Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wzruszył ramionami pogardliwie i spochmurniał:
— Nic... zupełnie nic, bo i życie moje stało się niczem... — odparł ponuro. — Zero... wielkie, nikomu niepotrzebne zero...
Przechadzali się w milczeniu po sali, nie zwracając uwagi na to, że pozostający na sali goście z zaciekawieniem się im przyglądają.
— Ach! — westchnęła artystka. — Gdy przeczytałam o twoim ataku na koszary, gdzie się zatarasowali ci biedacy — żołnierze.. ach!... zrozumiałam, że... że...
— Mów! — szepnął Enriko, spostrzegłszy, że umilkła i zacięła wargi.
— Zrozumiałam, że... życie twoje stało się istotnie... zerem... że otoczył cię zmierzch... biedny... nieszczęśliwy chłopaku!
Chodzili jeszcze przez kilka minut, rzucając sobie krótkie zdania, zawierające w sobie cały świat ukrytych uczuć i myśli.
— Jej królewska mość przysyła mnie, abym służył pani do tańca... — rozległ się za nimi męski głos.
Obejrzeli się. Umundurowany urzędnik dworu, zaciskając pod pachą trójkątny kapelusz, ozdobiony złotem i piórami, pochylił się w ukłonie przed donną Inezą.
Skinęła głową mulatowi, uśmiechnęła się łagodnie i odeszła z tancerzem.
Enriko rozejrzał się. Zamierzał poszukać palarni, gdy podszedł do niego wysoki, rubaszny generał i z uprzejmym uśmiechem zapytał:
— Pan kapitan nie przypomina mnie sobie?
Mulat spojrzał na niego badawczo i wyprostował się służbowo:
— Ekscelencja, pan gubernator Floridablanca — odparł napozór spokojnie, chociaż serce zabiło mu gwałtownie.