Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zrozumiał, że Liza Floridablanca nie kwapiła się bynajmniej, aby się z nim zobaczyć. Dlaczegóż dziś zbliżył się do niego sam gubernator, chociaż przed laty zabronił mu pożegnania z córką?
Westchnął i skrzywił usta pogardliwie.
— Raid... generał Kastellar... nagroda... „najpochlebniejsze głosy“... król...
Z wielkim wysiłkiem powstrzymał się od zawrócenia z półdrogi. Poco miał się spotykać z Lizą? Przebolał już upadek swoich nadziei, pogrzebał na zawsze uczucia. Gdzieś, bardzo głęboko w sercu tlą się one, jak żar pod popiołem, lecz nikt już nie rozdmucha jarzących się jeszcze węgli, bo on potrafi zapanować nad sobą. Ujarzmił w sobie czarnoskórego zwierza, poznał i zgłębił do dna mękę i ból człowieczy. Nie pragnął wyjścia z otaczającego go zmierzchu. Oprócz wielkiego smutku odczuwał także spokój rezygnacji. Niechże tak pozostanie! „Biedny, nieszczęśliwy chłopaku“... — doszły go słowa Inezy. Tak! Biedny, lecz nie nieszczęśliwy, gdyż nie miał już żadnych złud i żadnych pragnień. Kiedyś przeczytał w jakiejś uczonej rozprawie, że murzyni poznali istotę szczęścia, ponieważ istnieją tylko z dnia na dzień, bez smutku o dniu wczorajszym i bez troski o jutro. On też nauczył się już żyć w ten sam sposób, a więc nie jest nieszczęśliwym. Nie, do djabła, nie jest nieszczęśliwym!
Stanęli przed kanapą, zajętą przez nieznajome mulatowi osoby.
Przebiegł wzrokiem wszystkie te, obce mu twarze.
Poznał... nie! raczej domyślił się, że pośród nich widzi Lizę. Bardzo się zmieniła... Już nie byłaby zdolną do rozpaczliwego ruchu wyciągniętych przed siebie ramion, nie mogłaby biec z lekkim zgrzytem i chrzęstem żwiru,