Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zapanowało milczenie. Kapitan wstał i zaczął nabijać fajkę, nie patrząc na dawnego kolegę.
Faruba wykrzywił twarz w szalonym uśmiechu i rzucił syczącym głosem:
— Nie sztuka, Enriko Kastellar, obijać progi hiszpańskie i lizać stopy grandów, aby udawać równego im! Spróbuj bronić braci swoich — braci uciemiężonych, sponiewieranych! Do ciebie mówię ty — mulacie i... chrześcijaninie!
Kapitan Kastellar skoczył ku żołnierzowi i palcami wpił mu się w gardło.
— Ani pary z gęby, bo uduszę!.. — wyrzęził.
W głowie jego nagle miotać się zaczęło wspomnienie: ciemna kaplica Chrystusa de Vega, zniszczona twarz franciszkanina-mulata i te same słowa, szeleszczące pod sklepieniem nawy.
Oficer z trudem się uspokoił i odszedł od murzyna.
— Gdybyś trafił na innego oficera, wpakowałby ci kulę w twardy, zakuty łeb! — mruknął.
— Ja mówiłem do ciebie... — szepnął żołnierz.
Kapitan przeszedł się kilka razy po pokoju i zapytał:
— Co będziesz ze sobą robił po skończeniu służby?
Faruba roześmiał się i odparł:
— Chcę dezerterować przed terminem... Śpieszno mi do domu, do kolonji...
— Schwytają... pójdziesz na galery... — szepnął oficer.
— Albo nie schwytają i nie pójdę na galery! — jak echo, odmruknął Joze.
Enriko pomyślał chwilę, przenikliwie spojrzał na żołnierza i spytał:
— Śpieszysz się? Zamyślasz coś? Mów!
Murzyn parsknął bezczelnym śmiechem i, wystawiając naprzód kędzierzawą głowę, odrzekł: