Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Rychło zestarzeje się pan kapitan, jeżeli będzie taki ciekawy...
— Nie dowierzasz mi, Joze? — rzucił z groźbą w głosie kapitan.
— Dowierzam ci, Enriko, ale na nic ci się to nie przyda — odpowiedział mu żołnierz.
Enriko machnął ręką i szepnął:
— Idź sobie na złamanie karku!...
— Stokroć dziękuję, caballero! — z przesadną grzecznością ukłonił się murzyn i bez szmeru wybiegł z pokoju.
Kapitan Kastellar wpadł w zadumę. Przetrząsał we wspomnieniach całe swoje życie od dnia, gdy przekonał się, że Liza Floridablanca nie odpowie już nigdy ani na powieść, ani też na list jego. Życie jego urwało się wtedy nagle i bezpowrotnie. Ciało istniało, funkcjonowało sprawnie, lecz duch jego oddawna uleciał.
— To bydlę oszukało mnie! — mruknął, przypomniawszy sobie murzyna. — Faruba powiedział, że nie żyje. Nieprawda! On marzy o czemś, dąży do czegoś, a ja?... Jestem trupem, poruszającym się, myślącym, pracującym!
Zaklął przez zęby.
Przez cały dzień nie wychodził z mieszkania. Nie poszedł do kasyna na obiad i kazał ordynansowi przynieść posiłek do domu. Siedział przy biurku w tej samej pozycji, w jakiej pozostał po odejściu murzyna. Chwilami upadał od nawału myśli, rozsadzających mu czaszkę, to znów nic nie czuł i o niczem nie myślał. Uświadamiał sobie jednak, a stawało się to coraz wyraźniejszem, że musiał coś uczynić, skończyć z czemś na zawsze. Męczył się, bo nie wiedział, do czego popycha go wewnętrzny nakaz.