwil wpatrywała się w twarz Lizy, potem zajrzała jej w oczy, przebiegła wzrokiem po całej postaci i odparła cicho:
— Bardzo się cieszę... bardzo... Ale pani pozwoli, że odejdę, gdyż jestem zmęczona i niedysponowana...
Skinęła głową i, zwracając się do Enriko, spytała:
— Świt czy zmierzch, miły przyjacielu?
Mulat westchnął i odpowiedział smutnym głosem:
— Zmierzch dokoła, donno Inezo...
Doprowadził artystkę do drzwi sali, gdzie na nią oczekiwał pomocnik marszałka, i powrócił do Lizy.
— Nigdybym nie podejrzewała pana o tak niezwykłą, świetną znajomość... — zagadnęła go senorita.
— Donna Ineza obdarzyła mię swoją przyjaźnią, prawdziwą przyjaźnią! — odpowiedział z wybuchem. — Ale było to dawniej... Dziś spotkaliśmy się po długiej rozłące...
— Ach, to bardzo zajmujące! Opowie mi pan o wszystkiem? W niedzielę mamy u siebie przyjaciół. Bardzobyśmy byli radzi widzieć wśród nich też i pana! Proszę nie zapomnieć — niedziela od 5-ej do 8-ej, a dla szczególnie zaprzyjaźnionych i — później nawet! Mieszkamy przy ulicy del Arenal Nr. 30, drugie piętro.
Ukłonił się i, odszukawszy generała Floridablanca z jego towarzystwem, pożegnał wszystkich i odszedł.
Gdy przechodził plac przed Armeria, przystanął nagle i zaśmiał się cicho.
— Boże wielki! — pomyślał. — Ileż to niedorzeczności ukrywa pod powierzchnią swoją tak zwane normalne, cywilizowane życie!
Istotnie, myśl tego rodzaju mogła się zrodzić w głowie Enriko Kastellara.
Sprzeczności, wyczuwane i obserwowane codziennie, zmusiły go oddawna do krytycznego ustosunkowania się do życia. Dziś jednak wyczuł wyraźną niedorzeczność jego.
Don Miguel Floridablanca przed kilku laty zamknął przed nim drzwi swego domu, dziś zaś zupełnie wyraźnie schlebiał mu, starał się nawiązać zerwane więzy przyjaźni i niewiele brakowało, aby poprosił o zaprotegowanie przed wszechmożnym hrabią de l’Alkudia.
On — Enriko Kastellar — tyle lat strawił w tęsknocie za Lizą, w boleści pielęgnował w sobie miłość dla niej; dziś, spotkawszy się z nią, miał serce spokojne i obojętne chociaż jednocześnie czuł, że dawna miłość boli go, jak dokuczliwa rana, lecz była to miłość do „dawnej“ Lizy, której próżno szukał w senoricie Floridablanca.
— Liza Floridablanca!... — szarpnęła go nowa myśl. — List mój i powieść, o niej i dla niej napisaną, zbyła pogardliwem milczeniem; przemieszkała rok w stolicy i nie zapragnęła ujrzeć tego, który kochał ją i był kochany. Nazwała mnie „kolegą szkolnym“ i z zupełną swobodą i spokojnym uśmiechem opowiadała, że się we mnie kochała! Po chwili — była wyraźnie niezadowolona (wyczuł to w jej głosie!) z mojej przyjaźni z donną Inezą i usilnie zapraszała mnie do siebie, zaliczając do grona najbliższych przyjaciół. Szczebiotała banalnie i powierzchownie o tem i owem, a tego, co było najważniejsze, nie dotknęła. Ani słowa o „Świcie czy zmierzchu?“, a przecież, jeżeli niegdyś rozumiała ukrytą tragedję Don Kiszota, Alonso Dobrego, — musiała odczuć jego własne cierpienia, tęsknotę, miłość i nadzieję. I nic! Nic!
Szedł jakąś nieznaną mu uliczką, a myśl wzburzona mknęła z zawrotną szybkością.
Teraz dopiero pojmować zaczynał stosunek białych ludzi do niego — mulata.
Nikt nie doszukiwał się w nim duszy ludzkiej, wrażliwej i trawionej płomieniem, który hartuje stal i na popiół spala drewno. O, jakżeż nienawidzi on wszystkich... wszystkich! Jedynie tylko Ineza de Mena odczuła go naprawdę i rozstała się z nim, ratując w nim człowieka.
