Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Trwało to wszakże jedną chwilę.
— Jakżeż się cieszę! — zawołał generał. — Jesteśmy w Madrycie od roku, a wciąż słyszę o panu, kapitanie, najpochlebniejsze głosy! Wreszcie ten dzielny raid powietrzny i tak radykalne unieszkodliwienie wysiłku podłych rewolucjonistów... Nie wątpię, że nie minie pana nagroda... całkiem zasłużona nagroda, kapitanie...
Enriko zmarszczył czoło i odparł niedbale:
— Tak, panie generale, dziś właśnie mam być przedstawiony jego królewskiej mości. Uprzedził mnie o tem ekscelencja, hrabia Kastellar de l’Alkudia...
Na tę wiadomość gubernator aż pokraśniał i podniósł ramiona wysoko, jakgdyby zrywając się do lotu.
— Pan jest w dobrych stosunkach z hrabią? — spytał szeptem, w którym zadźwięczały nuty zachwytu i zaciekawienia.
— Tak jest, ekscelencjo, hrabia bardzo życzliwie interesuje się moim losem! — odpowiedział mulat. — Generał wypytywał mnie szczegółowo o życie w kolonji, wspominałem mu nieraz o dobroci pana gubernatora dla mnie...
— Tak! tak! — zawołał don Miguel, podejrzliwie zerkając na kapitana. — Byliśmy przecież przyjaciółmi! Ale, ale! Obiecałem pokazać kapitana w całej okazałości komuś, kto pamięta pana z lat dziecinnych!
Mulat nieznacznie zacisnął zęby i milczał.
— Chodźmy, jeżeli pan pozwoli! — ciągnął gubernator.
— Bardzo proszę... — mruknął kapitan i zdumiał się, że nie czuje już ani radości, ani wzruszenia przed spotkaniem z Lizą.
— Jesteśmy w Madrycie od roku — głośnem, niemilknącem echem brzmiały mu w sercu słowa generała.