Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wczoraj byłem pijany i smutny, bo za naszą hecę w koszarach powieszono dwóch druhów z mego pułku... — zamruczał murzyn.
— A dziś?
— Dziś namyśliłem się i — jestem.
— Mogę przecież zaaresztować ciebie? — syknął kapitan.
— Myślałem o tem i — jestem — powtórzył żołnierz. — Chciałbym już umrzeć... Robiłem i będę nadal robić burdy, aby puszczać krew białym, ale wszystko to — na nic! Małe rzeczy! Zbrzydło mi to i znużyło. Chcę umrzeć!... Nie żyję już oddawna — bluzgam plugawemi słowami, macham łapami i piję alkohol...
Kapitan słuchał uważnie. Joze Faruba wypowiadał jego własne myśli. On wszakże też oddawna już nie żył. Wspólnota myśli i przeżyć przeraziła go i przejęła ni to zgrozą, ni to wstrętem.
— Żołnierzu, — rzekł ponurym głosem — lepiejbyś uczynił, gdybyś spokojnie odbył termin służby i potem powrócił na swój statek...
— Dziękuję za radę! — zaśmiał się szyderczo murzyn. — Ze swej strony udzielę jednej panu kapitanowi. Nic mnie ona nie kosztuje, jak każda rada! Lepiejbyś uczynił, caballero, gdybyś przestał pokazywać kły w obronie Hiszpanów, łasić się do białych senorit, a powrócił do swej matki Beliry!
Mulat drgnął i milczał, zacisnąwszy zęby. Żołnierz, mrużąc nieznośnie gorejące oczy, ciągnął dalej:
— Do stu piorunów! Moja rada jest lepsza! Wołam cię, Enriko Kastellar, do ziemi, która jęczy i płacze, a której mógłbyś choć trochę ulżyć...
To powiedziawszy, zacisnął ręce z taką siłą, że aż mu stawy chrzęsły.