A on? Odszedł od Inezy i nie oglądał się. Przyświecał mu świetlany cel — Liza — cel, który teraz stracił dla niego wszelki urok.
— Senorita Floridablanca! Senorita Floridablanca! — syczał, zgrzytając zębami.
Zacisnął pięści i chciał rzucić na ufryzowaną głowę zalotnej panienki bluźniercze przekleństwo, gdy w tem ujrzał kilku czarnych żołnierzy.
Szli podchmieleni i rozmawiali głośno hiszpańsko-murzyńską gwarą, — tą dziwną „languilla“, stanowiącą śmieszną zbieraninę słów hiszpańskich i tubylczych. Spostrzegli oficera i salutowali mu, przesadnie prężąc się i zataczając.
Gdy minął ich, posłyszał nagle przeraźliwy świst i straszne wyzwiska.
Żołnierze zatrzymali się przed szynkiem i krzyczeli:
— Śmierć kapitanowi Kastellar! Śmierć mordercy! Podły kat! Hiszpański parobek! Syn murzynki i psa białego! Śmierć wyrodkowi! Śmierć rzeźnikowi!
Pierwszym odruchem dyscyplinowanego oficera było sięgnąć po rewolwer i strzelić do zuchwalców. Enriko dotknął już broni, gdy posłyszał coś, co odebrało mu siły.
Jeden z żołnierzy wystąpił naprzód i krzyknął:
— Twoja matka Belira plunie ci w oczy, zdrajco i kacie! Przepowiadam ci to, Enriko Kastellar, jakiem Joze Faruba.
— Joze Faruba, bohater „Wolności królewskiej“ — powieści, która ma początek, lecz nigdy nie doczeka się końca! Zdrajca... Zbiegł z „drogi bogów“! Ineza de Mena... Joze Faruba... Ineza... Joze...
Te dwa imiona wirowały mu w mózgu, jak błyskawice, śmigające łamaną linją ogromnego zygzaka.
— Słuchajcie! — zawołał rozkazującym głosem. — Joze Faruba ma stawić się do mnie jutro na lotnisku!
Murzyn splunął z pogardą i rzekł:
— Chodź tu i zabij mnie, kacie!... Ja tam jutro nie pójdę.
Kapitan Enriko Kastellar szybko się oddalił.
Dzień sprzeczności przedziwnych zakończył się akordem niezwykłym.
Gdyby ktoś słyszał rozmowę, która się toczyła nazajutrz w pewnem mieszkaniu oficerskiem na lotnisku madryckiem, zdumiałby się niewymownie.
Szeregowiec 8-go pułku piechoty, Joze Faruba, stał przed kapitanem-mulatem. Murzyn wpatrywał się w twarz Enriko Kastellara, nie spuszczając z niego szeroko rozwartych oczu i od czasu do czasu ukazując ostre, białe kły.
Przyglądali się sobie bacznie, jakgdyby chcąc zapamiętać na zawsze każdy rys twarzy.
Milczenie stawało się przykrem i przytłaczającem. Przerwał je murzyn.
— Pan kapitan najlepiej zrobi, jeżeli każe mnie zatrzymać i odstawić przy raporcie do komendanta — zamruczał. — Mam nadzieję, że od tej chwili za jakie parę dni karabinierzy królewscy ukontentują mnie na całe życie, co niezawodnie sprawi panu kapitanowi prawdziwą przyjemność!
Roześmiał się ponuro i przestąpił z nogi na nogę.
Kapitan wciąż milczał. Czekał czegoś innego od dawnego kolegi szkolnego.
Faruba, niecierpliwy i, jak prawdziwy murzyn, łatwo się podniecający, jął się niepokoić.
Niepokój jego przeszedł wkrótce w gniew. Nie rozumiał i nie mógł znieść zagadkowego zachowania się oficera. Doprowadzało go to do wściekłości. Jeszcze nie śmiał wybuchnąć; próbował wywołać oburzenie w milczącym, zamyślonym mulacie.
— Niech pan kapitan nie bawi się w litość! — mruczał z cichym, złym śmiechem. — Co dla pana stanowi życie murzyna?! Fraszka! Niuch tabaki!! Czy tak, czy owak, teraz, czy trochę później, Joze Faruba doczeka się tytułu wisielca. Im prędzej — tem lepiej, panie kapitanie! Doprawdy! Może już czas posłać po wartę?
Enriko Kastellar potrząsnął głową i rzekł rozkazującym głosem:
— Milcz, żołnierzu!
Murzyn prychnął, jak koń, i odparł zuchwale:
— Mój porucznik nazywa mnie krócej — „małpa, czarna małpa“ — tak mówi do mnie przeklęty Hiszpan! Proszę się nie krępować!
— Milcz! — powtórzył kapitan. — Będziesz odpowiadał na pytania!
Faruba błysnął oczami, lecz umilkł i mimowoli wyprostował się.
— Wczoraj w bezczelny sposób powiedziałeś, że nie przyjdziesz, — a jednak przyszedłeś? — zapytał Enriko.
— Wczoraj byłem pijany i smutny, bo za naszą hecę w koszarach powieszono dwóch druhów z mego pułku... — zamruczał murzyn.
— A dziś?
— Dziś namyśliłem się i — jestem.
— Mogę przecież zaaresztować ciebie? — syknął kapitan.
— Myślałem o tem i — jestem — powtórzył żołnierz. — Chciałbym już umrzeć... Robiłem i będę nadal robić burdy, aby puszczać krew białym, ale wszystko to — na nic! Małe rzeczy! Zbrzydło mi to i znużyło. Chcę umrzeć!... Nie żyję już oddawna — bluzgam plugawemi słowami, macham łapami i piję alkohol...
Kapitan słuchał uważnie. Joze Faruba wypowiadał jego własne myśli. On wszakże też oddawna już nie żył. Wspólnota myśli i przeżyć przeraziła go i przejęła ni to zgrozą, ni to wstrętem.
— Żołnierzu, — rzekł ponurym głosem — lepiejbyś uczynił, gdybyś spokojnie odbył termin służby i potem powrócił na swój statek...
— Dziękuję za radę! — zaśmiał się szyderczo murzyn. — Ze swej strony udzielę jednej panu kapitanowi. Nic mnie ona nie kosztuje, jak każda rada! Lepiejbyś uczynił, caballero, gdybyś przestał pokazywać kły w obronie Hiszpanów, łasić się do białych senorit, a powrócił do swej matki Beliry!
Mulat drgnął i milczał, zacisnąwszy zęby. Żołnierz, mrużąc nieznośnie gorejące oczy, ciągnął dalej:
— Do stu piorunów! Moja rada jest lepsza! Wołam cię, Enriko Kastellar, do ziemi, która jęczy i płacze, a której mógłbyś choć trochę ulżyć...
To powiedziawszy, zacisnął ręce z taką siłą, że aż mu stawy chrzęsły.
Zapanowało milczenie. Kapitan wstał i zaczął nabijać fajkę, nie patrząc na dawnego kolegę.
Faruba wykrzywił twarz w szalonym uśmiechu i rzucił syczącym głosem:
— Nie sztuka, Enriko Kastellar, obijać progi hiszpańskie i lizać stopy grandów, aby udawać równego im! Spróbuj bronić braci swoich — braci uciemiężonych, sponiewieranych! Do ciebie mówię ty — mulacie i... chrześcijaninie!
Kapitan Kastellar skoczył ku żołnierzowi i palcami wpił mu się w gardło.
— Ani pary z gęby, bo uduszę!.. — wyrzęził.
W głowie jego nagle miotać się zaczęło wspomnienie: ciemna kaplica Chrystusa de Vega, zniszczona twarz franciszkanina-mulata i te same słowa, szeleszczące pod sklepieniem nawy.
Oficer z trudem się uspokoił i odszedł od murzyna.
— Gdybyś trafił na innego oficera, wpakowałby ci kulę w twardy, zakuty łeb! — mruknął.
— Ja mówiłem do ciebie... — szepnął żołnierz.
Kapitan przeszedł się kilka razy po pokoju i zapytał:
— Co będziesz ze sobą robił po skończeniu służby?
Faruba roześmiał się i odparł:
— Chcę dezerterować przed terminem... Śpieszno mi do domu, do kolonji...
— Schwytają... pójdziesz na galery... — szepnął oficer.
— Albo nie schwytają i nie pójdę na galery! — jak echo, odmruknął Joze.
Enriko pomyślał chwilę, przenikliwie spojrzał na żołnierza i spytał:
— Śpieszysz się? Zamyślasz coś? Mów!
Murzyn parsknął bezczelnym śmiechem i, wystawiając naprzód kędzierzawą głowę, odrzekł:
— Rychło zestarzeje się pan kapitan, jeżeli będzie taki ciekawy...
— Nie dowierzasz mi, Joze? — rzucił z groźbą w głosie kapitan.
— Dowierzam ci, Enriko, ale na nic ci się to nie przyda — odpowiedział mu żołnierz.
Enriko machnął ręką i szepnął:
— Idź sobie na złamanie karku!...
— Stokroć dziękuję, caballero! — z przesadną grzecznością ukłonił się murzyn i bez szmeru wybiegł z pokoju.
Kapitan Kastellar wpadł w zadumę. Przetrząsał we wspomnieniach całe swoje życie od dnia, gdy przekonał się, że Liza Floridablanca nie odpowie już nigdy ani na powieść, ani też na list jego. Życie jego urwało się wtedy nagle i bezpowrotnie. Ciało istniało, funkcjonowało sprawnie, lecz duch jego oddawna uleciał.
— To bydlę oszukało mnie! — mruknął, przypomniawszy sobie murzyna. — Faruba powiedział, że nie żyje. Nieprawda! On marzy o czemś, dąży do czegoś, a ja?... Jestem trupem, poruszającym się, myślącym, pracującym!
Zaklął przez zęby.
Przez cały dzień nie wychodził z mieszkania. Nie poszedł do kasyna na obiad i kazał ordynansowi przynieść posiłek do domu. Siedział przy biurku w tej samej pozycji, w jakiej pozostał po odejściu murzyna. Chwilami upadał od nawału myśli, rozsadzających mu czaszkę, to znów nic nie czuł i o niczem nie myślał. Uświadamiał sobie jednak, a stawało się to coraz wyraźniejszem, że musiał coś uczynić, skończyć z czemś na zawsze. Męczył się, bo nie wiedział, do czego popycha go wewnętrzny nakaz.
Rozglądał się po pokoju, szukając czegoś, coby skrystalizowało potrzebny odruch woli. Wzrok jego padł na mały piecyk żelazny, nigdy nieużywany sprzęt, — mocno zardzewiały, o pogiętej, wykrzywionej rurze blaszanej.
Wrażenie wzrokowe nieznanemi drogami sączyć się zaczęło fałdami zwojów mózgowych, tworząc luźno powiązane z sobą obrazy i skrawki idej.
Piecyk... ogień....ogień, w którym znikają koks, drzewo... papier... Ach, papier! Zapisany papier... Ileż tego spalił sam... Spalił w piecyku na Calle de la Luna!
Uliczka, w której napisał „Świt czy zmierzch?“! Dawne dzieje... Rękopisy leżały na półce wraz z oprawnem wydaniem jego powieści... Rękopis?... ten drugi rękopis... „Wolność królewska“... cha — cha!... zawadza mu w biurku... Szpargały pomięte... zakurzona bibuła!
I znowu — piecyk... ogień...
Stanowczym ruchem wysunął szufladę z biurka.
Blaszki z tytoniem... pudełko, gdzie trzyma akselbanty i znaczek Akademji... Kasetka z przyrządami do golenia... jakieś niezbędne drobiazgi, a wgłębi trzy grube zeszyty... „Wolność królewska“...
Wydobył rękopisy i zaczął przerzucać kartę po karcie.
Wreszcie zamknął oczy i szepnął:
— Wielki, wspaniały w swej genjalności, don Miguelu Cervantesie de Saavedra! Naucz, doradź! Jeżeli mam ukończyć tę powieść, niech duch twój uczyni znak widomy, abym postąpił wedle wskazówki twojej!
Długo szeptał jeszcze, a coraz namiętniejsze błagania brzmiały w zduszonym głosie kapitana.
Przeraźliwy, jękliwy sygnał trąbki przeciął ciszę.
Wbiegł ordynans i krzyknął:
— Nagła zbiórka przy hangarach, panie kapitanie!
Oficer zaczął się w pośpiechu ubierać i po chwili wypadł z domu. Na schodach przystanął i rzucił żołnierzowi.
— Na stole pozostawiłem stare zeszyty. Spal tę bibułę, Migu!
Nie oglądając się, biegł ku hangarom.
Trąbka rozbrzmiewała coraz głośniej. Na maszcie lotniska podnoszono jakieś sygnały. Ze wszystkich stron śpieszyli piloci, obserwatorzy, mechanicy i żołnierze, pędzący od strony długiego, piętrowego gmachu koszar.
Jękliwe tony sygnału biegły drgającemi falami, coraz żałośniejsze, coraz bardziej trwożne.